"Mityczny Altaj" Czwarty Wymiar - nr 6 czerwiec 2012
index witryny
strona główna
wstecz








      W południowej części Kraju Ałtajskiego krajobraz zaczyna się zmieniać. Płaskie pola i pastwiska wybrzuszają się, linia horyzontu zaczyna falować, robi się ciekawie. Umysł potrzebuje odmiany. Po kilku dniach jazdy po płaskiej jak stół Nizinie Zachodniosyberyjskiej każda zmiana krajobrazu jest jak uczta dla wzroku. Jeszcze przed granicą z Republiką Ałtaj robimy sobie przystanek przy arżanie - czyli źródełku, które tradycyjnie jest czczone jako miejsce o szczególnej mocy. Każdy, kto tędy przejeżdża zostawia na drzewie wstążkę w intencji dobrej drogi. (Takie szamańskie drzewo nazywane jest tu kam agacz). Jest to teren rezerwatu i kolorowa tablica poucza, że "przed nami przyroda tajników swoich nie skrywa, ale jak być na nie uważnym uczy".
      Malownicza droga wiedzie nas do wioski Kielej. Od razu widać, że mieszka tu w większości ludność ałtajska - przy płotach są koniowiązy, a na podwórzach obok domów niczym drewniane jurty stoją aiły. A cóż to za głośna muzyka? Przystajemy zaciekawieni przed bramą, może to jakiś festyn? Ale nie! Okazuje się, że we wsi akurat odbywa się weselisko (chociaż dziś czwartek)! Zastawione stoły, część gości podryguje w rytm hałaśliwej muzyki, kilku zaległo na trawie w pozycjach wskazujących na to, że senność musiała zmorzyć ich nagle. Cóż, Ałtajczycy, tak jak i inni przedstawiciele rasy żółtej, kiepsko tolerują alkohol (w ich organizmach brak jest enzymu, który wspomaga jego trawienie) i bardzo szybko ulegają upojeniu. Nasz nietypowy kamper podróżniczy od razu zwraca uwagę. Już ktoś biegnie w naszym kierunku. Pierwszy delikwent wspina się na stopnie samochodu i z ciekawością zagląda do wnętrza. Coś niezrozumiale próbuje artykułować. Albo nie zna rosyjskiego, albo jest tak pijany. Za chwilę podbiega roześmiana kobieta. "Złaź", krzyczy do mężczyzny i ciągnie go za kurtkę. "Teraz ja!". I już po chwili do naszego auta zagląda jej roześmiana twarz. W tempie kałasznikowa wykrzykuje standardowy zestaw pytań (skąd? dokąd? na jak długo?) i nie może się nadziwić słysząc odpowiedzi. "Jak to? Do nas z zagranicy turyści przyjechali? Nie może być!". Zaprasza, żeby dołączyć do biesiadników. "My Ałtajcy, my nie Ruskie. U nas nikt nikogo nie bije. Zachaditie!". Ale nie mamy śmiałości. Ruszamy w dalszą drogę.
      Kilkanaście kilometrów dalej znajdujemy urokliwe miejsce na nocleg na wzgórzach, tuż przed miejscowością Ust-Kan. Panorama stąd piękna na górzysty teren, a deszczowe chmury dodają tylko dramatyzmu i majestatu. Do późna rozmawiamy o podróżach. A o poranku budzi nas stado młodych byczków zainteresowanych intruzami, którzy pojawili się na ich łączce. Jeden rzut oka na okolicę i dech zapiera w piersiach. Doliny gęsto usłane mgłą, jakby chmury zeszły na ziemię, albo jakbyśmy my wzbili się w przestworza. Ciepłe światło wschodzącego słońca podkreśla piękne formy pagórków. Zapowiada się piękny dzień.
      Za Ust-Kan robimy sobie dłuższy przystanek na śniadanie przy przydrożnej wiacie. Tu też jest źródełko, ale nie od razu je zauważamy - tyle tu krzaków bogato obwieszonych wstążeczkami. Akurat zatrzymały się samochody dwóch ałtajskich rodzin. Bez słowa wychodzą z samochodu, mają już przygotowane wstążki i kubeczki na wodę. Wyglądająca na nauczycielkę kobieta chętnie opowiada o lokalnej tradycji. "Ano, jak widzicie, przy świętych źródłach albo na przełęczach trzeba zawiązać paski tkaniny. Ale nie może to być przypadkowy materiał", tłumaczy. Musi być w tym celu specjalnie kupiony, nie jakieś resztki. Kolor - może być tylko biały (czystość, śnieg), niebieski (niebo) lub żółty (słońce). "Najlepiej przy źródle uklęknąć. Najpierw należy podziękować przyrodzie Ałtaju i życzyć jego duchom wszystkiego najlepszego. Dopiero potem można prosić o coś dla siebie". Dalej informuje, że woda z tutejszego źródła jest bardzo dobra na choroby oczu i wzrok poprawia. Posłusznie wypełniamy instrukcje rytuału, ale zamiast wiązania szmatki na gałązkach krzewów, wrzucamy kilka kopiejek do wody - to wersja alternatywna. Jeden z mężczyzn przygląda się nam i na koniec jeszcze dodaje: "Jak się nie wie jak to zrobić lub nie ma się właściwej tkaniny, to lepiej nic nie robić. Żeby sobie nie zaszkodzić." Ale nasze wysiłki chyba ocenia pozytywnie.
      Zajeżdżamy do następnej wioski, jest okazja nabrać wody z pompy i zrobić zakupy w lokalnym sklepiku. Właściciel sklepu okazuje się być bardzo rozmowny. Szczery uśmiech okraszają dwa złote zęby, do tego złoty sygnet. Widać, że źle mu się nie powodzi. Pytam go o koniowiązy. We wsi jest ich dużo. "To taka u nas tradycja. Jak goście przyjadą, to gdzie konia mają przywiązać? Do płotu?" No tak, ale dziś to pewnie wszyscy samochodami jeżdżą, nie na koniach, podpytuję. Gdzie tam! Pewnie, że konno. Nasz rozmówca sam dziś wybiera się wierzchowcem w tajgę, w góry. Musi sprawdzić swoje stada krów, owiec, koni. Wot, lokalny potentat!
      Kierujemy się nad Jezioro Teleckie. Po drodze robimy sobie przystanek nad rzeką Bija, pod urwistą skałą znaną w okolicy jako Ikonostas, na której jakiś śmiałek na wysokości ponad 100 metrów wyrzeźbił popiersie Lenina. W tak pięknych okolicznościach przyrody wertuję kartki zbioru mitów i legend Ałtaju autorstwa Władimira Michajłowicza Afanasjewa. Przyroda jest przez Atłajczyków traktowana z ogromnym poważaniem, nic więc dziwnego, że każda rzeka, jezioro, czy skała są w legendach antropomorfizowane i w ten sposób stają się słuchaczom bliskie, jakby to byli ich krewni czy przodkowie. W dawnych czasach legendy i mity służyły często do opisu topografii krajobrazu. Gdy nie było map, dzięki legendom można było przekazać wiedzę o terenach położonych dalej niż najbliższa domu okolica. Znam kilka wersji legendy, w których rzeka Bija (a dokładnie Bij) występuje w roli młodzieńca, ukochanego pięknolicej księżniczki Katuni (to nazwa drugiej z mitycznych rzek Ałtaju). Zakochani uciekają przed gniewem ojca młodej, hana Ałtaja, a w miejscu gdzie się łączą i zaczynają już OB-oje płynąć razem, rozpoczyna się rzeka Ob. Ale tym razem trafiam na opowieść, w której Bija to piękna córka bogatego hana. Ogłosił on, że wyda córkę za mąż za najbogatszego konkurenta. Usłyszał te słowa Duch Gór. Zebrał złoto całej ziemi, roztopił je i wlał w długą dolinę. W ten sposób pojawiło się ogromne błyszczące jezioro, na którego brzegu Duch Gór postawił złoty pałac. Hana ogromnie ten widok ucieszył, a i Biji spodobał się i złoty pałac, i złote jezioro. Piękna Bija poślubiła Ducha Gór. Dziewczyna często pływała łódką po złotym jeziorze i pewnego dnia spotkała młodego myśliwego. Młodzian od razu zakochał się w dziewczynie. Drgnęło w odpowiedzi serce Biji. Wyszła za mąż nie z miłości, ale z woli ojca. I fakt, skusiło ją też złoto Ducha Gór. A tu nagle poraziła ją prawdziwa miłość! Niewiele myśląc, zakochani postanowili uciec spod władzy Ducha Gór. Gdy gospodarz wrócił do pałacu i nie zastał swojej młodej żony, szybko dowiedział się o jej niewierności i rozpoczął pościg. Dogonił zbiegów, zabił młodego myśliwego, z niewiastę przywiódł do pałacu i zamknął przed światem, jak zakonnicę. Bija długo opłakiwała utratę ukochanego. Jej łzy ściekały do jeziora, coraz wyżej podnosił się poziom wody. Aż pewnego razu przerwały się brzegi doliny, wypłynął szeroki potok i poniósł ze sobą niepocieszoną dziewczynę. Od tej pory jedyna rzeka, która wypływa z Jeziora Teleckiego nazywa się Bija, a samo jezioro nazywane jest Złotym.
      "Złote Jezioro", czyli "Altyn Kyol" - tak w języku ałtajskim brzmi nazwa Jeziora Teleckiego. Przy wjeździe do Artybaszu, sympatycznego miasteczka nad północnym krańcu jeziora, tuż przy moście, znajduje się mozaika wykonana przez lokalnego artystę w 2003 roku, przedstawiająca twarz Altyn Kyol'a: usta ma jak puchar, nos jak łeb marala, a brwi jak wiatry, góry i doliny Ałtaju. Na Ałtaju sztuka to jeden ze sposobów, aby wyrazić magiczny charakter tej krainy. Na obrazach w lokalnej galerii można podziwiać przedstawienia przyrody Ałtaju, która pełna jest duchów i istot nadprzyrodzonych. Tak Ałtaj widzą artyści, po to przybywają tu całymi rzeszami mistycy i wyznawcy New Age. Przez nich Ałtaj uważany jest za Szambalę, Biełowodie, Aghartę czy zaginioną Atlantydę, źródło szczególnego bogactwa i energii duchowej. W ten sposób pisał także o Ałtaju pisał Mikołaj Roerich.
      Do Artybaszu dojeżdżamy już wieczorem. To popularny rosyjski kurort. Mnóstwo tu turbaz (to znaczy ośrodków turystycznych), a co drugi dom ma wywieszkę z informacją o wynajmie pokoi lub organizowaniu rejsów statkami po jeziorze. Widać, że w Republice Ałtaj ludziom powodzi się dobrze. Władze mają dużą dozę suwerenności, prowadzą liberalną politykę podatkową, czym przyciągają wielu inwestorów z całej Federacji Rosyjskiej. Tak pozyskane kapitały wykorzystywane są na budowę dróg i bazy turystycznej. Szukamy uporczywie miejsca na obóz nad samym jeziorem, ale gdzie tylko jest to możliwe, brzeg oblepiony jest namiotami rosyjskich urlopowiczów i wędkarzy, którzy z charakterystycznym dla siebie zamiłowaniem do biesiadowania palą ogniska, piją i słuchają głośnej muzyki. Postanawiamy oddalić się kilka kilometrów od miasta i zatrzymać się nad rzeką Bija. Udaje nam się znaleźć polanę z paleniskiem tuż nad samą wodą. Zostaniemy tu na trzy noclegi.
      Jezioro Teleckie przypomina kształtem odwróconą literę "L". Jest położone 434 metry n.p.m. Jego całkowita długość wynosi 78 km, a w najszerszym miejscu ma 5 km. Maksymalna głębokość - 325 km, zasobów wody pitnej starczyłoby dla całej planety na 12 lat! Do jeziora wpada 70 potoków, a wypływa - zgodnie z nauką z legendy - tylko rzeka Bija. Strome brzegi jeziora uniemożliwiają jego objechanie, ale statkiem można dostać się na południowy kraniec. Warto, bo jest tam 160 metrowy wodospad Czułczyński.
      Po "wczasach w ałtajskich lasach" ruszamy znowu w drogę. Kierujemy się do Gornoałtajska. Mimo, że to stolica republiki, miasto ma charakter raczej prowincjonalny. Tuż obok lokalnej "cepelii", przy głównej ulicy imienia Czoros Gurkina (ałtajskiego malarza, społecznika i polityka, rozstrzelanego w latach trzydziestych za "nacjonalizm"), babuszki sprzedają zioła i szczypiorek. Lokalne Muzeum Etnograficzne w remoncie, więc nie zobaczymy tym razem słynnej rekonstrukcji grobowca z kultury Pazyryku. Podczas gdy robimy zakupy, nasze samochody obfotografowuje młody człowiek. Nic w tym dziwnego, często zdarza się nam to w podróży po Rosji. Ale okazuje się, że to lokalny dziennikarz, a zdjęcia robi dla polonii mieszkającej w Gornoałtajsku. I tak poznajemy Aleksandra, który jest redaktorem w lokalnej gazecie "Postscriptum". Jego redakcyjnym kolegą jest Polak, który przy okazji jest prezesem gornoałtajskiej organizacji polonijnej. "A dochodzącym członkiem jest Wojtek, polski dziennikarz", mówi nasz rozmówca. Co za zbieg okoliczności, właśnie przeczytałam jego książkę o Ałtaju. "Dawaj, pajdiom, pakażu." Okazuje się, że nasz rozmówca rozpoznaje niektóre fotografie, jest nawet kilka zdjęć jego autorstwa. "A to z niedźwiedziem na ulicach Gornoałtajska zimą to fotomontaż. Znajetie fotoszop?" Niedźwiedzia przywieźli z cyrku, na smyczy i w kagańcu go po mieście prowadzali. Ale smycz i kaganiec "wycięło się" w komputerze i już polscy czytelnicy są przekonani, że w syberyjskich miastach niedźwiedzie przechadzają się ulicami. "A fotografia ałmysa?", pytam. "To robiliśmy w zoo, dlatego widać pręt klatki na zdjęciu". Wymieniamy się adresami, potem pamiątkowe zdjęcie. "A czy w najbliższy week-end będzie się coś ciekawego działo w okolicy?" Mamy jeszcze 3 dni do daty wjazdu do Kazachstanu. "Ano tak, zawody w kok boru we wsi Jeło. To tradycyjna konkurencja ałtajska, gdzie zawodnicy na koniach, niczym w polo, grają wypchanym kozim torsem bez głowy", zachęca. Postanawiamy tam pojechać.
      Droga z Goronoałtajska do Czemału wzdłuż rzeki Katuń to chyba największe zagłębie turystyczne Federacji Rosyjskiej (no, może z wyjątkiem południowego Bajkału). Brzegi rwącej rzeki z malowniczo przecinającymi ją porohami oblepione są turbazami, stoiskami sprzedawców miodu i namiotami rosyjskich urlopowiczów. W Polsce rzeki nie stanowią aż takiej atrakcji turystycznej, jak w Rosji. U nas tą samą funkcję atrakcji urlopowych spełniają jeziora. Ale przecież Rosja rzekami stoi!
      Co rusz po rwącym nurcie Katuni przemyka upakowany ludźmi ponton. Wszystko to wygląda dość imponująco. Imponujące są również ceny suwenirów na przydrożnych straganach. Prężne "zagłębie" suwenirowe napotykamy przy źródle Arżan Suu. Miejsce jest uznawane za święte, posiada ogromną moc. Zatem i tu wszystkie drzewa dookoła źródła obwieszone są wstążkami. Ale i tutaj ingeruje też branża turystyczna. Ujście źródła rozkopały koparki, które w tej chwili bezceremonialnie uniemożliwiają do niego dostęp. Pewnie już niedługo trzeba będzie zapłacić symboliczne dziesięć rubli za łyk źródlanej wody. Podobno jest bogata w związki srebra i miedzi, i dzięki temu ma korzystny wpływ na nasz metabolizm. Póki co za darmo chłodzimy rozgrzane czoła w ten upalny dzień. Temperatura ponad 30 stopni, gorący asfalt i tłumy turystów.
      A o tym jak ludzie dowiedzieli się o cudownych właściwościach Arżan Suu mówi kolejna legenda. Pewien myśliwy ranił śmiertelnie w górach marala. Jednak zwierz z życiem rozstawać się nie chciał. Nie upadł na ziemię, ale wielkimi susami rzucił się do biegu. Myśliwy zauważył na głowie rannego marala róg z drogocennymi kamieniami, więc nie chcąc utracić podwójnie cennej zdobyczy, wyruszył w pościg za zwierzyną. Podążając śladem krwi rannego marala, myśliwy dotarł do źródła. Zobaczył z oddali, jak ranne zwierzę ostatkiem sił rzuciło się do źródlanej wody. Zanim myśliwy zbiegł z góry, rana marala cudownie zagoiła się. Zwierzę czym prędzej wyskoczyło z wody i pomknęło w tajgę z prędkością wiatru. Widząc to, myśliwy bardzo się zdziwił. Stojąc u źródła postanowił wrzucić do wody suszoną rybę. Ku jego zdziwieniu ryba ożyła i szybko odpłynęła. Wrzucił więc myśliwy do wody skórę wydry. Po chwili żywa wydra wychyliła łeb z wody i szybko odpłynęła. Zrozumiał wtedy myśliwy, że źródło Arżan Suu siły i życie wszystkim istotom przywraca.
      Kolejny przystanek na naszym szlaku to wioska Barnagol, a właściwie działająca tu prężnie knajpa "Carskaja Ochota". Drewniana zabudowa stylizowana jest na dawną, a nad bramą króluje carski orzeł. Jak na nawiązującą do polowania nazwę miejsca przystało - jest i trofeum myśliwskie. W kącie dziedzińca w klatce siedzi niedźwiedź brunatny. Z tego upału jest mu chyba już wszystko jedno. Siedzi przy prętach klatki i wcina gumowe - nome-omen - misie, które mała pyzata dziewczynka wrzuca mu przez kraty. "Może jeszcze czekoladki dla misia", proponuje korpulentna mama. "Nie, czekolady nie wolno", decyduje rezolutnie dziewczyna. Tu też są stragany z pamiątkami, większość odnosi się do folkloru ałtajskiego i symboliki znajdujących się w okolicach pozostałości starej kultury ałtajskiej. Ale ani jednego Ałtajczyka, sama rosyjska klasa średnia i my, czterech zbłąkanych innostrańców. A rosyjska klasa średnia to biuściaste panny, panowie w krótkich spodenkach i czarnych skarpetkach do połowy łydki, korpulentne matrony. Jedni siedzą w hałaśliwej knajpce i zajadają lody, inni suną na obowiązkowy spacer przez chybotliwy wiszący most na drugą stronę rzeki Katuń, skąd pięciokilometrowa ścieżka przez las ma prowadzić do wodospadu. Cóż, klasa średnia jest taka sama na całym świecie, to najbardziej zunifikowana warstwa społeczna.
      W końcu dojeżdżamy do wskazanej przez dziennikarza miejscowości Jeło. To tu odbywają się Mistrzostwa Rosji w kok boru. "Mistrzostwa Rosji", co w praktyce oznacza mistrzostwa Ałtaju, gdyż tylko tu rozgrywana jest ta dyscyplina. Kok boru to tradycyjna dyscyplina sportowa Ałtajczyków, Kirgizów, Kazachów, Afganów i innych ludów tureckich. Trochę przypomina polo. Zawodnicy na koniach, po dziesięciu w dwóch drużynach, starają się z siodła przejąć leżący na ziemi bezgłowy korpus kozła, który muszą dostarczyć do swojej "bazy". Na pierwszy rzut oka wygląda to strasznie chaotycznie. Biedny kozioł, deptany końskimi kopytami i rozrywany za nogi przez graczy, na koniec każdej piętnastominutowej rundy ląduje w kurzu boiska (które dla porządku zwilża polewaczka). Zresztą koniom nie wiedzie się lepiej. W zapale sportowym jeźdźcy okładają je batami, choć galopować dokąd nie ma, bo wszystkie stoją zbite w ciasną grupę. Jak na mistrzostwa ogólnokrajowe przystało jest karetka pogotowia i policjanci pilnujący porządku publicznego. Za trybunami dla widzów otwierają się właśnie stragany z napojami i "bielaszami" (paszteciki z mięsem). Specjalnie zbudowano zadaszone zagrody dla koni i prowizoryczne drewniane wychodki dla kibiców. Sędziowie na koniach pilnują przestrzegania zasad gry. Komentator przez megafon relacjonuje po ałtajsku przebieg rozgrywek. Co rusz dochodzi do nas słowo "aut", a w uszy wbija się powtarzane imię najlepszego gracza. Po chwili i my zaczynamy skandować "Dzienia Saudanow - kapitan kamandir!". W przerwach pomiędzy rozgrywkami z głośników leci ałtajska muzyka. Podchodzę do kobiety, która obsługuje system nagłaśniający i pytam, czyj to utwór. Na karteluszku zapisuje mi nazwę zespołu - "Ałtaj Kay". Z satysfakcją rozpoznaję, że jakiś czas temu to właśnie ich płytę kupiłam w Nowosybirsku. Do rozmowy wtrąca się jeden z sędziów: "Rozmawia pani z jedną z najlepszych piosenkarek ałtajskich, która nie raz jeździła na zagraniczne tournee!". Zmieszana próbuję się wytłumaczyć ze swojej ignorancji, że ja z daleka, że nie wiedziałam. "A gdzie i kiedy będzie można pani posłuchać?", reflektuję się. Niestety, nie tym razem. Marija Soucajewa dopisuje na karteczce nazwę duetu, w którym śpiewa - "Ałtaj Dżangar". "Nasze dyski można kupić w sklepie "Engun" w Gornoałtajsku", dodaje.
      Skończyła się trzecia z piętnastominutowych rozgrywek porannej części turnieju. Teraz będzie dłuższa przerwa. Wyjeżdżamy z wioski. Jest tu bardzo przyjemnie i schludnie. We wsi działa tartak, więc ludzie mają pracę i dobrze żyją. Ale nie zapominają o tradycjach. W Jeło, jak i w innych ałtajskich wioskach, przy domach buduje się wyglądające jak drewniane jurty ośmiokątne aiły, które zapewne dziś pełnią rolę kuchni letnich. We wsi stoi też kilka koniowiązów, które mają praktyczne, ale i podobno magiczne znaczenie. Ałtajskie wsie i miasteczka wydają się być czyste, bogate, dobrze zorganizowane, ludzie pogodni i otwarci. Jest coś takiego w ich twarzach, że przyjemnie się z nimi rozmawia.
      Kolejny nasz cel na dziś to opisana w przewodniku wioska Kułada, która jest centrum ałtajskigo burchanizmu. Jest to "nowa religia" utworzona przez pasterza Czeta Czelpana w 1904 roku z elementów prawosławia, buddyzmu (lamaizmu) i szamanizmu. Burchanizm nazywany jest również "białą wiarą", czyli Ak-Dian (zwana też Ak Jang). Ta nowa religia była reakcją przeciwko krwawym ofiara składanym przez szamanów, które zastąpiły ofiary z mleka i masła. Oleg, spotykany nad rzeką Ałtajczyk z Ongudaju, nie pochwala tego pomysłu. "My Ałtajczycy tradycyjnie kłanialiśmy się górom, drzewom. Po co mieszać różne religie? W Polsce też macie swoją tradycję i wiarę, prawda?" Jako przykład na zasadność swych słów opowiada o zdarzeniu, kiedy to po obrzędach wyznawców Ak-Dian w sąsiedniej wiosce przeszedł taki grad, "że wszyscy bez kartoszki się ostali. A nasz szaman u duchów zawsze potrafi załatwić dobre plony."
      Kułada w przewodniku Pascal'a opisana jest jako wioska "zbudowana na szczycie skalnego grzyba". Już samo to stwierdzenie wydało nam się na tyle interesujące, że postanawiamy tam pojechać kilkanaście kilometrów drogą szutrową w bok od głównej. Na końcu drogi żadnego skalnego grzyba nie zauważyliśmy, ani też widocznych na pierwszy rzut niewtajemniczonego oka oznak Ak-Dian. Ale za to po drodze, uganiając się po łąkach i stepach, szukałam śladów bogatej archeologii tego terenu. Tuż za Bicziktu Boom na skale jest około metrowej wielkości jeleń namalowany ochrą. Dalej, za Booczi widać ślady kurchanów (dawno już rozkopanych) i prowadzące do nich kamienne słupy około dwumetrowej wysokości, zwane jelenimi kamieniami lub stellami, które datuje się na epokę brązu lub żelaza. Nazwa pochodzi stąd, że najczęściej zdobiły je wyobrażenia jeleni, które to jakoby miały przenosić dusze zmarłych w zaświaty. W okolicy są też wyryte na skałach petroglify. Ale do szczegółowych poszukiwań zniechęca nas jednak wyjątkowy skwar, przed którym kryjemy się na dwugodzinną sjestę w cieniu drzew nad wartkim, zimnym strumieniem.
      Wjeżdżamy na M-52 czyli Czujski Trakt. To jedna z legendarnych dróg w Federacji Rosyjskiej, niczym Route 66 w USA. Nie tylko przecina piękne i archeologicznie ciekawe tereny, ale i ma (i od zarania dziejów miała) duże znaczenie jako szlak handlowy prowadzący do Mongolii, gdyż tutejsze rzeki nie nadawały się do żeglugi. Jedziemy malowniczą drogą na południe. Na 666 km drogi jest przełęcz Cziket-Aman (1295 m n.p.m.,). Tu ruch w interesie kwitnie. Na stoisku z "etnosuwenirami z Ałtaju" kupujemy okaryny w tradycyjnymi motywami z ałtajskich kurchanów. Próbujemy swoich sił na drumlach. Nabywamy też płytę z tradycyjną ałtajską muzyką i śpiewami gardłowymi. Wzrok przykuwają tuzuury - płaskie naczynia, o bokach zakrzywionych przy dnie niczym rogi, często wykonane ze skóry, tradycyjnie stosowane na arakę (tak zwane "mleczne wino"). Można tu także kupić kobierce syrmaki i inne wyroby z wojłoku, filcu, wełny i skór baranich. Są preparaty z rogów marali, nalewki ze złotego korzenia (czyli ziela różeńca górskiego) i słynne ałtajskie mumio. Do smażonych na miejscu bielaszy podawana jest herbata z talkanem, czyli mąką z uprażonego jęczmienia.
      Kilka kilometrów za przełęczą, ponownie kierując się wskazówkami z przewodnika, odbijamy od głównej drogi (i rzeki Katuń, która tu do nas dołączyła) w stronę wioski Bolszoj Jałoman, gdzie rzekomo mają znajdować się starotureckie kamienne figury. Zapytany o nie dziadunio odpowiedział tylko "da, da" i machnął laską w stronę drogi na lewo, która wyprowadziła nas w piękny kanion poza granice wioski. Kilka kilometrów za wsią droga kończy się płotem i bramą dla bydła. Mimo, że żadnych kamiennych figur nie znaleźliśmy, miejsce to okazało się być tak urokliwe, że postanowiliśmy zostać tu na noc. Mariusz ustawił samochód pod trzema starymi modrzewiami, tuż przy wartko płynącym strumyku.
      Poranek w kanionie jest cudowny. Budzę się w doskonałym nastroju. Jest to jedno z piękniejszych miejsc, gdzie przyszło nam rozbić obóz. Dziewiczość przyrody tego miejsca, które odwiedzają pewnie z rzadka tylko mieszkańcy tej niewielkiej wioski i pasterze bydła sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy takim samym widzieli to miejsce ludzi z pradawnych czasów, których śladów tak usilnie na Ałtaju szukam.
      Startujemy na trasę już przed ósmą rano. Ponownie zajeżdżamy do wioski, żeby jeszcze raz zasięgnąć języka co do kamiennych figur. Zaczepiam kobiety niosące wodę w wiadrach. Jedna z nich okazuje się być lokalną nauczycielką. Ale nie, one nic nie wiedzą. Wskazują dom kobiety, która może coś wiedzieć na ten temat. "Ona nie szamanka, ale rękoma ludzi leczy. Tylko ona może wam pomóc". To samo powiedziała kobieta spotkana przy wskazanym domu. W wiosce mieszka od urodzenia, ale o żadnych kamiennych figurach nigdy nie słyszała. "Może mużyków nada sprasit", zastanawia się. Mimo ujadania psów sprowokowanych naszym pukaniem do drzwi, ze wskazanego domu nikt nie wychodzi. Cóż, sobota rano, może lubią sobie pospać. A może nie lubią obcych. Rezygnujemy z dalszych poszukiwań. Wracamy na główną drogę.
      Za miejscowością Inia, tuż przy szosie, znajdujemy kolejne "jelenie kamienie", kamienne stelle wbite z ziemię niczym słupy graniczne. Staję przed nimi... i już przenoszę się w myślach do przeszłości, jak w pierwszych scenach filmu "Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubrika. Kim byli ludzie, którzy je tu postawili? W jakim celu? I dlaczego ja wciąż szukam takich miejsc. Wszak większość z nich to nekropolie - Newgrange w Irlandii, Avbery Circle w Anglii, Carnac w Bretanii, kurchany Chakasji, nie mówiąc już o grobowcach Bogomiłów w Bośni...
      Kilkadziesiąt kilometrów dalej, też niedaleko drogi, znajduje się kamień z tajemniczymi rysunkami. To ryty naskalne, jak uwiecznione w skale komiksy z prehistorii. W tym miejscu są dość dobrze widoczne. Przyciągają jak magnes. Pochylam się, dotykam nagrzanej słońcem skały, wodzę dłonią po zagłębieniach w twardym kamieniu. Czytam palcami. Schematyczne znaki i symbole. Kilka giętkich linii przywodzi na myśl obrazy antylop, jeleni, marali. I znowu pociąga mnie ich tajemnica. Dla kogo zapisano te informacje? W jakim celu? Może to spis trofeów po polowaniu, może obraz składanych w tym miejscu ofiar rytualnych, a może prosty zapis inwentaryzacyjny stanu okolicznej zwierzyny. Zapisana trwale w skale informacja pozwalała na pewno na lepszą orientację w terenie. Mogła być drogowskazem dla wędrujących koczowników lub znakiem wytyczającym granice terenów plemiennych. Potrzeba zręcznej ręki, aby odwzorować w skale obrazy z otaczającej rzeczywistości. To nie mogło być dzieło prehistorycznego graficiarza-amatora. To musiał być artysta rzemieślnik.
      Jeszcze dalej na południe odchodzi od Czujskiego Traktu droga do galerii malowideł naskalnych w Kałbyk Tasz. Ale moi towarzysze są już zmęczenie grzebaniem się w tej zaprzeszłości. Więc zostawiam sobie to miejsce na następną wizytę w Ałatju.
      Robimy przystanek na punkcie widokowym w miejscu, gdzie Katuń łączy się z Czują (od której bierze nazwę cały trakt). Wyraźnie widać, jak mieszają się wody obydwu rzek: jasnoniebieska Katuń i stalowoszary odcień jej dopływu. Po drugiej stronie na brzegu rzeki jest "baza oddycha". To jedno z wielu miejsc, gdzie wodują się amatorzy spływów po tej rwącej rzece. Widać także przyklejoną do zbocza góry karkołomną drogę. Według mapy to trasa prowadząca do Iniegień, a dalej do Tiungur, bazy wypadowej na Biełuchę. Aby tam dotrzeć musimy przejechać Katuń. Kierujemy się na rachitycznie wyglądający most. Drewniana konstrukcja na stalowych linach wydaje się mało solidna, ale umieszczony przed wjazdem znak informuje o jego nośności do 7 ton. Co z tego! Gdy przechodzę na drugą stronę rzeki na piechotę, most niepokojąco się kołysze. Przejechać się jednak udało, bez problemu, ale emocje były!
      Dalsza droga to wyryta w stoku góry szutrówka. Teraz jesteśmy już po drugiej stronie miejsca, gdzie Katuń łączy się z rzeką Czują; to tutaj droga ciasno wciska się w stromą skałę. "Nie ma po co zapinać pasa", kwituje Mariusz. "Jak byśmy spadli i przypadkiem byś przeżyła, to lepiej żebyś pasa zapiętego nie miała". Może i tak. Ale udało się, przejechaliśmy cali i zdrowi. Po chwili podziwiamy już w oddali rozlewiska Katuni, która pięknie meandruje w dolinie. Teraz już prosta droga do wioski. Ale tu czeka nas rozczarowanie. "Do Tiunguru samochodem się nie da przejechać", dowiadujemy się pod sklepem. "Kiedyś za Sojuza, jak wypasali dalej stada bydła i owiec, to droga była. Ale teraz tylko motocyklem lub konno da się przejechać". Pokazujemy na naszej mapie, że przecież droga jest, zaznaczona grubą linią. "Da, da... Mapa stara, nieaktualna. Za Sojuza droga była. A teraz nie ma. Japońcy też przyjeżdżali, mapę z drogą w komputerze pokazywali. I co z tego, skoro drogi nie ma." Ponoć w zeszłym roku udało się jednej rosyjskiej ekspedycji off-roadowej tędy do Tiunguru dojechać. Ale mieli ze sobą jakieś mosty, trapy, podkłady pod koła. I długo się przeprawiali. Potwierdził to później żołnierz z posterunku służby granicznej przed Ust-Koksa. "Ja tą drogą konno trzy godziny do Tiungur jadę, a im to chyba z trzy tygodnie zajęło!". Dla lokalnych ludzi, którym codzienność dostarcza dość zmagania się z życiem, takie wyczyny muszą wydawać się co najmniej niezrozumiałe. "Dopóki map nie uaktualnią, dalej będą do was kolejni, tacy jak my, przyjeżdżać", kwitujemy. "A my ich będziemy zawracać", ze śmiechem odpowiadają ludziska pod sklepem.
      Nie ma wyjścia, musimy zawrócić i przejechać około 300 kilometrów, żeby dostać się do miejsca, które jest 40 kilometrów stąd. Taka jest Syberia. Nic na skróty.
      Więc jedziemy. Po południu drugiego dnia zatrzymuje nas na drodze szlaban. To posterunek przy wjeździe do strefy przygranicznej. Dostajemy karteczki z naszymi numerami wpisów do wielkiej księgi. Mamy się z nimi zgłosić w Ust-Koksa na posterunek straży granicznej z prośbą o wydanie "propusku". Przy wyjeździe z tej strefy, będziemy musieli nasze przepustki zdać w tym samym biurze.
      Kolorowe plakaty w Ust-Koksa informują, że niedawno świętowano 200-lecie założenia miasta. Tydzień temu odbywał się tu także międzynarodowy festiwal pieśni rosyjskich, który zaszczycił swoją obecnością prezydent republiki ... i nasz znajomy dziennikarz z Gornoałtajska, który zrobił z tej imprezy fotoreportaż.
      My kierujemy się pod podany adres - ulica Stroitieliej 19. Główną przez miasto, za stadionem pierwsza w lewo, do końca drogą pod górę. Punkt charakterystyczny: zielona budka wartownicza. Na miejscy dowiadujemy się, że nie ma już głównego komendanta i pieczątek dziś nie dostaniemy. Ale skoro w strefie przygranicznej nie będziemy przebywać więcej jak 24 godziny, to możemy jechać dalej bez przepustek i wrócić tu jutro, w drodze powrotnej. Tak też postanawiamy zrobić.
      Przez nowy most na Katuni (którego dla odmiany na naszej mapie nie ma) zjeżdżamy do wsi Wierchnij Ujmon. Wieś mała, ale miejsce to jest dość znane. Zamieszkują je od wieków staroobrzędowcy, a rodzina Roerichów zatrzymała się tu na jakiś czas w swojej pięcioletniej ekspedycji po krajach Azji (1923-1928). Lokalne muzeum odwiedzimy jutro, a na nocleg wyjeżdżamy na rozlewiska Katuni za wsią. Jest tu urokliwie i swojsko, jak nad Wartą w Wielkopolsce, tylko komarów więcej. I jako że one postanowiły sobie urządzić sobie naszym kosztem wieczorną ucztę, to my postanawiamy wcześniej położyć się spać.
      O dziewiątej rano jesteśmy już pod muzeum. Nietrudno znaleźć to miejsce - to jedyne budynki dwukondygnacyjne we wsi. Są rekonstrukcją dawnego domu rodziny, która gościła Roerichów. Parter odbudowano od fundamentów, a piętro zostało przełożone ze starego domu. Przy muzeum znajduje się bogato zaopatrzony sklepik z pamiątkami dotyczącymi Roerichów i innych lokalnych artystów. "Przybywają do nas zwiedzający nie tylko z całej Rosji, ale i zza granicy", zachwala pani z muzealnego sklepu. Bilety do muzeum kosztują tylko dwadzieścia rubli, a entuzjazm pani przewodniczki, która serwuje nam ekskursję po wszystkich salach, jest bezcenny! Nie da się nie słuchać barwnych opowieści, a jej fascynacja osiągnięciami artystycznymi, misją i "Paktem Roericha" jest zaraźliwa. Podobne muzeum (ale większe i niepaństwowe) znajduje się w Nowosybirsku, a trzecie - w Moskwie. Ponadto, tysiące płócien z serii "Himalaje" znajduje się z Nowym Jorku, gdzie Mikołaj Roericha mieszkał przez wiele lat. Dużo dowiadujemy się również o wspaniałej żonie i muzie Roericha, Helenie. "Wsiadła po raz pierwszy na konia w wieku 47 lat i sama przejechała wierzchem przez całą trasę wyprawy azjatyckiej, pięć lat!", zachwyca się przewodniczka. Ponadto znała pięć języków i tłumaczyła na język rosyjski wiele filozoficznych dzieł. Starszy syn Roerichów, Jurij, w chwili rozpoczęcia wyprawy miał 21 lat i ukończone już trzy fakultety na uniwersytetach światowych - Sorbonie, Oxfordzie i Harwardzie. On również miał dar do języków, nie tylko "zachodnich", ale i kilkunastu "wschodnich". Jego rola podczas wyprawy polegała na tłumaczeniu. Dzięki temu, oprócz zgromadzono dorobku artystycznego, Roerichowie zebrali wiele informacji o kulturach i religiach odwiedzanych państw. Młodszy syn Roerichów, Światosław, był zafascynowany Indiami. Wiele lat tam mieszkał, stamtąd pochodziła też jego żona. Jego malarstwo to głównie portrety, często prostych ludzi, przedstawianych w wesołych jaskrawych kolorach. Natomiast dominujący motyw na obrazach ojca, Mikołaja Roericha, to pejzaże górskie, u dołu ciemniejsze, u szczytu rozjaśnione, wzniosłe, pokazane niczym z lotu ptaka. "To jak nasze dusze: gdy zajmujemy się sprawami ziemskimi, czujemy się ociężali, a gdy wznosimy się ku wyżynom człowieczeństwa, nasze dusze stają się lekkie i radosne", komentuje nasza przewodniczka. Dwie sale w muzeum poświęcone są staroobrzędowcom i ich tradycji. Rodzina, która gościła Roerichów należała właśnie do staroobrzędowców. Gospodarz, ojciec dziesięciorga dzieci, był poważanym w wiosce autorytetem, znał się na medycynie naturalnej i doradzał ludziom w wielu sprawach, a ponadto posiadał ogromną wiedzę ogólną i szanował sztukę. Znał doskonale okolicę i to on był przewodnikiem Roerichów podczas eksploracji Ałtaju.
      Staroobrzędowcy (kirżacy, raskolnicy, starowiercy) to ci, którzy nie przyjęli reform w kościele prawosławnym, wprowadzonych przez patriarchę Nikona w XVII wieku. Wielu z nich emigrowało z Rosji na skutek prześladowań. Zamieszkiwali między innymi na zachodnich rubieżach carskiego imperium, w północno-wschodnich rejonach dzisiejszej Polski. Do dziś przetrwały ich wspólnoty we wsi Wodziłki na Suwalszczyźnie, czy w Wojonowie na Mazurach. Z czasem wielu wróciło do Rosji, gdzie osiedlali się między innymi na Ałtaju. Byli bardzo tradycyjni, wręcz konserwatywni i, jak amisze, czy mormoni, cenili sobie pracowitość i dyscyplinę. Rodziny były duże. Domy o charakterystycznej architekturze, tradycyjne, z piecem i z zapieckiem, z rzędem drewnianych ław wzdłuż ścian. Bardzo religijni, choć część z nich odrzucała hierarchię cerkiewną (nazywani byli przez to bezpopowcami). Dzięki swojej gospodarności często dorabiali się majątków, co po rewolucji kłuło w oczy bolszewików. Padali przez to ofiarami zsyłek na północ Syberii. Często wyjeżdżali całymi rodzinami. Ponoć do dziś w ostępach północnej tajgi można znaleźć wioski starowierców, które są praktycznie odcięte od świata. Najłatwiej można się do nich dostać zimą po zamarzniętych rzekach. Staroobrzędowcy zawsze byli i są społecznością bardzo hermetyczną, ale i samowystarczalną. W Dolinie Ujmońskiej mieli doskonałe warunki do uprawiania rolnictwa, pszczelarstwa, hodowli marali: żyzna, płaska dolina Katuni, osłonięta z obu stron górskimi grzbietami... Nasza pani przewodnik aż tryska entuzjazmem i lokalnym patriotyzmem. "A gwiazdy u nas takie, że rękoma można je z nieba zbierać". Tak, tak, gdyby nie komary, myślę pomna doświadczeń z ostatniej nocy. Ale ponoć komary pojawiły się w tej dolinie kilka lat temu, wcześniej ich nie było.
      Kończymy wizytę w muzeum. Jedziemy 50 km dalej na wschód do wioski Tiungur, skąd wyruszają wyprawy pod mistyczną Biełuchę. Po drodze Katuń zadziwia nas swymi barwami - zielenią i turkusem, tak różniącymi się od szarej wzburzonej barwy wody w dolnym jej biegu. W Tiungurze przejeżdżamy przez kolejny wiszący most nad Katunią. Tak jak poprzednio, drewniana konstrukcja na linach nie wzbudza zaufania, ale intensywny ruch kołowy jest dowodem na to, że ten most to nie to prowizorka. Rozglądamy się po turbazie, rozmawiamy ze spotkaną grupą Polaków, którzy właśnie wracają z trekkingu z tego najwyższego szczytu Syberii (4506 m n.p.m.). Cóż, tym razem wyprawy na Biełuchę nie mamy w planach, ale fajnie by było kiedyś tu wrócić.
      A skąd się wzięła nazwa Biełucha? Odpowiedź na to pytanie także znajduję w legendzie. W dawnych czasach wśród ludów Górnego Ałtaju rozeszły się wieści, że w ałtajskich lasach pojawił się dziwny stwór ze śniegu i lodu - śnieżny człowiek, którego nazywano Białe Ucho, a to z tego względu na to, że jedno jego ucho było bielsze od śniegu. Wódz jednego z lokalnych plemion posiadał niezwykłe bogactwa, ale gdy usłyszał o śnieżnym człowieku, ogarnęła go żądza, aby dziwnego stwora pojmać i wśród swoich bogactw umieścić. Rozgłosił zatem, że ten kto pojmie śnieżnego człowieka otrzyma hojną nagrodę: połowę jego złota! Dziesiątki śmiałków rzuciło się na poszukiwania. Wiele dni i wiele nocy szukali go po górach i lasach, aż w końcu znaleźli. Myśliwi długo próbowali schwytać śnieżnego człowieka, ale ten - przyzwyczajony do życia na wolności - dzielnie bronił się przed wrogami. Widząc, że nie uda im się wziąć śnieżnego człowieka żywcem, myśliwi zabili stwora mając nadzieję, że i za martwego dostanie im się szczodra nagroda. Upadł śnieżny człowiek bokiem na ziemię, aż oślepiło śmiałków jego lśniące bielą ucho. Podeszli do stwora, chcą go zabrać ze sobą, ale mimo swej siły, nie dali rady go ponieść. I cóż, przyszło im wracać z polowania z pustymi rękami. W miejscu, gdzie upadł Białe Ucho wyrosła wysoka góra. Jej szczyt zawsze pokryty jest śniegiem i sterczy, niczym ucho. Ludzie, patrząc na tą górę, nazwali ją Biełuchą, na pamiątkę dumnego śnieżnego człowieka, legendarnego ałmysa, który wolał stracić życie, niż pożegnać się ze swoją wolnością.
      Jeszcze chwila na śniadanie nad rzeką i zaczynamy wracać. Drogę już znamy. W Ust-Koksa załatwiamy sprawę przepustek. Sołdat stylizowany na amerykańskiego soldiera wydał polecenie podwładnym, aby na naszych karteczkach odnotowali fakt, że zameldowaliśmy się na posterunku. To ma wystarczyć. Niech żyje biurokracja!
      Czekają nas dwa dni jazdy powrotną drogą, a potem w stronę przejścia granicznego z Kazachstanem. Ostatni nocleg to miłe spotkanie z inżynierem Sławą i jego kolegami na szczycie około 400 metrowego wzgórza, gdzie postanawiamy rozbić obóz pod masztem telewizyjno-telefonicznym, niedaleko miejscowości Kuria. Gospodarze są niezwykle radzi z naszej wizyty. Zostajemy od razu obdarowani pękiem ziół na herbatkę i słoikiem miodu z lokalnej pasieki. Potem zaproszenie na tradycyjne sto gram. Jest okazja, żeby przy cudownym zachodzie słońca posłuchać lokalnych opowieści. Sława opowiada o "śmieciach z rakiet kosmicznych", wystrzeliwanych z Bajkonuru w Kazachstanie, które spadają na terytorium Ałtajskiego Kraju. Niejedna wiejska szopa ma tu dach zrobiony z materiałów wykonanych według najnowszych kosmicznych technologii. Wskazując na teren rozkopany u podnóża "naszej" góry, mówi, że to odkrywkowa kopalnia złota, którą eksploatuje jakaś firma ze stolicy Federacji. "Jak to? Prywatna kopalnia?", pytam. "Oni z Moskwy, znajesz. Za kopiejki wsio można!". W "naszej górze" jest też pieczara Diemidowów, czyli pozostałość po kopalniach i imperium miedziowym stworzonym tu przez rodzinę rosyjskich przedsiębiorców w XVIII wieku. I tak to niespodziewanie nasz wieczorek pożegnalny z mitycznym Ałtajem przywiódł nas do przyziemnych opowieści ze współczesności. Jutro wjeżdżamy do Kazachstanu.

      Tereny Ałtaju zamieszkiwane były przez różne kultury od dawien dawna. W archeologii funkcjonuje nazwa kultury Scyto-Syberyjskiej (VI - II wiek przed naszą erą), w tym kultura Pazyryku, Tuetki i Ukoku. Znaleziska z kurchanów pochodzących z tamtych czasów dają wiele informacji o życiu dawnych ludów, jednak tworzą też wiele pytań, które pozostają bez odpowiedzi. Najczęściej w kurchanach znajdowano tak zwane triady: ozdoby, broń, uprzęże końskie. Drogie dywany z Persji, chińskie jedwabie, bogato zdobione drewniane przedmioty pochodzące z Indii świadczą o kontaktach handlowych dawnych mieszkańców Ałtaju z tymi odległymi krainami. Na skutek tego, że do kurchanów położonych często w górskich zagłębieniach dostawała się woda, która z czasem zamarzła, niektóre z nich zachowały swoje skarby w niemal doskonałym stanie, niczym lodowe komory. Jednym z najsłynniejszych znalezisk pochodzących z czasów dawnej kultury Scytyjsko-Syberyjskiej jest znaleziona w 1993 r. Ałtajska Księżniczka - wytatuowana mumia kobiety z Ukoku. Ale co się potem z stało z tamtymi ludźmi - nie wiadomo...
      Aby odpowiedzieć na to pytanie z pomocą znowu przychodzi legenda: W dawnych czasach na terenach Ałtaju żył lud, który nazywany był "czudakami", "czudzią". W tamtych czasach, w ciemnych borach nie było brzóz. A jak tylko pojawiły się te ślicznotki o białej korze, to mędrcy z "czudzi" wydumali, że śladem za białą brzozą przyjdą biali ludzie, poddani Białego Cara i życie stanie się bardzo ciężkie. Postanowili więc wykopać głębokie jamy, zagnali w nie swoje stada i sami skryli się pod ziemią. A jak nadeszli biali ludzie, to "czudaki" usunęli krokwie, na których trzymały się stropowe płyty kamienne i w ten sposób pogrzebali i siebie, i swoje stada. Płyty rozbiły się na drobne kamienie tworząc dzisiejsze kurchany. Dlatego też do dziś pod kopcami kurchanów znajduje się kości ludzi i zwierząt, broń i przedmioty użytku codziennego.
      Współcześni Ałtajczycy wywodzą się z plemion starotureckich, które przybyły na te tereny około VI wieku n.e. Ci protoplaści również pozostawili po sobie ślady - swoje kurchany w formie kopców kamieni. Wiele z nich, niestety rozkopanych, zarówno przez badaczy, jak i przez złodziei, można spotyka na ałtajskich stepach. Jak głoszą ludowe podania, każdy kurchan ma swojego ducha opiekuna, który go strzeże i ukazuje się tym, którzy próbują zakłócić jego spokój.

W 1991 r. parlament Republiki Ałtaj zatwierdził herb republiki, w którym dominuje skrzydlaty gryf, wzorowany na wizerunku znalezionym w "carskim kurchanie" w Pazyryku. Ale cała symbolika herbu jest bardzo złożona:
1. Złoty krąg - symbol sfery Kosmosu.
2. Wewnątrz złotego kręgu niebiesko-błękitne tło, oznaczające niebo Ałtaju.
3. Na tym tle przedstawione są:
  a. na górze: trójwierzchołkowy Ücz Sumer (Biełucha), jako całość symbolizujący Górski Ałtaj.
  b. w centrum: żółto-złociste wyobrażenie ptaka-zwierzęcia, wywodzące się z dawnej kultury scytyjskiej - mitycznego stworzenia z głową i skrzydłami, starożytnego ptaka - gryfa.
W opisach historycznych gryf-ptak ma do spełnienia ważną misję. Jest wcieleniem świętego ptaka słonecznego - posiadacza życia, strzegącego pokoju i szczęścia ludów ziemi ojczystej, a także opiekuna zwierząt, ptaków i przyrody. W pracach Herodota gryf jest opisany jako ptak strzegący Ałtaju.
4. W dolnej części kręgu są przedstawione symbolicznie dwie wielkie rzeki Ałtaju - Bija i Katuń, wraz z dopływami. Wszystkie rzeki łączą się falującymi liniami w dolnej części kręgu. To symbol jeziora Teleckiego (Złotego) oraz zlewania się Katuni i Biji, będących początkiem rzeki Ob.
5. W tym samym miejscu wyobrażony jest też trójnóg - symbol wieczności życia, ognia, domu rodzinnego i przyjaźni.

Na podstawie opracowania Agnieszki Halemby "Kto jest Ałtajczykiem? O tożsamości narodowej rdzennych mieszkańców Republiki Ałtaj" w "Etnografia Polska", t. XL, 1996 r.


Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.