"Klan - zgodnie z kanunem" BR&Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar - nr 25
index witryny
strona główna
wstecz








      W Alpy Albańskie wjeżdżamy od strony jeziora Szkoderskiego. Piękna droga wije się przez Dedaj, Boge, w stronę Theth. Pogoda dziś jak żyleta, nasze oczy cieszą piękne górskie widoki. Koło za kołem, wspinamy się kamienistymi serpentynami na przełęcz. Aby przedłużyć radość z jej zdobycia, robimy sobie przerwę śniadaniową. Jajecznica w tak pięknych okolicznościach przyrody smakuje lepiej niż zwykle.
      Gdy dojeżdżamy w końcu do Theth, naszym oczom ukazuje się piękna, zielona dolina, przecięta korytem rzeki Shala i otoczona iście alpejskimi szczytami. To miejsce emanuje jakąś aurą tajemnicy. Jak każda góralska osada, wzbudza z jednej strony podziw, a z drugiej respekt. Tym bardziej, że te góry znane są też pod inną nazwą - jako "Przeklęte"... Przez kogo? Może przez tych, którzy przez wieki próbowali te tereny podbić, a górali sobie podporządkować. I wciąż im się to nie udawało, a pozornie podbici tubylcy buntowali się i wymykali spod kontroli. Albania to mały kraj, wielkości Wielkopolski, ale jej ludność do dziś zachowała bardzo silne podziały na grupy etniczne. Tak jak górale ze szkockich wyżyn odróżniali się od Szkotów z nizin, tak samo Albańczycy z północy tworzą odrębną grupę etniczną zwaną Malisori. Ci z kolei dzielą się na klany: Shala, Shoshi, Nikaj, Merturi Shala, a każdy klan jest silnie związany tradycyjnie ze inną górską doliną.
      Zatrzymujemy samochód przy pierwszym barze. Cóż, Theth może i jest zagubione w odległych górach, ale na pewno jest też popularne wśród turystów i podróżników. Tu prawie każdy dom to bar, a podwórko to camping. Siadamy na tarasie, w słońcu. Mimo, że dopiero południe (a może właśnie dlatego), idąc za inspiracją Andrzeja Stasiuka z "Jadąc do Babadag", zamawiam "kawę i raki" (czyli lokalną odmianę rakiji). Młodzi mężczyźni przy stoliku obok też siedzą przy raki. Taki widać tu zwyczaj. Sączę alkohol, popijam małymi łyczkami gęstą, bałkańską kawę. Z lokalu dobiega skoczna, intrygująca muzyka, doskonałe tło dla naszych pierwszych chwil w Theth. Podchodzę do naszych sąsiadów. Po kilku łykach raki, mam wrażenie, że ich ostre góralskie rysy nie są już tak nieprzystępne. Pytam o tajemnicze dźwięki. "To cifteli, tradycyjny instrument albański, rodzaj dwustrunowej mandoliny. A wykonawca to Zef Beka." To już wszystko wiem. No... prawie wszystko, bo okazało się, że to dźwięki charakterystyczne tylko dla północy i nagrań z taką muzyką na południu kraju (dla przypomnienia: wielkości Wielkopolski) nie uświadczysz. Tam królują śpiewy polifoniczne... Ale o tym dowiem się dopiero za tydzień.
      Nawiązuję rozmowę z Gjon'em. Jest w Theth potentatem turystycznym. Wyremontował stary kamienny dom rodzinny, przygotował pokoje gościnne i łazienki z ciepłą wodą ogrzewaną solarami, i od kwietnia do września przyjmuje turystów. Świadczy też usługi jako przewodnik po górach. Mówi dobrze po angielsku, ale także w innych językach zachodnich. To dość rzadko spotykane, acz bardzo cenne w kraju, którego język - wywodzący się od ilyryjskiego - nie brzmi nawet w najmniejszym stopniu znajomo dla naszego ucha. Wszak (znów cytując Stasiuka) albańska nazwa kraju - Shqipëria - pochodzi od czasownika "mówić". W języku, którego nikt nie rozumie.
      Gjon poleca, aby podjechać do kościoła w centrum wioski. "Katolicki", dodaje. Fakt, na północy Albańczycy są w większości katolikami, środek kraju zamieszkują muzułmanie, natomiast południe pozostaje pod wpływem greckiego kościoła prawosławnego. Zlewająca się z szarością gór w tle, kamienna budowla prezentuje się majestatycznie obok trzech starych lip. "W czasach komunizmu był tu magazyn, ale pięć lat temu bogaty Albańczyk z USA zafundował jego renowację". Gjon prowadzi nas dalej. Przez pole kukurydzy, miedzę, drewniany płotek, kierujemy się do najważniejszej atrakcji Theth. To Kulla, czyli wieża obronna, a właściwie SAMO-obronna. W dawnych czasach służyła jako miejsce schronienia przed zemstą rodową. Kiedyś takich wież było w tym rejonie wiele, gdyż powszechnie obowiązywał Kanun (z greckiego "kodeks"), czyli oparte na wendecie zwyczajowe prawo klanowe. Enver Hodża zakazał go w czasach komunizmu, gdyż przez górali Kanun traktowany był jako ważniejszy od przepisów państwowych, ale ten klanowy kanon praw przetrwał do dziś w odległych górskich zakątkach. Obowiązuje głównie jako kodeks honorowy górali. Natomiast w miastach stał się wzorcem do naśladowania dla gangów przestępczych. Ale o tym czytam tylko w literaturze, żadnych gangów nie spotkaliśmy, a Kulla w Theth służy dziś jako atrakcja turystyczna. Gospodarz w stylowej czapeczce z białego filcu przypominającej stożek wulkaniczny, udostępnia bez problemu za 1 euro wejście do wieży, która kiedyś dzięki swej niedostępności miała stanowić schronienie przez krwawą zemstą. To kamienny budynek o wysokich ścianach bez okien na dolnej kondygnacji. Na piętro wchodzi się po drabinie, którą można było wciągnąć do góry uniemożliwiając innym dostęp. Mężczyźni ukrywający się w wieży dokarmiani byli przez kobiety, które (łącznie z dziećmi) wyłączone były z aktów wendety. Kanun został we współczesnej literaturze uwieczniony przez albańskiego Noblistę, Ismaila Kadara w jego powieści "Krew za krew". Lecz stworzony przez pisarza wizerunek krwawej zemsty, która obwarowana jest ścisłymi przepisami i wymogami, nie daje pełnego obrazu tego prawa zwyczajowego. W chwili swojego spisania, obejmujący dwanaście ksiąg Kanun, stanowił rodzaj konstytucji i kodeksu sądowniczego, obowiązującego wśród albańskich klanów, a w kontekście braku jednolitej wówczas państwowości, zaprowadzał ład i porządek oparty na honorze i tradycyjnych wartościach. Regulował każdy aspekt życia, od narodzin do śmierci, nakazywał gościnność, określał status kobiet, zasady życia rodzinnego i podziału ziemi, podkreślał znaczenie besa, czyli wzajemnego zaufania i dotrzymywania honorowych obietnic, co było bardzo przydatne w czasach, gdy umiejętność pisania była rzeczą rzadką. Pozwalało to na przykład na zawieranie wszelkich umów bez konieczności zatrudniania biegłych w piśmie, nie mówiąc już o całej rzeszy prawników. Co więcej, gdy nie istniało zinstytucjonalizowane sądownictwo, które mogłoby skazać złoczyńcę na karę więzienia, Kanun sprawiał, że takowy delikwent - w obawie przed krwawą zemstą pokrzywdzonego klanu - sam skazywał się na dobrowolne odizolowanie od społeczeństwa i niczym na mocy wyroku siedział zamknięty w wieży. Podobno w tym północnym zakątku Albanii do dziś księga Kanun przechowywany, jest obok Biblii w domach górali Malisori.
      Pisemna wersja Kanun powstała w XV wieku na zlecenia Księcia Leke Dukagjini (stąd alternatywna nazwa" "Kodeks Leke Dukagjini"). Albania przeżywała wtedy krótki okres swojej świetności. Sam Książe był następcą wielkiego Skanderbega, bohatera narodowego Albanii. Niczym William Wallace, filmowy "Braveheart", Skanderbeg zdołał pogodzić zwaśnione klany albańskich górali i poprowadził ich przeciwko Turkom. Pod hasłami obrony chrześcijaństwa wywalczył dla Albanii suwerenność na ponad dwie dekady. Po jego śmierci zabrakło już tak wybitnego wodza. Turcy ponownie podporządkowali sobie niesfornych górali, a Albania musiała czekać do 1913 roku na kolejny powiew niepodległości.
      Tak naprawdę nazywał się Gjon Kastrioti i był synem wpływowego przywódcy klanowego z Kruje. Jego ojciec, jako poddany sułtana, musiał wysłać swych czterech synów na nauki do tureckiej armii. Młody Gjon szybko przyswoił sobie rzemiosło wojenne i na cześć Aleksandra Wielkiego otrzymał tureckie imię Iskander. Z czasem dostał też honorowy tytuł bega. Pod takim pseudonimem - jako Skanderbeg - przeszedł do historii, gdy w 1443 r. powrócił do Kruje i zmusił miejscowego paszę, aby zwrócił mu rodzinny zamek klanu Kastrioti. W czasach, gdy przed Osmanami drżała cała chrześcijańska Europa, dziesięć lat przed upadkiem Konstantynopola i rok przed tym, jak młody polski król Władysław, pojechał walczyć z Turkami pod Warną, właśnie ze swojej siedziby w Kruje Skanderbeg skutecznie stawił opór imperium. I tak jak za czasów Skanderbega, dziś też powiewa tu dumnie sztandar jego klanu: czerwona flaga z czarnym dwugłowym orłem - współczesna flaga Albanii.
      Dziś Kruje to historyczna mekka dla Albańczyków. Co prawda z pierwotnego zamku pozostało niewiele, ot kamienna wieża, zarys fundamentów, resztki murów. Ale co tam! O świetlanej historii nie można zapomnieć, a jak trzeba, to można ją trochę podkolorować. W 1982 Pranvera Hodża, córka dyktatora, wykonała projekt nowego zamku zbudowanego w miejsce starej twierdzy. Tak właśnie wyobrażała sobie albańskie średniowiecze.
      Do Kruje zjeżdżamy z gór dość wcześnie, jeszcze nie ma dziewiątej. Zostawiamy samochód na małym parkingu przy "lavazh", czyli myjni, których w Albanii jest z niewiadomych powodów nad wyraz wiele. Na straganach wzdłuż brukowanych uliczek sklepikarze - powoli, z precyzją ćwiczoną od lat - dopiero rozkładają swoje kramy ze starociami, wyrobami rzemieślniczymi i turystycznymi bibelotami (wśród których królują marmurowe popielniczki w kształcie bunkrów budowanych masowo w Albanii za czasów Envera Hodży). Muzeum Skanderbega też dopiero otwierają. Przyszedł biletowy, wystawił na trawnik klatkę z kanarkiem, otworzył bramę, w końcu zaprasza do środka. W holu wita nas gipsowy bohater nadludzkich rozmiarów. Obok opis w trzech językach: "Sanderbeg - obrońca Europy". Mitologizowanie przeszłości to nie tylko cecha narodów małych. To przede wszystkim naturalny odruch narodów, które poszukują swojej tożsamości. W romantycznym narodowym zrywie Mongolia przywłaszczyła sobie Czyngis-Chana, Uzbekistam - Tamerlana, Kirgizja - Manasa, a Albania ma swojego Skanderbega. Kolorowe malowidła na ścianach, niczym komiksy, pokazują sceny bitewne, średniowieczne sale obrad, historyczne pejzaże. Jest też replika (oryginał znajduje się w muzeum w Wiedniu) charakterystycznego hełmu Skanderbega zwieńczonego kozimi rogami. Są stare mapy, transkrypcje listów pisanych przez wodza, niezliczone dzieła mniej lub bardziej artystyczne inspirowane jego osobą. Jest też kilka ciekawostek, między innymi opera w trzech aktach, którą na cześć Skanderbega skomponował Antonio Vivaldi. I tak na trzech kondygnacjach budynku.
      Przed dziesiątą wyjeżdżamy już z miasteczka. Rychło w czas, bo nadjeżdża właśnie kawalkada autokarów z RKS, czyli Republiki Kosowo. Tamtejsi Albańczycy też muszą poznać swoją chwalebną historię. My mamy przed sobą długą drogę na wybrzeże Morza Jońskiego. Ale może najpierw jeszcze mała przerwa w przydrożnej kafejce, gdzie mężczyźni śródziemnomorskim zwyczajem przesiadują przy kawie, raki i gazetce. Jakiej? Oczywiście to "Klan", najpopularniejszy obecnie tygodnik albański.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.