Karelia - Syberia w pigułce - artykuł z Off-road.pl
index witryny
strona główna
wstecz








      Karelia leży na północ od Petersburga. Wybraliśmy się tam wczesnym latem 2006, aby zobaczyć dziką przyrodę, rzadko odwiedzaną przez turystów, a jednak blisko Polski.

      Około piątej po południu wyjeżdżamy z Petersburga na zachód, w kierunku granicy fińskiej. Mamy zamiar okrążyć jezioro Ładoga od jego zachodniego, bardziej dzikiego brzegu. Kierujemy się więc na podrzędną drogę na Prioziersk, aby już w tajdze znaleźć dziki nocleg. Wieczór przeciąga się szarówką w nieskończoność, to zapowiedź białych nocy, jakie czekają nas na północy. Rozpalamy ognisko nad brzegiem jakiegoś leśnego jeziora. Las otula nas całkowitą ciszą, w pobliżu jest tylko jedna, szutrowa droga, a najbliższa wioska daleko stąd. W Polsce już trudno znaleźć taką ciszę, zawsze gdzieś w tle ujada pies na łańcuchu albo dudnią basem ciężarówki. Niewielkie jezioro ma wodę koloru najlepszego francuskiego koniaku; wszędzie są torfowiska. Słychać kaczki i czasami plusk jakiejś ryby. W jeziorze i na brzegach sterczą z ziemi ogromne, skaliste głazy, jakby skwarki porzucane boską ręką.

Jedziemy...
      ...w cztery samochody. Chcemy w dwa tygodnie zobaczyć kawałek europejskiej Rosji i przyrodę dalekiej północy. Załoga każdego wozu rozbiła namioty i zasiedliśmy do wspólnego ogniska. Jest ciepło, ale nie tak jak rok temu, kiedy to nawet za kołem podbiegunowym pływałem w krystalicznych jeziorach. Za to nie nękają nas dziś aż takie ilości komarów, można wytrzymać bez kapeluszy pszczelarskich.
      Rano wyruszamy na północ w kierunku Mielnikowa. Już na samym początku dnia trafiamy małą cerkiew, zbudowaną na środku jeziora, na skalistej wysepce, wielkości może 100 m2. Dopłynąć do niej można wpław albo maleńkim promem.
      Jedziemy dość wolno; szutrówka zbudowana jest z drobnego żwiru, który pod wpływem walcowania kołami samochodów układa się w tarkę. Czasami schodzę do drugiego biegu, aby zawieszenie nie wpadało w rezonans. Jurek w swoim Mercedesie ma superzawieszenie i jedzie szybciej, Paweł w Mitsubishi też gna do przodu, ale następnego dnia ma już poobrywane prawie wszystkie amortyzatory. Na tarkę odporne są tylko ciężarówki z przyczepami kłonicowymi na drewno, one mają większe koła, które nie wpadają w tarkę. Poprzedniego roku widziałem nawet młodą dziewczynę za sterami takiego wielkiego Urala.
      Zabudowa mijanych wiosek przypomina raczej fińską. Drewniane domy o spadzistych dachach, malowane na ciemny czerwony i zdobione wycinankami z desek. Niektóre są niebieskie z białymi akcentami. Czasami można spotkać kamienny kościół z czasów, kiedy te tereny należały do Finlandii. W niektórych wioskach odbudowano już cerkwie, często metodą naszych górali, z drewnianych bali. Rosja dziś odszukuje swoje korzenie wiary. Komunizm w tym kraju odcisnął o wiele większe piętno niż w Polsce. Kościół nie stał na straży wolności obywatelskich, już wcześniej partia zatroszczyła się o jego likwidację. Dziś cerkwie powstają na nowo jak grzyby po deszczu pierestrojki. Budowane są w starym stylu, z drewna.

Jak z rosyjskich bajek
      Ludzie wyglądają tak, jak można by się po nich spodziewać. Na wsiach babuszki w chustach i mężczyźni o ogorzałych twarzach w podkoszulkach w niebieskie pasy, jak z rosyjskich bajek. W miastach młodzież prześciga się w prezentowaniu najnowszej mody, z rzadka okraszanej tradycyjnymi, rosyjskimi elementami. Kobiety ciągle nie wyzbyły się nawyku farbowania włosów na burgund, ciągle używają mocnego makijażu. Większość z nich, nawet na wsi, idąc do pracy czy na zakupy, ubiera wystrzałowe ciuchy i buty na obcasie. Rysy twarzy bardziej słowiańskie niż u nas, skóra biała jak u średniowiecznej księżniczki.
      Dojeżdżamy do Sortawala, dawnej stolicy tego fińskiego regionu. Przyjeżdża tu wiele wycieczek z Finlandii, podobnie jak u nas Niemcy na Pomorze i Warmię. Polaków rzadko tu spotykają. W księgarni można kupić dokładne mapy sztabu generalnego - w Rosji wojsko też musi z czegoś żyć, pieniądz potrafi złamać każdy reżim. Na targu smakujemy żółte jeżyny, charakterystyczne dla regionu Skandynawii. Robi się z tego gęstą nalewkę o niespotykanym w naszym regionie smaku. W lokalnym muzeum można zobaczyć stare fotografie, z czasów, kiedy ogniem i spychaczem wyrąbywano tajgę, kiedy pierwszy samochód dojechał do tego miasteczka. Na głównym placu stoi pomnik legendarnego znachora, lokalnego bohatera, a niedaleko portu na Ładodze można podziwiać radzieckie mozaiki okolicznościowe na ścianach wieżowców. Ogólnie miasteczko robi przygnębiające wrażenie, ale dla wnikliwego oka jest tu kawałek historii.
      Niedaleko stąd do przejścia granicznego w Vartisila, ale my skręcamy za brzegiem Ładogi na wschód. Asfaltowa droga biegnie wysokim, kamienistym brzegiem. To jedyne miejsce, z którego widać jezioro, zwykle jest zasłonięte przez wzgórza i las. Zatrzymujemy się na przerwę obiadową na wydeptanym przez rybaków brzegu. Jest tu trochę cienia i nie ma meszek. W podróży żyjemy jak leśne dziady. Myjemy się wodą z rzeki i nocujemy z dala od ludzi w lesie. Obiady konstruujemy na łonie przyrody, z tego, co się da kupić w wiejskich sklepach, na targach i od przysłowiowego chłopa.

Dzika przyroda
      W Ljaskelji przejeżdżamy nad wzburzoną rzeką. Janisjoki zbiera brunatną wodę z wielu jezior i tłukąc się po białych kamieniach kieruje się do Ładogi. Z wysokiego mostu wygląda jak polska Izera w Karkonoszach. Tankujemy paliwo i zapuszczamy się w dzicz. Teraz już tylko szutrówki. Miejscami trochę błota albo jakieś strumyki bez mostów. Tajga ciągnie się długimi godzinami. Widzimy tylko niskie drzewa i zielone krzaki, takie dorodne świerki czy sosny jak u nas tutaj nie rosną - tajga to w większości krzaki. W tym klimacie na bagnach nie wyrosną grube drzewa. Gdyby człowiek zapuścił się w jakąś boczą, błotną drogę, to ciężko by było wybierać drzewa służące wyciągarce.
      Dojeżdżamy do małej wioseczki Ałammu, w której stoi olbrzymi, drewniany kościół. Rosjanie przerobili go na cerkiew. Wewnątrz pracuje młoda kobieta, odmalowuje ściany. W każdym rogu olbrzymiej, ośmiokątnej nawy stoi kaflowy piec, wznoszący się aż do wysokiego na kilkanaście metrów sufitu. Przed wejściem dwa jasnowłose brzdące bawią się piłką, w życiu nie widzieli tyle terenówek z Zachodu.
      Mijamy kolejne leśne jeziora. Niektóre ukryte w głębokich dolinach, inne rozlane podmokłymi szuwarami między drzewami. Wybieramy sobie jedno takie jezioro na nocleg, to Uksijarwi. Plaża jest obszerna i piaszczysta, można się kąpać, ale jest za zimno. Siadamy przy ognisku i grzejemy wodę na prysznic. Paweł usilnie skanuje rosyjskie mapy do Oziego, a Piotrek walczy z rybami. Słychać jak czasami pluskają w wodzie, ale żadna nie chce się złapać. Dorwał tylko małego szczupaka.
      Ubarwione zachodzącym po północy słońcem chmury rozciągnięte są nad tajgą jak kołdra. Świerki na przeciwległym brzegu przyglądają się swojemu odbiciu w brunatnej, torfowej wodzie, jakby robiły ostatnią toaletę przed snem. Zapach mokrego igliwia, cisza kłująca w uszy dopełniają obrazu zaślubin z dziką przyrodą Karelii.
Było
      Następny dzień to ponad 300 km szutrówek. Odwiedziliśmy kilkanaście malowniczych wiosek, a w każdej z nich urok prostego, spokojnego życia mieszkańców przyciągał jak magnes. Wjechaliśmy do jednego miasteczka - Suojarwi. Obskurne bloki z wielkiej płyty już wyglądają inaczej. Tutaj człowiek nie chce się zatrzymywać. Leschozy popadały jak u nas PGR-y. Ludzie nie mają co ze sobą zrobić. Na wsiach żyli zawsze blisko przyrody i nic się nie zmieniło, ale w miasteczkach - obraz nędzy i rozpaczy. Najczęściej używanym słowem w opisywaniu cywilizacji rosyjskiej jest zwrot BYŁO. Za ZSRR ludzie wiedzieli, jak wygląda ich przyszłość, domy były odmalowane, autobusy kursowały, szkoły, szpitale i inne instytucje rządowe funkcjonowały jak należy, każdy miał jakiś pieniądz: mały, ale starczało. Uwolniona gospodarka spowodowała zapaść finansową wielu państwowych przedsiębiorstw i domowych gospodarstw, skończył się czas planowanej odgórnie przyszłości. Uciekamy od tego rozpadu do tajgi. Spotykamy rybaków. Łowią na sieć i dynamo; nie wiedzą, na jak długo starczy ryb, nikt się tym nie przejmuje, ważne jest dziś. A jednak są dumni ze swego kraju, są patriotami; nie wiadomo, czy z powodu 80 lat propagandy komunistycznej, czy z braku informacji o świecie zewnętrznym, a może z prawdziwej miłości. Wiadomo, Rosjanin człek wrażliwy.
      Kiedy mamy już serdecznie dość szutrowej tarki, zaczyna się wreszcie asfalt. Dziurawy, ale szybko nim pomykamy do Miedwieżegorska. Można by tak całą Karelię przejechać przez interior, ale czasu by zbrakło na Półwysep Kolski, a to nasz cel przewodni. Tankujemy do pełna na stacji. W Rosji trzeba najpierw kupić odpowiednią ilość litrów, a potem tankować, a na stacjach pracują zwykle kobiety. W mieście chłopaki szukają normalnej restauracji, nie nawykli do leśnego życia.
      Wpadamy na główną M18 w kierunku na Murmańsk. Zbliża się wieczór, chociaż w ogóle tego nie widać. Zjeżdżamy na znane nam już z poprzednich wypraw miejsce noclegowe nad dzikim jeziorem. Ale aby do niego dojechać, trzeba przedrzeć się przez 4 km tajgi boczną drogą. To dobry przykład dla tych, którzy chcieliby jeździć tylko na przełaj. Droga zawalona wiatrołomami, a nad głębokimi strumieniami przerzucił ktoś kiedyś jakieś spróchniałe kłody, śliskie i trzeszczące. Każdy taki mostek trzeba delikatnie pokonywać. Ale jak odjechaliśmy tak daleko od drogi, to prawie nie słychać już KamAZ-ów.
      Rok temu napadły nas tu roje meszek. Wciskały się przez moskitierę i tylko dymiące spirale przeciw owadom je odstraszały. Są wielkości 1/3 główki od szpilki, nie dawały spać. Po ugryzieniu przez kilka dni pozostaje czerwony, swędzący ślad.

Myśliwce krótkiego zasięgu
      Słońce długo zachodziło, a właściwie zachód połączył się ze wschodem jednym festiwalem kolorów na niebie. Czerwone, różowe i pomarańczowe chmury odbijały się w brunatnej wodzie jeziora. Szum wiatru ustał i słychać było tylko bicie własnego serca. Zabrałem butelkę szamponu do włosów i poczłapałem do jeziora. Wypłynąłem na środek i spokojnie, bez asysty komarów umyłem sobie głowę. Nic dziwnego, że Rosjanie wolą łowić ryby z łódek. Z dala od brzegu komarów nie ma, to myśliwce krótkiego zasięgu.
      Rano przejechaliśmy na powrót chybotliwe mostki skonstruowane przez przedsiębiorczych rybaków i pognaliśmy pofalowanym asfaltem na północ. Wokół nas przyroda zaczęła się szybko zmieniać. Wjechaliśmy w strefę ostrzejszego klimatu, niskopienna tajga ustąpiła miejsca karłowatym kosodrzewinom, a potem podmokłej tundrze. Jak okiem sięgnąć wysoka trawa, a pod nią błyszczy w słońcu niebieska woda. Słupy linii wysokiego napięcia budowane są w specyficzny sposób. Nie mają silnego podłoża, ale za to każdy ma kilkanaście odciągów, grunt tutaj niezwykle grząski. Boczne drogi usypane są z setek wywrotek żwiru, a nawierzchnia z ułożonych poprzecznie podkładów kolejowych. Nieprawdopodobny jest ten bezmiar ziemi i wody zmieszanej z zielenią dzikiej, bo niedostępnej przyrody. Jedziemy ponad 500 km i 99% krajobrazu to tundra. Za kołem podbiegunowym zaczyna się Półwysep Kolski. Czuje się już ostre powietrze, mimo że słońce w pełni na niebie. Trasa na Kolski to taka daleka Syberia w pigułce, w ciągu normalnego urlopu można zobaczyć, jak wygląda przyroda kilka tysięcy kilometrów od Polski, gdzieś tam za Jenisjejem. Wiem, bo to widziałem. Dziś nocujemy na pięknym wybrzeżu Morza Białego, dalej czeka nas cięższy off-road, ale to już zupełnie inna opowieść.

mariusz reweda

Zobacz inne artykuły.