Notatki z drogi - Indie 2003
index witryny
strona główna
wstecz








"Notatki z drogi - Indie 2003"
W indyjskich Himalajach
      Nazwa miejscowości Manikaran, położonej 1700 m n.p.m. w dolinie rzeki Parwati, w prowincji Himachal Pradesh w Himalajach indyjskich, pochodzi od dwóch sanskryckich słów: "mani" czyli klejnot oraz "karan" czyli ucho. Według hinduistycznej opowieści, bóg Shiwa wraz ze swą partnerką Parwati, oczarowani pięknem tego zakątka Himalajów, postanowili zatrzymać się tu na trwającą 11 tysięcy lat medytację. Przez przypadek kolczyk Parwati wpadł do jednego ze źródeł i przepadł. Shiwa natychmiast rozkazał swym sługom szukać "mani", ale bez skutku. Potężny władca wpadł w gniew i przywołał na pomoc króla węży, Sheh Nag. Jego syk doprowadził do wrzenia wody w podziemnych źródłach, które wytrysnęły na powierzchnię, wyrzucając klejnot Parwati, razem z setkami innych szlachetnych kamieni. Dopiero wtedy gniew boga Shiwy minął.
      Gdy wieczorem idziemy na pakorę (czyli warzywa w cieście z mąki z ciecierzycy, smażone w głębokim tłuszczu) i czaj (herbatę gotowaną z mlekiem i imbirem) do naszej ulubionej jadłodajni w Manikaran, żona właściciela skarży się, że zgubiła kolczyk. "Jak Parwati", próbuje błysnąć znajomością hinduistycznych opowieści. Ale nie rozumie: albo nie zna angielskiego, albo nie słyszała tej historii. Dhaba, czyli jadłodajnia, gdzie się stołujemy od kilku dni, odpowiada jak najbardziej indyjskim standardom. Ale chociaż ręcznik do rąk przypomina raczej ścierkę do podłogi, woki nie były chyba myte od nowości, a pani właścicielka jedną ręką wciera sobie we włosy hennę, a drugą przygotowuje nam posiłek, to jedzenie jest tu smaczne, a nasze żołądki jakoś chwilowo nie buntują się.
      W latach 70-tych okolice Doliny Parwati przyciągnęły duże rzesze hippisów i dzieci-kwiatów. Wielu z nich przyjechało i "zapomniało wyjechać". Ich domy od razu rzucają się w oczy, ozdobione kolorowymi psychodelicznymi malunkami. Dziś masowo zjeżdżają tu przedstawiciele pokolenia "new age". Można ich spotkać szczególnie tłumnie w Kasol, małej wiosce kilka kilometrów przed Manikaran. Na przybyszów z zachodu czeka mnóstwo sklepów z post-hippisowską odzieżą i biżuterią. Jest tu też jedyna w okolicy (i dlatego wyjątkowo droga) kawiarenka internetowa. Jeżeli znudzą się komuś indyjskie chapati, to w Kasol jest "niemiecka piekarnia", gdzie można kupić europejski chleb, a dla wyjątkowo spragnionych jest nawet sklep monopolowy! Zaskakujące, że po angielskim, drugim co do popularności językiem jest tu nie hindi, ale hebrajski. Widać młodzi Izraelczycy szczególnie sobie to miejsce upodobali.
      W przeciwieństwie do turystycznego Kasol, Manikaran jest miastem pielgrzymów. Słynie ze swych gorących źródeł, w których temperatura osiąga do 90 stopni Celsjusza. Podobno mają one właściwości lecznicze na wszelkie choroby reumatyczne. Gorące wody mają też wymiar praktyczny. W świątynnych basenach z gorącą kipielą wędrowni sadu zanurzają woreczki z ryżem, który po kilkunastu minutach jest gotowy do jedzenia, a podziemne wody podgrzewają kamienne podłogi w noclegowniach dla pielgrzymów.
      Manikaran to miejsce święte dla Hinduistów i Sikhów. Na końcowym przystanku wysypują się z autobusów tłumy kolorowych pielgrzymów i przez wąską kładkę przechodzą do starej części wioski, z bazarami, hinduistycznymi świątyniami i sikhijskimi gurdwarami. Gdy siedzimy w naszej dhabie, obserwujemy przepływający za ladą tłum - kolorowe sarii i turbany indyjskich pielgrzymów, pomarańczowe szaty sadhu, a pomiędzy nimi długie włosy podstarzałych hippisów i "dread-locki" młodzieży "new age". Na straganach, jak na odpuście, można kupić wszelkie dewocjonalia - cały panteon podobizn hinduistycznych bogów, sikhijskich bohaterów i religijnych symboli w formie pstrokatych nalepek, plastykowych obrazków, metalowych i gipsowych figurek, czy miniaturowych rzeźb z rogu. Do tego mnóstwo kiczowatej biżuterii, wisiorki, bransolety, sikhijskie sztylety, czego dusza zapragnie. Są też stoiska z przyprawami i roślinami leczniczymi. Moją uwagę zwracają pęczki równo przyciętych patyczków - to szczoteczki do zębów! A obok równo poukładane wzorzyste szale z koziej paszminy i króliczej angory. Wełniane szale to jeden towarów, z których słynie ten zakątek Himalajów. A drugi - to himalajskie jabłka.
      Przez coraz gęstsze tumany pary zbliżam się do sikhijskiej świątyni, gdzie w podziemiach znajduje się "gorąca jaskinia". Zgodnie z obowiązującą konwencją rokokowego kiczu, także tutaj naturalnie gorące kamienie obłożono, niczym w łaźni publicznej, białymi kafelkami i ozdobiono kolorowymi naklejkami: Buddy, Kryszny, Guru Nanaka. Totalny misz-masz religijny! A do tego na ścianie wzrok przykuwa kolorowa mechaniczna scenka: Guru Nanak w otoczeniu swoich wyznawców. Prosty mechanizm porusza ręce wachlujące założyciela sikhijskiej religii, a on rytmicznie kiwa głową i błogosławi wszystkich korzystających z gorącej łaźni. Dookoła błyskają kolorowe światełka jak na choince i rozlega się głośna, egzotyczna muzyka, które może przyprawić o zawrót głowy szybciej niż wysoka temperatura w jaskini.
      Gorące źródła są dość powszechne w całej okolicy. Wybieramy się z Mariuszem na trekking do Kiriganga. Najpierw kupujemy bilet za 12 rupi i z Manikaran jedziemy autobusem ok. 14 km do Barshani. Dalej, mając "koniec języka za przewodnika" idziemy w górę wzdłuż rzeki Parwati. Na początku szlaku przechodzimy przez teren budowy jednego z wielu "hydroprojektów" w Himalajach. To ogromna inwestycja, a przy tym duże wyzwanie, bo himalajskich rzek tak łatwo okiełznać się nie da. A gdy się przyjrzeć, w jakich warunkach żyją i pracują tu robotnicy, to aż dziw bierze, że im tak dobrze idzie.
      Po godzinie marszu w górę trafiamy do małej wioski "na szlaku". Mimo, że faktycznie żadnego szlaku tu nie ma, to turyści muszą zachodzić tu często, bo droga prowadzi wprost do tea stall, czyli herbaciarni na świeżym powietrzu, a jej właściciel od razu wie, jak nas podejść kusząc zimną colą. Obstępuje nas grono dzieciaków; choć brudne i zasmarkane, to "hello" i "chocolate" powiedzieć potrafią! Turyści tu to też nie lada atrakcja. Chichocząc, trzy dziewczynki próbują wylać na nas z góry wiadro wody. Udaje się nam jednak ubiec ich fortel i przechodzimy pod wystającą częścią piętra domu. To typowa zabudowa w tej części Himalajów. Drewniane domy mają dookoła piętra werandę, która ozdobiona jest misternie rzeźbionymi drewnianymi "soplami". Do tego wspaniałe wykończenia drzwi i okien. Na werandach na piętrze suszy się siano, natomiast pod nimi znajdują się zagrody dla zwierząt. Zapach przypomina polską wieś, z dominującą nutą obornika i gnojówki. W kilku domach zauważamy rozstawione krosna. To stąd pochodzą słynne szale. Ale tkactwo to nie jedyne zajęcie i źródło dochodów tubylców. Podchodzi do nas starsza kobieta. Jest tradycyjnie ubrana, ma bransolety na nadgarstkach, kolczyki w uszach i w nosie. Pozdrawia nas i pytająco przykłada rękę do ust. Coś proponuje. Picie? Nie, pyta, czy chcemy coś zapalić. Okolice Manali, Kulu i Manikaran to główne obszary upraw charas, czyli marihuany. Konopne krzaki rosną tu wszędzie, jak zielsko, ale lepsze gatunkowo uprawy są mniej dostępne dla przypadkowych gości. Ponoć indyjska policja stara się coraz bardziej aktywnie walczyć z tym procederem, gdyż zdarzały się przypadki zaginięcia turystów. My wychodzimy z założenia, że jak ktoś nie szuka problemów, to raczej jest bezpieczny. Dziękujemy za propozycję, kupujemy colę za 15 rupi i idziemy dalej.
      Chociaż nie ma żadnego oznakowania, ścieżka prowadzi nas w górę dość jednoznacznie. Ale co jakiś czas utwierdzamy się w przekonaniu, że to właściwa droga. A to hinduska młodzież z miasta zatrzymuje nas, żeby zrobić sobie z nami zdjęcie, gdyż okazuje się, że wśród himalajskich szczytów to my jesteśmy największą atrakcją na szlaku; a to mija nas kilku pasterzy idących z bębnami i "śpiewem na ustach" na festiwal Dushera do Kulu; a to spotykamy wracającą grupę młodych Izraelczyków, których bagaże niosą hinduscy tragarze.
      Po trzy i pół godzinnej wspinaczce dochodzimy do celu. Tu już zimne napoje za 25 rupi - cena idzie w górę wraz z metrami nad poziom morza. Krajobraz jak z reklamówek czekolady Milka: na wzgórzach pokrytych zieloną trawą pasą się krowy, a wokoło ośnieżone szczyty. Kiriganga, położona na 2650 m n.p.m., to mała osada: kilka domów oraz namioty pełniące funkcję restauracji i noclegowni dla podróżników. Mimo niedostępności tego miejsca, trafia tu sporo ludzi i biznes się kręci; menu oczywiście po angielsku i hebrajsku. Ponad osadą króluje świątynia Shivy, a u jej stóp znajduje się główna atrakcja, czyli gorące źródła. Oczywiście zażywamy kąpieli "pod chmurką" - panowie z panoramą na ośnieżone szczyty, a panie, dla przyzwoitości, w drewnianej szopie, ale bez dachu. Przy basenach napisy upraszają o zachowanie czystości, informują o zakazie kąpieli nago oraz w nocy, proszą o niestosowanie mydła, itd. Po trzech i pół godzinach wspinaczki mamy raczej ochotę na zimny prysznic, więc pierwszy kontakt z ciepłą, siarkową wodą sprawia wrażenie zanurzenia się w gorącej zupie. Ale już po chwili uczucie jest niesamowite. Ta woda ma jakieś szczególne właściwości, bo zmęczone ciało przyjemnie relaksuje się w kąpieli. Niestety, musimy szybko zbierać się do powrotu. Raz, że od temperatury, zapachu siarki i wysokości zaczyna nam się kręcić w głowie, a dwa, że musimy zdążyć zejść na dół przed zmierzchem. Już październik, więc szybko robi się ciemno.
      Droga powrotna zajmuje nam dwie i pół godziny. Nie zaskakuje nas fakt, że dziś już żaden autobus z Barshani do Manikaran nie jedzie. Taksówka kosztuje 200 rupi, ale to nie na nasz budżet. Zawsze pozostaje opcja powrotu krętą górską drogą na piechotę, ale próbujemy swojego szczęścia "na stopa". Pierwsze samochód, który się zatrzymał ma trochę miejsca na pace. Kierowca wychyla się przez okienko i pyta: "Are you empty?". Nie za bardzo rozumiemy, o co mu chodzi. "No hash, no drugs?". Aha! Czy jesteśmy "czyści". Oczywiście, no problem. Jednak gdy podaje cenę, również i z tej okazji rezygnujemy. Za to następnym razem mamy szczęście. Zabiera nas nowiuteńka ciężarówka, jedna z tych, które wożą piasek na teren budowy "hydroprojektu". Powoli jedziemy w ciemnościach po serpentynach drogi i w duchu Bogu dziękujemy, że nie musimy drałować tego odcinka na piechotę. Do Manikaran docieramy około 20:00. To był wyczerpujący dzień.
      Na przełomie września i października w hinduizmie obchodzone jest święto Dushera, które upamiętnia opisaną w poemacie "Ramajana" historię zwycięstwa bogini Durgi nad demonem przedstawianym jako wielogłowy wąż. Ponoć w Kulu święto obchodzone jest szczególnie hucznie, więc decyduję się tam pojechać. Jazda autobusem to już przygoda sama w sobie. Oprócz podskoków na wybojach i stukotu silnika trzeba się przyzwyczaić do nieustannych odgłosów "oczyszczania gardeł i nosów" przez współpasażerów. Tutaj nikt nie stosuje chusteczek higienicznych, a wszelkie wydzieliny, z charakterystycznym dźwiękiem, usuwane są przez... okno. Do innych odgłosów, które nieustannie towarzyszą mi w podróży należy gwizdek biletera. Bo bileter to nie lada persona w autobusie! Nie tylko musi czuwać z końca autobusu nad tym, kto wsiadł i komu trzeba sprzedać bilet. Gdy autobus rusza - jedno gwizdnięcie, jak ktoś wysiada "na żądanie" w środku pustkowia - dwa gwizdnięcia. Jak trzeba się mijać na centymetry z innymi autobusami na wąskich górskich drogach, to bileter za pomocą gwizdka informuje kierowcę "jak tam z tyłu" (bo lusterek to tu nikt nie używa!). A gdy autobus przejeżdża koło świętego drzewa na ostrym zakręcie drogi, kierowca zwalnia, a przez otwarte drzwi to właśnie bileter ma obowiązek rzucić kilka rupi wędrownym sadu. Niech każdy robi to, co do niego należy: święci mężowie niech się modlą do bogów o pomyślność dla ludzkości, a bileter zadba o swoich pasażerów.
      Po dwóch i pół godzinie jazdy jest przesiadka w Bhuntar. Jeszcze kilkanaście kilometrów i docieram do celu. Już z autobusu widać kolorowe orszaki ściągające ze wszystkich stron do Kulu. Ale najpierw je słychać - rozbrzmiewają kakofonicznie piszczałki, trąby i bębny. Grupy pasterzy schodzą się z okolicznych górskich osad. Niczym dożynkowe wieńce, przedstawiciele każdej wioski niosą kolorowo przystrojone figury bogini Durga. Złote oblicza bogini otoczone są barwnymi tkaninami, wstążkami, kwiatami i pawimi piórami. Najpierw wszyscy paradują przez centrum miasta, potem zbierają się na odpoczynek w cieniu małego parku. Jeden z pasterzy mówi, że przyszli z wioski oddalonej o 21 km od Kulu. Pobędą kilka dni w mieście, spotkają się ze znajomymi z innych wiosek, załatwią wszystkie sprawunki i wrócą do siebie. Podobnie jak Boże Narodzenie na zachodzie, tak Dushera to nie tylko święto religijne, ale i wspaniała okazja handlowa. Wzdłuż głównej ulicy poustawiały się stragany z wszelkimi towarami: są dzwonki dla bydła i mocne sznury dla pasterzy, są gliniane naczynia dla gospodyń domowych, nie brakuje też bel z kolorowymi tkaninami na sari. Na placu targowym dwóch Sikhów ostrzy noże na specjalnie przystosowanych do tego rowerach, obok przyjmuje dentysta "pod chmurką". Dalej jest targ bydlęcy, a na tyłach parku - nowoczesne pawilony handlowe, nad którymi powiewają banery z logo światowych korporacji: Samsun, Toyota, Whirlpool. Staram się nie ulegać nastrojowi komercji. Od siwiuteńkiego sadhu, który rozłożył swój kram na chodniku kupuję tylko mosiężną bransoletę z dwugłowym wężem, na pamiątkę zwycięstwa Durgi nad wężogłowym demonem. Jestem zmęczona upałem, hałasem i tłumem. Czas wracać do Manikaran, które na tych kilka dni stało się naszym domem.

Iwona Kozłowiec

zobacz inne artykuły
zobacz podróż (tekst, zdjęcia, filmy) jaką odbyliśmy by napisać ten artykuł

FWT Homepage Translator