POLSKA - Poznań
wyjazd 19 sierpnia 2003
BUŁGARIA - Zlate Piaski
dawnych kurortów nadmorskich czar
TURCJA - Istambuł
Błękitny Meczet i Wielka Zofia
IRAN - Tehran
kraj zakapturzonych kobiet i ciężarówek
INDIE - Armitsar
wielka światynia Sikhów
potem wizyta u Dalay Lamy w Daramsala
święte miejsca w wysokich Himalayach indyjskich
mały treking
obowiązkowa kąpiel w Gangesie
itd
INDIE - dolina Bramaputry
INDIE - Benares
najstarsze żyjące miasto świata
święte miejsca buddyzmu Gaya, Sarnath...
INDIE - Agra
Taj Mahal - świątynia turysty w Indiach
INDIE - Jaysalmer
stolica indyjskiej pustyni
INDIE - Pushkar
świete miejsce Brahmy, jedyna światynia na świecie
targi wielbłądów w listopadzie
INDIE - Puna
wizyta w instytucie yogi B.K.S. Iyengar'a
INDIE - Goa
trochę odpoczynku na plaży Oceanu Indyjskiego
w dawnej kolonii portugalskiej
INDIE - Puthaparthy
kilka dni u Sai Baby
INDIE - Triwandrum
południowy koniuszek Indii
INDIE - Delhi
UZBEKISTAN - Taszkient
TURKMENIA - Aszhabad
TADŻYKISTAN - Duszanbe
KIRGIZJA - Biszkek
AFGANISTAN - Kabul
PAKISTAN - Karaczi
AFGANISTAN - Karakorum Highway
BANGLADESZ - Dakka
NEPAL - Katmandu
BIRMA (MYAMAR) - Rangun
wyprawa do Azji
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
      Można powiedzieć dwa lata przygotowań, bo tyle
czasu minęło od momentu kiedy pomysł wyjazdu
samochodem do Azji zakiełkował w mojej głowie.
Ale to nie jest do końca prawda, o powrocie do Indii,
już własnym transportem, myślałem od 1999 roku.
Najpierw miała to być samotna podróż motocyklem,
ale los chciał inaczej i zamiast zakupić motocykl enduro, wszedłem w posiadanie samochodu terenowego. Potem okazało się, że zostałem sam na tym świecie i nadarzyła się sposobność wyjazdu bez zobowiązań, bez odcinania korzeni. Ale wtedy naszedł mnie kryzys finansowy, brak pracy itd. Dopiero spotkanie z Iwoną i jej opowieść o podróżach do Australii i Ameryki, które jak się potem okazało, były podróżami ucywilizowanymi, wszystko to natchnęło mnie aby wziąć się za poważne planowanie i rzucić to całe biedowanie w Polsce, ruszyć w świat. Międzyczasie przeszedłem ciężki trening jazdy samochodem w trudnym terenie pod własnym okiem, oraz szkołę mechaniki pojazdowej, bo moja Toyota Land Cruiser, kiedy ją kupiłem była w kiepskim stanie. I tak oto, niemalże od ust sobie odejmując, wyremontowałem samochód i przysposobiłem się do wyprawy. Oczywiście nie obyło się bez zakrętów i ciężkich chwil zwątpienia. Musze przyznać, że tylko bezmyślne zacietrzewienie w raz powziętych planach oraz lęk przed przyznaniem się do porażki, spowodowały że jestem tu gdzie jestem, czyli siedzę w zapakowanym po sufit samochodzie i jadę razem z Iwoną w kierunku Krakowa.
      Książkę pisałem w trakcie podróży, jest więc zapisem emocji i wrażeń na bieżąco rejestrowanych na papierze, jednego dnia w poczuciu euforii realizowania marzenia, a innego w złości i bezsilności. Może się więc wydawać miejscami niespójna stylistycznie. Podczas przepisywania rękopisów w pamięć komputera nie starałem się wygładzać, czasami ostrych emocji płynących z tekstu, nie zmieniałem też swoich poglądów raz już zapisanych na papierze, mimo że po powrocie z niektórymi z nich zupełnie się nie zgadzam. Zależało mi na wiernym oddaniu uczuć jakie we mnie wzbudziła ta wyprawa, bez krytycyzmu i asekuranctwa jakie zawsze pojawia się po powrocie do cywilizacji. Czytelnicy znający medycynę Wschodu z pewnością zauważą zależności mojego stanu emocjonalnego od stanu zdrowia w jakim się znajdowałem w Indiach, może to również i dla nich stanie się nauką poprzez doświadczenie. Książka nie jest utrzymana w charakterze relacji podróżniczej, nie jest też przewodnikiem po trasie lądowej do Indii, bardziej łączy w sobie cechy książki przygodowej i reportażu. Zbyt wiele też poświęciłem w niej miejsca osobistym wrażeniom i zbyt wiele kilometrów asfaltu pokonaliśmy naszą Toyotą, aby uznać to za dobrą lekturę dla żądnego wrażeń off-roadowca. Łatwiej opisać coś mówiąc o wadach, odszukanie zalet pozostawiam już czytelnikom, którzy zechcą przebrnąć przez ten tekst.(...)

      (...)Wjechaliśmy na przełęcz Prislop i zobaczyliśmy piękny zachód słońca nad szczytami Karpat, postanowiliśmy tu przenocować. Rozbiliśmy namiot na wzgórzu niedaleko baru dla kierowców. W nocy okazało się to błędem. Za wzniesieniem był poligon wojskowy, na którym odbywały się manewry. Hałas tak nie przeszkadzał jak świadomość, że kilkanaście metrów od nas jeżdżą czołgi, potem wojacy świętowali... nie wiadomo co, słychać było daleko śpiewy zalanych żołnierzy. Ranek to wszystko wynagrodził, yoga przy wschodzie słońca w górach zamienia nocną bezsenność w rześką witalność.
      Około 10 ruszamy na wschód w dolinę rzeki Bistrita Aurie. Oczywiście im niżej tym więcej domów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że północna Rumunia to jedno wielkie miasto. Jeśli nie jesteś wysoko w górach to gdziekolwiek byś pojechał jesteś wśród domów. Powoli znika we mnie chęć ponownego odwiedzenia tego kraju. Przejechaliśmy najwyższe Karpaty i naprawdę z trudem można było znaleźć dzikie i spokojne miejsce wśród gór i lasów. Jedno z niewielu takich miejsc znajduje się na drodze między Dragoisa a Bilbor w masywie Muntii Calimani, ale aby tam wjechać trzeba mieć dobry samochód terenowy albo lekkie enduro. Szutr ciągnie się ponad 30km a potem błotne koleiny stromo pod górę. Jest jeszcze trochę zapomnianych dróg w Karpatach, ale według mnie tutejsza dzika przyroda to przereklamowany slogan. Jest to piękny kraj, zupełnie inny od pozostałych europejskich, z odmienną kulturą, wspaniałymi góralami ale aby znaleźć skrawek dzikich gór nie warto tłuc się aż tyle kilometrów z Polski. Na dodatek prowadzi się tu rabunkową gospodarkę leśną.(...)

      (...)Przekraczamy cieśninę Bosfor i wjeżdżamy do Azji. Szczerze mówiąc nic ciekawego, kolejna granica ustawiona przez człowieka dla usystematyzowania sobie wizerunku świata. Za tą granicą nic się nie zmienia, ani krajobraz, ani ludzie. Co więcej setki, tysiące ludzi przekracza Bosfor dwa razy dziennie zdążając do pracy w zachodnim Istanbule.
      Zrobiło się ciemno, więc po 260km jazdy autostradą postanowiliśmy się zatrzymać na wielkiej stacji benzynowej, która jednocześnie była dworcem autobusów dalekobieżnych. Dobre 10 minut zajęło nam obejście wszystkich atrakcji jakie tu zgromadzono, zwykle były to jadłodajnie. Po czym rozstawiliśmy się na parkingu z kuchenką i zjedliśmy zupkę wietnamską oraz sałatkę z pomidorów i cebuli. Zdziwione spojrzenia Turków, symbolizowały chyba - "chyba im nie smakuje nasze żarcie".
      Tuż przed Bolu autostrada się przerywa na około 20km z powodu budowy tuneli i łączy z dwupasmową, zwykłą drogą. Tłok ciężarówek nie do opisania, jest chyba tyle ciężarówek co w Pekinie rowerów, a przecież to środek nocy. Kto raz widział ciężarówki z Azji, ten uwierzy, że tutaj mieszkają mistrzowie załadunku. Pakują na około 4.8m w górę, jak wjeżdżali pod wiadukty oznaczone na 5m, prawie ocierali się o betonowy dach. Oczywiście ładunek wystaje zwykle też na pół metra na boki pojazdu spoza burt, a wszystko to obwiązane sznurkami i osłonięte plandeką. Takie ciężarówki ciurkiem na wyścigi, okropnie kopcąc podjeżdżały wraz z nami pod bardzo stromą górę, znak informował o 17% nachyleniu łącznym całego wzniesienia, a cały podjazd miał jakieś 7-8km. Kłęby dymu z rur wydechowych, klaksony, serpentyny, smród palonych okładzin hamulcowych jadących z przeciwka w dół, noc i niesamowity tłok, to niecodzienne wrażenia. Patrząc na te ciężarówki, niektóre ponad 30-sto letnie, potwierdzałem w myślach swoje słowa, że samochody użytkowe, TIR'y, terenówki, są robione z zupełnie innej jakości materiałów, innych technologii i obliczone są na inne obciążenia, aniżeli samochody osobowe, a dzisiejsze osobówki zwłaszcza. Dlatego właśnie te ciężarówki, notorycz-nie przeciążane i zaniedbane ciągle jeżdżą i dlatego też 30-sto letni samochód terenowy to całkiem dobra maszyna, niekiedy lepsza od nowoczesnych wozów.(...)

      (...)Rano wstajemy obudzeni gorącym słońcem i choć wczoraj wieczorem było 16oC to teraz jest około 28oC.Jedziemy przez mało ciekawe, górzyste tereny aż nad Morze Czarne. Turcja ma bardzo rozreklamowane i turystyczne plaże nad Morzem Śródziemnym i Egejskim, natomiast tutaj nad Morzem Czarnym jest kompletny spokój i cisza, a plaże ładne, prawie jak w Chorwacji. Dopiero za Sinop zaczyna się riwiera dla Turków. Tereny na zachód od Inebolu to istny raj. Wysokie góry schodzą wprost w fale morza, droga jak przyklejona do kilkusetmetrowych klifów, wije się milionami zakrętów. Widoki zapierają dech w piersiach, zwłaszcza w zachodzącym i wstającym słońcu, wysokie góry zarośnięte sosnami i ciągnące się głęboko w głąb lądu po horyzont, sprawiają wrażenie jakby się podróżowało po dachu świata. Lekka mgiełka otaczająca wyższe, skaliste szczyty, dodaje jeszcze aury tajemniczości dzikiego świata. Pod wieczór mgiełka przeradza się w cienkie chmury, które schodzą nisko nad taflę spokojnego morza, teraz patrząc na to zjawisko z wysoko położonej drogi, ma się wrażenie jakby leciało się samolotem ponad chmurami. Co tu dużo gadać, góry są tu piękniejsze niż Karpaty, a kilkusetkilometrowa droga osadzona na klifach, zaspokoi milionem serpentyn każdego żądnego wrażeń kierowcę.
      Program jazdy wygląda mniej więcej tak: najpierw zjeżdżamy na zła-manie karku do doliny gdzie mieści się wioseczka rybacka, potem wspi-namy się na I i II biegu na szczyt klifu i od nowa w dół do wioski i na klif. Jedziemy tak przez półtora dnia, robiąc sobie po drodze kąpiele w morzu i zakupy we wioskach. Śpimy ponownie w kamieniołomie, ale tym razem okazuje się on czynnym, nawet w niedzielę. Najpierw w nocy straszą nas lawiny kamieni ze szczytów pionowych skał na 10 pięter wysokich oraz prawdopodobnie jakieś ptaki wydające z siebie dźwięki zawodzącego dziecka. A nad ranem w pyle i kurzu wystartowały na nasz namiot spy-chacze i ładowarki na kołach wielkich jak nasz samochód. Panowie pra-cownicy w ogóle się naszą obecnością nie zdziwili, za nic mieli zasady BHP, że odstrzał skał, lawiny i wielkie ciężarówki, ale chcieli tylko się po-znakomić. Zapakowaliśmy się więc do samochodu na gwałtu rety i poje-chaliśmy do najbliższego strumyka zrobić sobie śniadanie, a potem znowu na trasę.(...)

      (...)Dziś wieczór, jak pewnie i następny spędzimy na kempingu, 5km w górę od Dogubayazyt. Jest to miłe miejsce zważywszy ilość drzew i wody, a także ciepły prysznic i ubikację. I pomyśleć, że tęsknię za soczystymi, iglastymi lasami północy, a gdyby takiego tutejszego Turka przeflancować do naszej deszczowej Polski to tęskniłby za tymi pustynnymi górami. Naszym gospodarzem jest Siyam, czy jakoś tak, to chyba syn właściciela terenu. Himalaista, wspinał się z Polakami na Everest, poza tym jest kopalnią wiedzy na temat tutejszej kultury i na szczęście zna angielski. Jest Kurdem, jak zresztą większość okolicznej ludności. Określa się jako buddysta tybetański, jest niesamowicie obrotnym i błyskotliwym bussinesmanem, mimo że nie umie pisać ani czytać. Całości dopełnia jego urok osobisty i aparycja godna gwiazdy Hollywood, nic dziwnego, że wpadł Iwonie w oko. Dowiedzieliśmy się, że braki w edukacji jakich doświadczają dzisiejsi Kurdowie wynikają ze szkolnictwa tureckiego na tym terenie. Trudno żeby dzieci chodziły do szkoły, skoro tam uczą w nieznanym dla nich języku. Zapytaliśmy o różnice tych dwóch narodów, odpowiedział, że poza religią to odrębne narody. Dawne państwo Kurdów zostało podzielone jak niegdyś Polska w czasie rozbiorów, o dziwo wtedy tylko Turcja nie uznała skreślenia Polski z mapy Europy. Było dla nas oczywiste, że Polska powinna się odrodzić, ale teraz już dla Zachodu nie jest takie oczywiste, że Kurdowie powinni mieć autonomię. To waleczny naród górali, domaga się swoich praw na wiele sposobów, włączając w to terroryzm, to daje argument Turcji a kiedyś Irakowi aby ich dyskryminować. I nikt nie chce wyciągnąć pierwszy ręki do ugody. Na co dzień nasz gospodarz trudni się prowadzeniem wycieczek na górę Ararat, podobno po zniesieniu zakazu wstępu, turystów tam jak much. Wchodzi się 3 dni, maja zorganizowane bazy, a cena zależy od stopnia umiejętności i wyposażenia turysty. Podobno ciągle jest wielu takich co szuka tam arki Noego. A góra jest piękniejsza od szczytów himalajskich według Siyama i jest na niej jeszcze wiele nieodkrytych miejsc.(...)

      (...)Rano Iwona rusza na podbój Alien Departament Office aby załatwić przedłużenie wiz. Nie jest to takie proste jak opisują w przewodniku, urzędasy robią trudności, chcą dowodu wymiany pieniędzy z banku, robią przy tym groźne miny, ale w końcu dostajemy cztery dodatkowe dni w ich gościnnym kraju, podobno otwierają się na turystykę. Iwona wraca tuż przed 12, tuz przed godziną check out. Nasz, tak samo niezwykle uprzejmy co pazerny, gruby gospodarz pilnuje abyśmy wyszli z pokoju co do minuty. Iwona idzie jeszcze na patio zrobić sobie śniadanie, a ja wdrożyć w życie nowy pomysł typu McGiver, na korek od wlewu oleju w naszym samochodzie. Znajduję po drodze starą puszkę po fasoli, wycinam z niej kawał blachy, albo raczej wyrywam, bo nie wziąłem nożyc do blachy z Polski. Z tego kawałka formuję coś na kształt korka zaciskanego metalową opaską na rancie wlewu oleju. Panowie parkingowi przychodzą podziwiać moje dzieło.(...)

      (...)Jeszcze tego samego dnia ruszamy do Zahedanu przy granicy pakistańskiej i afgańskiej. Trasa w większości wiedzie przez słoną pustynię, asfalt jest dość dobry, tylko miejscami zwalniam do 70km/h. Wbrew dramatycznym opisom naszych poprzedników, zauważyliśmy tylko jedno padłe zwierzę przy drodze, dzikiego wielbłąda prawdopodobnie potrąciła ciężarówka. Przewodnik sugeruje aby pokonywać ten odcinek za dnia ze względu na afgańskich terrorystów, więc smażymy się w 45oC upale, to temperatura zanotowana przez nasz elektroniczny termometr w cieniu budynku gospodarczego, ustawionego na jednej z dwóch oaz na tej trasie. Pierwsza osada, to po prostu większy parking dla TIR'ów, druga na skrzyżowaniu dróg to już mała osada. Całą trasę aż do gór towarzyszy nam rurociąg z ropą, zakopany po zachodniej stronie drogi. Oprócz niego, starszymi mieszkańcami pustyni są wieże z kamienia i cegły. Są ustawione wzdłuż szlaku, czasami na wzniesieniach, mają różną wyso-kość i otwory strzelnicze. Nie ma nic o nich w przewodniku, a z lokalnymi ludźmi trudno się dogadać. Sądzę, że w dawnych czasach służyły za wyznacznik trasy dla karawan, przypuszczam, że w nocy na ich dachach palono ogniska, tak aby z jednej wieży można było dostrzec następne dwie, po jednej na północy i na południu. Możliwe, że stosowano wtedy jakiś system porozumiewania się na odległość za pomocą dymu ogniska lub świateł, aby szybko i bezprzewodowo przesyłać informacje z jednego końca pustyni na drugi. Dziś szlak jest wyznaczony czarnym asfaltem, chyba nie zasypywanym przez piach, bo tutaj wydmy to rzadkość, oraz płynącą pod ziemią ropą. A więc jedziemy sobie przez kamienistą pustynię we wschodnim Iranie z prędkością 85km/h. Staram się rozpędzić samochód wbrew wysiłkom wiatru, tak gorącego, że motocykliści jadący bez kasków, zakrywają sobie usta szmatami. I tak sobie przypominam, że parę miesięcy temu po raz pierwszy oglądałem mapy Iranu i zastanawiałem się jak tu będzie, czy damy radę? Cztery lata temu zaczą-łem marzyć o wyprawie lądem do Indii, a tu i teraz marzenie to się spełnia. Kiedy na coś długo czekamy i marzymy, to wydaje się nam, że dzień w, którym to coś nastąpi będzie niezwykłym świętem, że cały świat nagle przystanie i powie nam - wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Jednak doświadczenie uczy, że dni w których spełniają się marzenia są zwykłymi i szarymi, tak samo dla nas jak i dla całego świata, dopiero post factum zauważamy, że los odebrał nam następne marzenie i włożył do przepełnionej szuflady z napisem "zrealizowane". Wtedy przychodzi czas aby odnaleźć nowe wyzwanie i jemu się poświęcić, a o tym czego już dokonaliśmy możemy już tylko bajać wnukom. I tak oto nasze ego bawi i łudzi nasz umysł tym co było w kolorach tęczy i tym co będzie w kolorach uniesienia, a my ciągle jesteśmy dalecy od szarej codzienności. Dlatego jak uczą mistrzowie, nigdy nie żyjemy naprawdę, tylko płyniemy w obłokach unoszeni iluzją naszej wyobraźni nad naszym prawdziwym życiem. Przytłaczająca pustka pustyni oraz niewygodny skwar, zmusiły mnie do zastanowienia się nad istotą ludzkiej natury.(...)

      (...)Z akumulatora wyparowała prawie cała woda i dlatego się rozładował po nocnej jeździe na wszystkich reflektorach, ale zabrałem z polski dwa litry wody destylowanej i prostownik. Mamy już 8500km i 26 dni podróży za sobą, a do Indii zostało jeszcze około 800km. Liczyłem, że uda się poko-nać tą trasę w góra trzy tygodnie, ale zatrzymywaliśmy się kilka razy po drodze, żeby tylko odsapnąć i pobyć w pięknych miejscach. Poznaliśmy wiele kultur i religii, dziś obyczaje Pakistanu nie są dla nas już tak szukują-ce. Na dzikość tych terenów świata zostaliśmy przygotowani w po-przednich krainach, a i psychicznie wpadliśmy już w koleiny spokojnego, podróżniczego życia., łatwiej znosimy stres i przeszkody, które w Polsce spędzały nam sen z powiek. Sądzę, że gdybyśmy trafili na przykład statkiem tutaj, to nie przyszłoby nam tak łatwo zaakceptować tutejszej odmienności od znanej nam cywilizacji, a walka o przystosowanie się przy-słoniłaby delikatne piękno Azji. A ono jest zamknięte w ludziach, bo zabyt-ków do zwiedzania to najwięcej i najpiękniejszych ma akurat Europa. Każ-dy z tubylców ma swoja historię, przyjeżdżamy ich poznawać mając bez-pieczne zaplecze w cywilizacji, jesteśmy dla wielu z nich, zwłaszcza młodszych, aniołami z raju. Mimo, że modlą się często i żarliwie, jak niewielu z nas w Polsce, to ich bóg nie dał im umiejętności zbudowania ucywilizowanego świata, a na dodatek nęka ich częstymi zawieruchami politycznymi. Dla nas są skansenem życia dawnego, prostoty i czystości, której u nas nie ma. Dziś przyszedł do nas chłopiec, trochę znał angielski, pochodzi z Afganistanu i marzy o Ameryce. Z chłopięcą naiwnością wierzy, że pojedzie do ojca, który jest w Niemczech i będzie grał w piłkę. Jego brat był tak zdziwiony naszym widokiem, że tylko patrzył szerokimi oczami i nic nie mówił. Pewnie mieszka gdzieś w komórce u bogatego górala, a swoją jedyną koszulę pierze kiedy deszcz napełni koryto rzeki. Starsi, ci bardziej majętni spędzają dzień na rozmowach i patrzeniu w dal gór. Kilka razy dziennie idą się modlić do małej świątyńki przy gospodar-stwie i chyba to jest ich prawdziwy dom, bo o budynki dbają tak samo jak o samochody. Ciekawe o czym oni marzą?(...)

      (...)Z Delhousie ruszamy do Čamby, najpierw przez wysokie góry, ponad 2200m n.p.m. Mijamy po drodze misję tybetańską i po raz drugi już dziś jakiegoś lamę, który siedział w mercedesie, to pierwszy europejski samochód jaki widzimy odkąd wyjechaliśmy z Turcji. Lama miał dobrą, uśmiechniętą twarz. Mijamy też kolejne prywatne szkoły, ale za przełęczą już ani jednej. Widoczki coraz ciekawsze, pojawiają się wiszące mosty, mają solidną konstrukcję, w odróżnieniu od tych z Rumunii. Posuwamy się wzdłuż wyschniętego strumienia, który tworzy kanion na kilkaset metrów głęboki, ale o łagodnych ścianach. Za plecami mamy szczyt na 2804m n.p.m. Przed Čambą mijamy guest house i zastanawiamy się czy zapytać o nocleg, ale nie, jedziemy do miasta, jest około dwa razy większe od Delhousie, ale leży o wiele niżej, bo na 990m n.p.m. Jeździmy po zatłoczonych, wąskich uliczkach bez sensu szukając hotelu, jak się potem okazało było ich pełno. Zamiast się przejść na piechotę po mieście, postanawiamy pojechać jeszcze 12km w góry do jakiegoś urojonego hotelu na wsi. Oczywiście go nie znajdujemy, a robi się ciemno. Drogi są tu wyasfaltowane, a jest ich bez liku, odbiegają w różnych kierunkach, mimo że trudno sobie wyobrazić jak mogą się wspinać po tych pionowych, kilkusetmetrowej wysokości skałach. Jedziemy jedną z nich, rzut oka przez otwarte, boczne okno i od razu robi mi się miękko w kolanach, jakieś takie lekkie omdlenie w całym ciele. Droga asfaltowa, wąska na jeden samochód, wspinamy się na I biegu, a 20-30cm w bok od kół jest pionowo w dół jakieś 300-400 metrów do spienionej rzeki. Jeśli bym się teraz zatrzymał i próbował wysiąść, to pierwszy krok postawiłbym w powietrze nad przepaścią, a jeżdżą tędy autobusy, chyba ocierają się burtą o skały aby nie spaść, zresztą tak właśnie wyglądają, a na dachach mają pełno bagaży, a na nich jeszcze pasażerów, którzy się nie zmieścili w środku. Podobno przejażdżka na dachu takiego autobusu po Himalajach to większe przeżycie niż skok na bangee. Tym czasem zrobiło się ciemno, a jedyne miejsce, które wyglądało na hotel nie chciało nas przyjąć. Robi się nerwowa atmosfera, ale po drodze widzieliśmy kilka szerokich mijanek dla ciężarówek, na tej wąskiej drodze. Postanawiamy jedną z nich wykorzystać na kemping, w nocy i tak nie ma tu ruchu. I tak oto spaliśmy przytuleni jednym bokiem namiotu do samochodu a drugim do przepaści. Przed snem nawet wzięliśmy prysznic, jest ciepło - 23oC. Rano dzieci przyglądają się nam jak stworzeniom z kosmosu. Ale nie są tak nachalne jak w Pakistanie. Nie możemy im dać cukierków, bo po rewizji na granicy, włożyłem je przypadkowo zbyt głęboko w bagaże.(...)

      (...)Po 20-30km dojeżdżamy do wielkiej tamy i przeskakujemy przez most na drugą stronę Ravi. Potem zaczyna się prawdziwa jazda. Droga co kawałek jest zniszczona przez lawiny kamieni, które sypią się na naszych oczach, na poboczu widzimy dużo samochodów spłaszczonych przez głazy. Robotnicy ręcznie naprawiają nawierzchnię, balansując przy tym na luźnym podłożu tuż nad przepaścią. W jednym miejscu przesuwamy się po samej krawędzi omijając zawalone skały, staram się patrzeć przed siebie, ale czasami widzę przeciwległą stronę kanionu i dzielącą nas od niej przestrzeń, na stoku droga przyklejona do skały po której zaraz będziemy jechać. Nagle korek, samochody stoją, okazuje się, że lawina kamieni zawaliła drogę. Pół trzymetrowej szerokości drogi znikło w rzece poniżej, a pół pod skałami. Ludzie mówią, że jeszcze godzinka pracy i pojedziemy. Myślę sobie - akurat, pewnie będziemy tu nocować. Wykuwają w skale otwory i wsadzają dynamit, przed wybuchem wszyscy chowają się jakby miało pół góry rozwalić, ale małe odstrzały rozłupują tylko wielkie jak ciężarówka głazy na pół. Przyjeżdża skądś koparka i usuwa resztę zawału. Międzyczasie ludzie układają łupki płasko jak cegły wypinając przy tym tyłki nad przepaść, strach nawet patrzeć. Wielka wyrwa w jezdni została wypełniona skałami z rumowiska, można jechać, dobrze że nie jesteśmy na przedzie. Podskakując na nierównych kamieniach przejeżdżam łypiąc lewym okiem na przepaść, a prawym na ludzi stojących z boku. Staram się odszukać w ich twarzach potwierdzenie, że dobrze kręcę kierownicą, ale oni zajęci są oglądaniem naszego wyładowanego bagażnika dachowego, gdybym się omsknął w dół, to pewnie nadal by tak stali jak kołki.(...)

      (...)W Indiach teraz coraz bardziej zarysowuje się podział społeczny w oparciu o pozycję finansową. Pracownik fizyczny jest tu bardzo tani, można mu płacić od 50 do 500 rupii miesięcznie (1-11USD), w zależności od miejsca wykonywanej pracy, wieś - miasto, oczywiście jakość takiej pracy tak jak jej cena też jest bardzo niska. Ceny na wsi są kilkakrotnie niższe od tych w miastach. Dlatego też każdy sklepik, każdy hotelik, czy każda psa warta restauracyjka, ma co najmniej dwóch pracowników do wszystkiego. Inaczej niż u nas, szef jest tu tylko do liczenia pieniędzy i miłych pogawędek z turystkami. Nawet jeśli chcemy kupić w sklepie, daj-my na to Pepsi, a butelka stoi obok szefa, z którym uzgadniamy cenę, to on nam jej nie poda, od tego ma pracownika fizycznego, którego traktuje jak psa wydając mu rozkazy. Bardzo silne poczucie władzy, zakresu obowiązków, nadętej godności, można spotkać tu na każdym kroku. Im ktoś jest bogatszy, im ktoś ma większą władzę z urzędu, tym mniej musi pracować i tym większy powinien być jego brzuch. I mimo nauk wielu świętych mężów, których prawie każdy Hindus traktuje z należnym szacunkiem wielkiego formatu, system kastowy nadal trwa, a nawet ewoluuje w nowy bardziej wyrafinowany model. Sikhowie czczą swego Guru Nanak'a jak katolicy Chrystusa, a nauczał on, że system kastowy jest obrazem ciemnoty ludzkiej, bratał się z ludźmi ze wszystkich kast na znak pojednania, zresztą podstawą religii sikhijskiej jest równość wszystkich ludzi. To dzisiaj najzagorzalsi wyznawcy tej religii i tak nadal ulegają systemowi kastowemu, podobnie jak nasi katolicy, tak miłują bliźniego swojego jakby serce z żołądkiem pomylili. Wszystko to jest całkiem normalne i naturalne według mnie, tak naturalne jak naturalna jest zwierzęca natura człowieka, ludzie potrzebują religii jak opium do zagłuszenia swych lęków, a nie potrzebują nauk trudnego rozwoju duchowego.(...)

      (...)Wydaje się, że źródłem Bhagi jest małe jeziorko tuż pod przełęczą, chociaż mapa mówi inaczej. Zaraz za jeziorkiem wjeżdża się na płaskowyż ciągnący się daleko na wschód, to przełęcz Baralacha, jesteśmy na 4890m n.p.m. Niebo ma kolor jak z pocztówek, głęboki błękit, przejrzystość powietrza jest niewiarygodna, w odległości 40km widać łagodny szczyt Khatiu 6093m n.p.m., a na południu Mulkila 6703m n.p.m. W tym samym kierunku odbiega szlak trekingowy do Lachu i Batal, biegnący wzdłuż doliny Chandry. Wydaje się być wyjeżdżony kołami samochodów, może kiedyś trzeba by go wypróbować. Obok kopcącego niebieskim dymem samochodu, stoi tablica informująca o przełęczy i wysokości w stopach. Dalej rozwalające się budynki robotników drogowych, bez dachów i drzwi, świecą pustką, po drugiej stronie mała świątyńka tybetańska z powiewającymi na silnym wietrze kolorowymi flagami modlitewnymi. Poza tym kompletna pustka, szare góry z osypujących się piargów, żadnych wodospadów, tylko biel śniegu na szczytach i szarość skał. Teraz kiedy to piszę, minęło już kilka dni, na samo wspomnienie surowej bezwzględności tamtego krajobrazu ogarnia mnie tęsknota za niespełnionym marzeniem poznania Himalajów. Chyba każdy z nas ma taką potrzebę zmierzenia się z dzikością Ziemi. Wtedy byłem w kiepskim nastroju. Nie planowałem oglądania górzystej pustyni w tej wyprawie do Indii. Naoglądałem się suchego bezmiaru oceanu w Iranie i Pakistanie, a teraz chcę kipiącej zieleni. Himalaje są jednak inne, pod milczącym majestatem gór, kryje się coś co przyciąga, jakaś tajemnica, bardziej wyzwanie. Teraz czuję to dobrze, to jak wołanie - chodź zmierz się ze mną. Musiało upłynąć kilka dni zanim zrozumiałem tą energię, która pcha himalaistów do zdobywania kolejnych szczytów. Trzeba mieć silną motywację aby powoli, krok za krokiem łapiąc resztki tlenu w płuca, pełzać coraz wyżej i wyżej, zdobywać kolejne przełęcze i iść dalej. To taka esencja podróżowania tylko twoje mięśnie, twoja ambicja która nimi porusza i one - góry. Muszę tu wrócić.(...)

      (...)Iwona wróciła nad ranem z nocnego pociągu z Kahjuraho. Była podminowana zdarzeniami dwóch ostatnich dni, podłóż zaczęła ją zmieniać. Indie są krajem kontrastów, można znaleźć kawałek tylko nam odpowiadający, dlatego każdy kto stąd wraca opowiada co innego, bo przyjechał z innym nastawieniem i innymi ścieżkami wędrował. Ja na razie ciągnę Iwonę w świat moich Indii i zaczynam spostrzegać, że jej psychika reaguje podobnie do mojej. Mało znam turystyczne Indie, mało znam Indie od strony ashramów licznych guru, za to dobrze znam Indie dnia codziennego, Indie zwykłych ludzi, biedy, slumsów, brudnych uliczek, zapomnianych wiosek. Każdy dzień w takich miejscach jest pełen wrażeń, po które przyjechałem. Wyobraźcie sobie taki dzień, kiedy rano budzi mnie gęsty hałas ulicy, riksze trąbią klaksonami jeden przez drugiego, ich zdezelowane, dwusuwowe silniki nie pozwalają przedłużyć snu nocy, a wieczorem tworzą zawiesinę smogu w miastach, tak że niektórzy chodzą w maskach zakrywających usta i nos, to w Indiach jest miasto z największym smogiem na świecie. Wstaję z łóżka z bólem brzucha i ze świadomością, że jak zjem śniadanie to je od razu wysram, a nawet jak mnie brzuch nie boli, to zastanawiam się czy jeść cokolwiek, skoro jedno zatrucie już minęło. Przez cały dzień szwędam się po brudnych, śmierdzących zaułkach miasta, naciągacze różnej profesji chwytają mnie głośnymi zaczepkami, sto - dwieście razy dziennie, kręcę głową i odpowiadam machinalnie, że nie. Męczące chmary sprytnych dzieciaków, podtykają mi pod nos brudne ręce z prośbą o datek, albo szarpią za spodnie żebym chociaż zwrócił na nich uwagę. Żebracy wzbudzający najwyższe poziomy litości i odrazy jednocześnie, prezentują swe kalectwo godne odnotowania w księgach lekarskich opisujących patologie przewlekłych chorób. A jednak w tym piekielnym świecie jest coś co mnie nieustannie przyciąga. Może świadomość, że tak żyje większość ludności Ziemi, a to ja jestem inny, może bardziej prawdziwość tego świata. Tutaj naprawdę ludzie walczą o przetrwanie, przedstawiają całą zwierzęcą naturę człowieka, nie mogą pozwolić sobie na udawanie, na konwenanse, grzeczność, dobroć, są prawdziwi, ich ego praktycznie nie istnieje, zło jest złem a dobro dobrem. Oglądanie ich to nieustająca nauka o nas samych, tutaj doskonale można zobaczyć jak bardzo my jesteśmy sztuczni, jak bardzo oddaliliśmy się od siebie, jak bardzo role które gramy na co dzień wrosły w naszą twarz, jak bardzo jesteśmy nijacy i pozbawieni prawdziwych wartości. To jednocześnie codzienna praktyka, lepsza od medytacji w klasztorze, od uduchowiania się jakąkolwiek metodą new age, bo tutaj nasza świadomość nas samych zdaje egzamin na każdym kroku. Widzę, że moja litość nad biedakami jest wzbudzana przez nich sztucznie, aby zarobić na chleb. Więc rodzi się pogarda, ale szybko wydaje się śmiesznym zabiegiem ochronnym, kiedy widzę innego turystę, który z wyniosłością człowieka lepszego pochodzenia ignoruje żebraków. I tak nauka biegnie dalej i dalej, za każdym razem kiedy wchodzę w to bagno. Codziennie staram się zobaczyć człowieka w spoconym rikszarzu, w bezmyślnych dzieciach maltretujących psy, w żebrakach, zobaczyć człowieka i odnaleźć siebie. Zwykle nie chcemy oglądać bólu i śmierci, bo przypominają nam, że my też tak możemy skończyć, wolimy żyć w iluzji naszej dobroci, dobrych obyczajów, miłości, mimo że wszystko w co wierzymy przeważnie nie wytrzymuje chwil próby. W trudnych warunkach łatwo odpuścić sobie człowieczeństwo, łatwo stać się nieczułym zwierzakiem skrytym pod skorupą lęku i izolacji, po jakimś czasie każdy stara się tylko przetrwać, liczy dni do końca. I wtedy rodzą się prawdziwe charaktery, zawiązują prawdziwe przyjaźnie. Dlatego uważam, że warto w życiu rzucać się z motyką na Słońce, robić coś od serca, czy to będzie daleka podróż w nieznane, czy sport ekstremalny, czy jakakolwiek praktyka duchowa, poznajemy wtedy bliskich nam ludzi, zdejmujemy nasze sztuczne garnitury i jesteśmy naprawdę. Może kiedyś te chwile wydłużą się na całe nasze życie.(...)

      (...)Jeszcze słów kilka o kolkackich rikszach. Te przedziwne konstrukcje na szprychowanych kołach od bryczki i wysoko ustawionym, wąskim siedziskiem dla co najmniej dwóch osób, są źródłem zarobku dla wielu biednych rodzin. I właśnie to trzeba mieć na uwadze chcąc się takim pojazdem przejechać. Nam Europejczykom trudno zaakceptować fakt, że jeden człowiek wozi drugiego dwukołowym wózkiem po mieście. Dla własnego bezpieczeństwa trzeba jeszcze o jednym pamiętać, mianowicie, biali ludzie są zwykle słusznej postury i wagi, lepiej więc nie wychylać się zbytnio do tylu, w zapamiętaniu podziwiając górne piętra kamienic, bo żylasty, lekki jak piórko Hindus, trzymając się oburącz dyszli rikszy, przestanie być dla nas przeciwwagą, straci przyczepność i pofrunie w powietrze, a nasza dwukółka straci tym samym napęd i sterowność, źle to wróży w tak gęstym ruchu ulicznym.(...)

      (...)Wyrzeże stanu Orissa opływają silne prądy morskie, stąd stroma piaszczysta plaża i duże fale, które już dwa metry od brzegu potrafią przewrócić dorosłego człowieka i szurać nim po dnie w te i we fte. Woda jest bardzo ciepła i daje słabą ochłodę. Hindusi dają nam spokój dopiero daleko poza publiczną plażą, dokąd nie chce im się chodzić. Dowiadujemy się od nich, że niedawno była tutaj wycieczka Polaków. Przekraczamy w bród szeroki ściek płynący z miasta i docieramy do plażowego osiedla rybaków. Stoi tu pełno łodzi wyciągniętych na brzeg. Ich różnobarwne kadłuby, silnie kontrastują z szarożółtym piaskiem w zachodzącym słońcu. Rybacy nie przejmując się naszą obecnością oddają się codziennym pracom. Jedni naprawiają żagle, inni zaplatają sieci, uszczelniają łodzie, kobiety zajmują się kuchnią albo dziećmi, są też tacy, którzy długo siedzą w kucki na środku plaży i patrzą w morze. Z daleka wyglądają jak marynarze w kontemplacji tęskniący za morskimi syrenami. Zaś z bliska wyraźnie można dostrzec ich fujarki dyndające między nogami na wietrze, a pod niektórymi pupami, już sporych rozmiarów nawalone kupy. Tylko Hindus potrafi wpaść na pomysł aby nasrać na środku plaży, tuż przed własną łódką, którą rano będzie ciągnął do morza, bo tylko Hindus ma na tyle poetycko - bezmyślną duszę aby zafundować sobie kibel z widokiem na szumiące fale morza, nawet jeśli groszem nie śmierdzi.(...)

      (...)Sai Baba w 1943 roku zapowiedział, że Puttaparthy z zapyziałej dziu-ry do której nawet transport kołowy nie dojeżdżał, stanie się największym centrum pielgrzymkowym na świecie i nowoczesnym miastem, myślę że już niedługo będzie przybywało tu więcej pielgrzymów niż do Watykanu, biali stanowią chyba 20%, patrząc na oko. Do końca życia Sai Baby pozostało jeszcze 16 lat, jak sam zapowiedział, więc może się dużo wydarzyć.(...)
W połowie sierpnia 2003 wyruszylismy w daleką wyprawę do Azji, naszym celem były Indie. Nawinęliśmy na koła ponad 20000km i zajęło nam to 138 dni. Niedawno wróciliśmy, wiecie jak to jest, mimo że nie ma pracy to czasu też brak. Dużo ludzi mówi 'zrobiliście wielką rzecz', ja tak się nie czuję. Pierwsze miesiące to szok popowrotowy, trudno się przystosować na nowo do codzienności w DOMU.

Podczas podróży powstała książka, niestety nie stać mnie na jej wydanie w formie książkowej, normalnej. Można ją ściągnąć w formie elektronicznej (plik DOC/RAR 191kB). Najpierw poczytaj sobie fragmenty, po lewej, książka jest nietypowa.

Poniżej zamieściłem kilka zdjęć, oraz artykuły Iwony jakie drukowała w Wyborczej w 2004, 2004 i w 2005, 2005 oraz Czwartym wymiarze. Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2013, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2010, 2011, 2013, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2014, 2016, 2016, 2017, 2019, 2019, 2019. U dołu strony są dwie mapy. Podążając kursorem wzdłóż trasy na mapie możecie dowiedzieć się jak mniej więcej biegła trasa naszej podróży. Aktywnych jest też większość innych punktów na mapie. Jest tam też kilka zdjęć, które można powiększyć.

Iwona i Mariusz



Możesz poczytać również o następnej podrózy do Azji.

.  
 

 
 
 
 
 
 
 
 
.

FWT Homepage Translator