Dookoła Świata etap VII
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012








tekst można ściągnąć w pliku DOC (507kB) i wydrukować
trasę na GPS również można ściągnąć (235kB) i wykorzystać na własnych wakacjach

zobacz inne trasy do pobrania

      Podróż czas zacząć!
       Spędziliśmy dwa tygodnie z klientami na Sumatrze. Nawet dla nas trafiło się coś nowego... treking z orangutanami przez dżunglę. Pieniądz rządzi światem, nie miłość, a nawet nie żadna ideologia. Pieniądz naszych kochanych klientów, normalnych ludzi, nie takich darmozjadów jak my, umożliwił nam uściśnięcie graby orangutanowi z dżungli.
       To nie jest dobra pora na prawienie morałów. Jestem w fazie 'światła rampy' według Chaplina. Dziabnąłem dwa, może trzy drinki kiepskiej whiskey z duty free shop. To jak maggi do zupy, by różnorodność smaków się rozszerzyła. Albo odrobina medytacji o poranku, by uwrażliwić postrzeganie, na niedostrzegane dotąd niuanse wibracji rzeczywistości.
       Wersja dla młodych, pewnie tacy tego nie czytają, ale... Przeżuwacie te swoje chipsy, plastic food z donaldsa, tam dosypują całymi garściami benzoesan sodu, to jest poprawiacz smaku... życia. Jak LSD, poprawia smak tego co wpieprzacie, rozszerza jego zakres, uwypukla drobne subtelności, które można by niezauważyć, jak potencjometr w waszych mazianych fonach. Kręcicie basy i muza wydaje się bardziej dobitnie trafiać w nutę emocji. Tak ja mam z whiskey. Jeden drink i rozszerzam wrażliwość postrzegania daleko poza próg normalnej perspektywy.
       W filmie 'Światła rampy' mamy do czynienia z dylematem artysty, który bez dziabnięcia whiskey, nie potrafi dać z siebie tego co ma najlepsze, tego co publiczność potrzebuje jak powietrza. Mamy do czynienia z dylematem człowieka, kochanego przez nadobną dziewczynę. Który nie potrafi wybrać pomiędzy byciem artystą, a byciem człowiekiem. Bycie artystą szybko zużywa jego jestestwo, bycie człowiekiem szybko uświadamia mu bezcelowość egzystencji. Pewnie niewielu z was czytających, zna ten film z późnej ery Chaplina, ale nie trudno domyślić się, jak kończy bohater. Zresztą we wspaniałym duecie z Busterem Keatonem. Polecam obejrzeć. Ten film coś uczy, w odróżnieniu od nowoczesnych gniotów, które dają jedynie rozrywkę (oczywiście są wyjątki, nawet w Hollywoodzie). Ten dylemat dotyczy każdego, nie ważne w jakiej erze dziejów tej cywilizacji.
       Wsiedliśmy do samolotu zdążającego z Kuala Lumpur (Malezja) do Rangon (Yangon - Birma, Myanma, Myanmar). Wystartowaliśmy i zawróciliśmy. Pan kapitan, przez głośnik brzmiał jak Pan Kapitan, ale przecież wiem, że to jakiś Żółtek, przez duże 'Ż', a jak do takich mieć zaufanie. No więc Pan Kapitan oświadczył, że z powodu problemów technicznych zawracamy do KL (Kuala Lumpur, oni tu lubią skróty, jak w USA). Powiedział nam o tym dopiero po pół godzinie od zwrotu na lewe skrzydło. W Rangon nie mają pewnie mechaników Air Asia, a to tanie linie i tną koszty na wszystkim. Kazali mu wracać i nie zgrywać Kapitana Wrony z PL. Ludność w aluminiowym cylindrze samolotu przyjęła to z zupełnym brakiem emocji. Ale potem dowiedzieliśmy się, że nie zrozumieli angielskiej wymowy pana kapitana i myśleli, że lądują w Rangon, a nie z powrotem w Kuala Lumpur.
       Ja z Iwoną lekko tego nie przyjęliśmy. Iwona wróciła z odległych, wolnych miejsc, gdzie się wylegiwała na pustych fotelach. Tragedia zbliża. Pomyślałem, że należy w takich chwilach być bliżej, nie uciekać w siebie. Chwyciłem Iwonę za rękę by dać dowód duchowej wspólnoty, by nadać sens temu co nas łączy przez tyle lat, by zaprzeczyć oczywistej odległości, samotności, odrębności każdego z nas. Kiedy samolot spada, chcesz być jak najbliżej kogoś, kogokolwiek, najlepiej bliskiej osoby. To lepszy test niż wzajemna podróż. Stres śmierci zbliża lub oddala. Nie ma w tym miejscu niuansów i odcieni szarości. Jest lęk spojrzenia sobie w oczy, by nie ujrzeć siebie, takim jakim się jest tu i teraz. Tak wiele razy robiłem coś wbrew Życiu, ryzykowałem bez potrzeby, bez nadziei na wygraną, krzyczałem - SPRAWDZAM! - i patrzyłem w karty przeciwnika, kostuchy. Jeszcze wczoraj oglądałem po raz enty "Znikający punkt" z Barrym Newmanem. Bezsensowny portret przygnębienia bezcelowością egzystencji. Zawsze mnie doprowadza do łez, rozczula do nieprzytomności bliskością. Jest tu zaraz, obok, mógłbym dotknąć ekranu i wejść w rolę Barrego, człowieka straceńca, człowieka z utraconym celem. Pamiętacie Lee Marvina z filmu "Zabójcy"? Gówno tam pamiętacie. Ale ja tak, nie dawał mu spokoju wyraz twarzy Casevetessa, który czekał na śmierć. Oczekiwanie na nieodwołalne. Wydaje się, że oni się zagubili i dlatego idą do światła, ale oni w tej ostatniej chwili się odnaleźli.
       A teraz siedzę w spadającym samolocie. Wolałbym skoczyć bez spadochronu, mieć wybór, panować nad swoim życiem, dokonywać wyboru, wsiąść w Dodge Challengera i jechać na wprost lemieszy wielkich spychaczy wolnych duszy. W zamian mam pokorne siedzenie i oczekiwanie na to co los przyniesie.
       Nie rozumiecie kontekstu? Szkoda, ale to nie wasza wina. Każdy jest tworzony przez otaczającą go rzeczywistość. Niewielki mamy na to wpływ. Islamista z Indonezji ma swoje uwarunkowania, Katolik z Polski swoje, Australijczyk z Perth swoje, uzależniony od konsumpcji Europejczyk swoje, a ja mam własne, dla was pewnie niezrozumiałe. Cale szczęście piszę by pisać, a nie po to by być zrozumianym.
       Pamiętacie bohaterów z bajek, z dzieciństwa? Tych, którzy woleli zginąć w walce, niż zdychać w lazarecie, łóżku starości... krótko ale treściwie. Stres oczekiwania wykańcza, lepiej podnieść szabelkę i na czołgi galopować, wypełniać procedurę 'walki'. Dobrze to pokazał John Wayne w swoim ostatnim filmie. Grał postać umierającego na raka rewolwerowca. W rzeczywistości, jako John Wayne, też umierał na raka. Chyba nawet nie doczekał kinowej premiery filmu. Rewolwerowiec nie chce umierać w łóżku, ani w szpitalu. Woli być zastrzelony w pojedynku. Jako aktor nie chce czekać na śmierć w łóżku. Woli robić to co mu się udawało w życiu najlepiej. Dziś, normalny człowiek biegnie do szpitala i tam zdycha w pokornej nadziei na uzdrowienie.
       W zamian za to lekko i miło wylądowaliśmy na powrót w Kuala Lumpur. Po dwóch godzinach wsadzili nas do innego samolotu, z inną załogą i po następnych dwóch godzinach, bez przeszkód wylądowaliśmy w Rangon. Łatwo poszło?! A kto mówił, że ma być trudno. Poczułem się zawiedziony, zmotywowany jednocześnie do wytężonych wysiłków by jeszcze raz się umówić na randkę z Kostuchą. Czas wrócić do szybkich motocykli i drżących z emocji dłoni.
       Kurwa! Podróże to fajna rzecz. Zaraz mi się przypomina moja nauczycielka z podstawówki (klasa 1-3), pani Stróżyk. Zwykła mawiać - od Kurwa zdania się nie zaczyna - ... zaraz a może to było... - od - Nie bo... zdania się nie zaczyna. - Jeden pies. W Birmie psów się nie jada, mimo, że to nacja chińska, tak jak Tajowie, Laotańczycy, Wietnamczycy, a niedawno się dowiedzieliśmy, że Batakowie, ludożercy z Sumatry to też Chińczycy. Lepiej to będzie wam przyswoić jak sobie pomyślicie, że Rosjanie, Polacy i Chorwaci to też jedna grupa etniczna - Słowianie.
       Na początek wszystkie opinie jakie czytaliśmy w necie, jak to zwykle bywa, wzięły w łeb. Trzeźwość oceny jest rzadką cechą pośród podróżników, przeważają emocje. Na razie widzieliśmy Rangon (Yangon), największe miasto Birmy (Myanma). Bieda, zacofanie, upadek, reżim... to ocena bardzo daleka od prawdy, jeśli chodzi o Rangon. Może dalej będzie inaczej, ale póki co, to jesteśmy w rzeczywistości tak pomiędzy Indonezją a Malezją, a w wielu przypadkach blisko Tajlandii.
       Z lotniska jedziemy sobie autobusem za 0.5EUR. Wymieniliśmy 5EUR na lotnisku, bo kurs z dupy. Niemce wymienili pewnie 5000EUR i przyszli do autobusu z grubymi banknotami, nijak rozmienić. Ale i tak im zazdroszczę.
       Jedziemy sobie przez przedmieścia i miasto. Oczy mi się rozszerzają. Nie ma takiej możliwości aby wpaść z wizytą gdziekolwiek, bez wcześniejszego nastawienia się. Ja miałem nastawienie na 'upadek', 'zacofanie', a tu cywilizacja jak w Malezji. Czy ktokolwiek z tych dyziów podróżowania w necie postawił Indonezję na poziomie 'nędzy'. Ale Birma opisywana jest jako kraj straszny, zaśmiecony nędzny, ale ze wspaniałymi ludźmi. Indonezja ma dużo do nadrobienia aby dotrzymać kroku cywilizacji Birmy. Być może z powodu Islamu, kotwicy zatrzymującej cywilizowanie.
       W 2016 pisałem o chodnikach, jako kryterium oceny ucywilizowania miast/krajów. Rangon jest blisko, czasami wyżej niż Kuala Lumpur, na pewno pod względem zapachów z kloaki. Na dziś naganiaczy było mało, a jeśli już to jacyś nieśmiali, zawstydzeni własną ofertą. Ceny za hotele wysokie, na poziomie kambodżańskim+. Jedzenie na ulicy w jakości na poziomie laotańskim i tajskim, czyli dobrze, a ceny tajskie, czyli może być dla podróżnika. Dla nowobogackiego, polskiego turysty, który korzysta z wytycznych zwiedzania świata z netu, ceny są niskie. Dla takich delikwentów świat stoi otworem, czego im właśnie serdecznie zazdroszczę.
       Trudne jest w Rangon wymienienie szmalu (plastic money is prohibited for us), zwłaszcza australijskich dolców. Niby niedziela jest pierwszym dniem ośmiodziennego tygodnia, ale banki zamknięte, a sztosmeni oferują absurdalne kursy, tak samo lotnisko. Więc próbujemy przetrwać jeden dzień za 5EUR. Normalnie w PL robię to z palcem w dupie, ale tutaj trzeba się postarać. Ceny na ulicy są na poziomie Malezji, czyli lekko taniej niż w Tajsku. Ach gdzie te czasy, gdy podróżnik potrafił za 100USD przetrwać miesiąc. Dzikusy się globalizują.
       No dobra na pierwszy dzień styka. Dalej będzie tylko lepiej.
       Zacznijmy jeszcze raz od początku. Dzisiejsi Birmańczycy to głównie najeźdźcy sprzed tysiąca lat. Przez kilka wieków, powoli migrowali z północy, z chińskiej prowincji Nanzhao. Nazywali siebie Mranma, nowożytni etnografowie nazywają ich Bamarami. Najeżdżali krainę Pyu z coraz większymi sukcesami, aż w końcu podbili cały teren królestwa Sri Ksetra. Wcześniej, przez około tysiąc lat istniały tutaj państwa-miasta, ludu spokrewnionego z Tybetańczykami. Tak jak Bamarowie, lud Pyu też przybył na tereny dzisiejszej Birmy z północy. Oczywiście wcześniej też mieszkali tu jacyś ludzie, ale po nich niewiele się zachowało, jedynie nieliczne ślady mówiące o tym, że już 112 wieków temu istniały tutaj zorganizowane społeczności. Są jasne dowody na to, że jakieś 38 wieków temu wytwarzano tutaj narzędzia z brązu, uprawiano ziemię, hodowano zwierzęta. W tamtych czasach było to jedno z nielicznych miejsc na Ziemi, gdzie cywilizacja posuwała się tak szybko do przodu.
       Tereny wzdłuż żyznej rzeki Irawadi obsiadły osady ludzi, którzy nie tylko byli rolnikami, ale także handlarzami. Karawany kupców podróżujących między Chinami a Indiami, omijały wysokie Himalaje idąc właśnie tędy. Późniejsze państwa Pyu też budowały swoje bogactwo na handlu. Przepływ karawan dawał coś jeszcze - informację. Ludzie mogli korzystać z najnowszych wynalazków inżynierów z Chin i ideologów z Indii, czego ślady odkrywamy dziś w wykopaliskach. Ruch karawan nieco zelżał, kiedy opracowano budowę wielkich statków. Na nich spławiano większość towarów z Indii i Chin.
       Miasta opoki Pyu odznaczały się nowoczesną architekturą warowną, rolnictwo wspomagały kanały irygacyjne, przyjęto najnowocześniejszą religię ówczesnego świata - buddyzm, zapożyczono system administracyjny od największego władcy tamtych czasów - indyjskiego króla Ashoki, także język (sanskryt i pali), naukę astronomii i kalendarz buddyjski, wzięto z Indii. Kolejne miasta-państwa Beikthano, Maingmaw, Binnaka, Hanlin, Sri Ksetra, żyły we wzajemnej symbiozie i względnej harmonii. Ich znaczenie nie wykraczało poza szeroko rozumianą dolinę rzeki Irawadi. Ani dzisiejsza północ Birmy, ani krainy nad oceanem Indyjskim, nie należały do Pyu. Na wybrzeżu gnieździli się Monowie, silnie spowinowaceni z Indyjczykami, z okolic dzisiejszego Madrasu. Współczesne miastom Pyu zapiski chińskich kronik, mówią o tym ludzie, że byli nastawieni pokojowo do sąsiadów, praktycznie nie znali wojny, ubierali się w bawełnę, większość chłopców w wieku 7 do 20 lat życia wstępowała do klasztorów by pobierać nauki nie tylko religijne. Doktryna klasztorna została odziedziczona po słynnym, therawadyjskim uczonym Buddhaghosie, z południowo-wschodnich Indii. Godną uwagi jest informacja, że lud Pyu bił własne monety srebrne, które stały się protoplastą wszystkich monet dla południowo-wschodniej Azji. Wiele monet miało mały otwór, bo noszono je jako amulety. Następny czas, w którym bito monety w Birmie, to dopiero XIX wiek.
       I jak to zwykle bywa w takich chwilach, coś się spieprzyło. Dzicy z północy dowiedzieli się o krainie miodem i mlekiem płynącej, i zaczęli sukcesywnie podbijać miasta-państwa, aż w XI wieku naszej ery, założyli swoje państwo Pagan, które obejmowało mniej więcej te tereny jakie dziś są Birmą. Geny się wymieszały, wielu z ludu Pyu wybito, lub sprzedano jako niewolników, ale większość egzystowała równolegle z najeźdźcami jeszcze kilka stuleci. Wymieszały się także języki, religia buddyjska pozostała, jedynie zmieniono jej interpretację, według cejlońskiej szkoły Mahawihara. Najeźdźcy Bamarowie, z braku własnej historii, jako własną przyjęli historię Pyu, a nowi królowie udowadniali swe pochodzenie od dawnych królów Pyu, sięgające 850 lat przed naszą erą. Przejęli także kalendarz buddyjski, oparty na Księżycu, datowany na rok 638 naszej ery, od 22 marca, kiedy państwo-miasto Sri Ksetra ustanowiło go jako nowy - nowej ery. Stał się on potem kalendarzem birmańskim obowiązującym do dziś. Nowe królestwo nie opierało się na koncepcji miast-państw. Wprowadzono system feudalny, na którego czele stał władca uniwersalny - król, który kierował się naukami Buddy. Upadek Paganu datuje się na rok 1287, kiedy to inne dzikusy z północy rozjechali całą Azję, a na ich czele stał Czings Chan i jego utalentowani potomkowie.
       Birma powstała jeszcze raz w XVI wieku, za króla Bayinnauga. Wtedy podobny teren co dziś, zamieszkiwało dwa miliony ludzi. Dzisiejsza Birma ma 51 milionów. Królestwo Bayinnauga było jednym z największych w Azji południowo-wschodniej, ale upadło po jego śmierci.
       Wpływ białego człowieka na Birmę zaczyna się ciekawie w 97 roku naszej ery, kiedy to rzymskie poselstwo przejechało przez tereny Pyu w kierunku do Chin. Potem jeszcze w roku 120-stym ponownie posłowie rzymscy odwiedzili Pyu. Potem dopiero w 1435 roku oficjalnie odwiedził Birmę kupiec wenecki Niccolo di Conti. Brytyjczycy podbili Birmę w 1886 roku i włączyli ją do Indii Brytyjskich.
       Podobnie jak Indie, także i Birma walczyła o swoją niepodległość w XX wieku. Początkowo korzystając z pomocy Japończyków, podbijających kolejne tereny Azji w II wojnie światowej. Po wojnie, w 1947 Brytyjczycy oddali Birmę we władanie Birmańczykom. W tym samym roku Indie wróciły do Indii. Wdrażanie demokracji nie do końca się jednak powiodło. Birmańczycy sami powstrzymali proces cywilizowania w 1958 roku, kiedy to armia, wykorzystując niestabilną sytuację konfliktów z mniejszościami, przejęła władzę. Kolejne dynastie wojskowych władców ciągnęły dobrze prosperujący kraj na dno ubóstwa, izolacji od świata zewnętrznego, wynaturzonego reżimu władców absolutnych, tak aż do 2008 roku. Kiedy to południową Birmę zniszczył cyklon Nargis. Zginęło 130tys. ludzi. Klęska żywiołowa, jak palec boży niszczący miasta Sodoma i Gomora, zapoczątkował konieczne przemiany. Ale dopiero w 2016 doszło do wolnych wyborów, w których bezapelacyjnie zwyciężyła córka Aung Sana, pierwszego po epoce kolonializmu budowniczego demokracji w Birmie. Kraj otworzył się na świat, inwestycje, pomoc Zachodu i turystykę. Dziś możemy obserwować własnymi oczami przemianę. Jestem jej ogromnie ciekaw. Naczytałem się o wojskowym reżimie, ale czy rzeczywiście wyniszczył kraj podobnie jak Czerwoni Kmerzy własny kraj Kambodżę, czy absurd posunął się aż tak daleko? Na razie widzieliśmy wielkie miasto Rangon, które tchnie atmosferą inności, jaką pamiętam z południowych miast chińskich. Jest nowoczesne, schludne i zadbane przez samych mieszkańców. W tym także przypomina mi południowe Chiny. Nawet jeśli bym nie wiedział, że tak długo Birma była zamknięta na świat, to można by było to odczuć w zachowaniu ludzi na ulicach, kiedy spędzają czas wspólnie, w ciepłe wieczory. Silniej niż w krajach otwartych, działa w takich sytuacjach system zbliżania ludzi w mikro społecznościach. Przecież pamiętamy to z czasów komuny, kiedy liczyły się kontakty z rodziną, znajomymi, spędzało się czas na wzajemnych spotkaniach, rozmowach o polityce, o tym czego nie mogliśmy doświadczać przez żelazną kurtynę. Tutaj, w Birmie, innym elementem jest staroazjatycki szacunek dla drugiego człowieka, dany a priori, nawet zanim się tego człowieka lepiej pozna. Albo typowy dla rasy żółtej dystans i brak okazywania emocji. Rangutanie są inni od Muzułmanów w Indonezji, nie mają tak wyzywających spojrzeń, wojowniczych idei zmuszających do dyscyplinowania innych. Rangutanie nie są też jak Hindusi, dziecinnie nadpobudliwi i egocentryczni, ani jak Katolicy kołtuńscy. Buddyjska religia wszędzie zmusza do uspokojenia emocji, dystansu do obcych, bardziej społecznych zachowań.
       Wieczorem pospacerowaliśmy po Rangon w poszukiwaniu kantora walut i tańszego hotelu. To pierwsze znaleźliśmy, dzielnicę hoteli turystycznych także, ale wszystko tam było droższe. Na dodatek widok białej młodzieży skupiającej się w holu hotelu, przy zachodniej muzyce, brzdąkania na gitarze, zachodnich rozmowach, mazianiu palcem po telefonie, wzajemnym sobie potakiwaniu, konwencji uśmiechu i bezrefleksyjnej radości życia. Przypominały mi zbiegowiska młodzieży odnowy w duchu świętym, tyle że w innej ideologii, zachodniej apoteozy bezmyślnej konsumpcji egzystencji. Wolałem wracać na ulice miasta, podpatrywać ludzi tutejszych.
       Wieczorem ruch uliczny maleje, ulice pustoszeją, ale chodniki ożywają jadłodajniami. Spodobały się nam smażone, przepiórcze jaja, z ciecierzycą i szczypiorkiem, po 0.13zł sztuka. Ale też sałatka z marynowanych liści herbaty. Zaszliśmy do klimatyzowanego sklepu. Jest ich tu dużo. Z alkoholem zupełnie nie ma problemu. W lodówkach stoi kilkanaście gatunków piwa, za 3zł puszka, a na regałach lokalny dżin i zachodnie whiskey.
       Dziś od rana opracowujemy plan naszego podboju Birmy. Chcemy odwiedzić jedynie Bagan, spośród wielu turystycznych atrakcji tego kraju. Resztę czasu poświęcić na poznawanie normalnej rzeczywistości Myanmy. Ruszamy na stację kolejową w samo południe. Mają tu wąskie tory i nieco archaiczne wagony, podobne do tych z Sri Lanki. Sieć kolejowa jest mizerna i bardzo powolna, ale bilety nie tak drogie. Za trasę do Mandalay, 15 godzin jazdy, płacimy za miejsca numerowane około 25zł/osoba. Ruszamy jutro o szóstej rano, zobaczymy jaki to standard podróży.
       Jak to zwykle bywa, dworzec kolejowy zbudowali kolonizatorzy. Jest piękny, właśnie taki jakiego można się tu spodziewać po Brytyjczykach. Jest też zgodnie z przewidywaniami zupełnie zaniedbany. Podobnie jak budynek dawnej hali targowej Bogyoke. Ale ten akurat remontują. Obudowano go bambusowym rusztowaniem do wysokości kilkudziesięciu metrów. Rusztowanie to drabinki, bez pomostów. Robotnicy balansują na nich trzymając się jedną ręką rusztowania, a drugą wykonując pracę.
       Spotkaliśmy pierwszych naciągaczy pracujących w przemyśle turystycznym. Może byli bardziej naganiaczami licznych tutaj agencji turystycznych. Śmiesznie nieśmiali, lękliwi, nadopiekuńczy, próbowali prowadzić niezobowiązującą rozmowę. Powinni pojechać do Indii na przeszkolenie. Mimo ich pomocy, a może nawet dzięki niej, udało się kupić bilety bez jakiegokolwiek problemu. Widać pociągi nie są tu przepełnione jak w Indiach. Podobno większość ludzi wybiera bardziej luksusowe i szybsze, klimatyzowane autobusy. Jeden z naganiaczy pokazał nam film reklamowy ekskluzywnego ośrodka wczasowego na wybrzeżu oceanu Indyjskiego. Nie powstydziłoby się takiego Lazurowe Wybrzeże. Chociaż jakość filmu była niska. Poziom produkcji reklam jest tutaj nadal niezadowalający. Widać to po billboardach. Zastanawia, że nie ma białych twarzy w reklamie. Co jest tak oczywiste w innych krajach tego regionu. Są za to grubasy, których na ulicy brak. Może tutaj celebryta powinien być tłusty by pokazać swój status.
       Wyszliśmy z dworca wprost w zakorkowany ruch uliczny. Żar lał się z nieba, ale nie było tak duszno jak w krajach okołorównikowych. Dziś słońce jest za cienkimi chmurami, chociaż i tak daje popalić. Maj to najgorszy okres by przyjechać do Birmy. Każdy czeka tutaj pierwszych deszczy monsunu, który odświeży powietrze. Pamiętam jak czekaliśmy na taki deszcz w Broome, w Australii. Całe miasto o niczym innym nie mówiło, tylko o nadchodzącym i spóźniającym się deszczu.
       Ruch uliczny w Rangon jest leniwy, senny i dość cichy. Jedynie autobusy mają silniki diesela, reszta to ciche, nowoczesne japońskie benzynowce. Ruch tutaj jest prawostronny, ale prawie wszystkie samochody osobowe, są sprowadzone z Japonii, więc kierownice mają po niewłaściwej stronie. Autobusy to nowoczesne, chińskie klimatyzowane Fotony. Zatrzymują się na ładnych przystankach, z wielkimi, podświetlanymi billboardami reklamowymi. Używamy tych autobusów, do przemieszczania się po mieście. Bilety za 0.40zł/przejazd. Wewnątrz na podróżnych czeka ledowy telewizor wyświetlający filmy, przerywane reklamami i zapowiedziami kolejnych przystanków. To taki poziom cywilizacji jak w Europie. W porównaniu do Indii, to jak rower contra Ferrari.
       Cichy ruch uliczny często jest przerywany hałasem agregatów prądotwórczych. Energia jest bowiem często wyłączana. Pewnie nie wytrzymuje przeciążeń. Sytuacja jak z komunistycznej Rumunii, albo jeszcze parę lat temu tak popularna w Indiach.
       Dalej spacerujemy po wąskich uliczkach, szatkujących tkankę miasta w kratkę, jak w Nowym Jorku. Wysokie, na 6-8 pięter kamienice mają ciekawe fasady i balkony poddawane przeróbkom przez mieszkańców. Prawie wszystkie są okratowane i powiększone, z zawieszonymi, niebieskimi satelitkami i sznurkami sięgającymi chodnika. Tymi sznurkami wciąga się zakupy, by nie chodzić po schodach. Dużo jest zieleni, donic z kwiatami i warzywniaków. Kamienice wieczorami ożywają jak jeden organizm, jak wielka rodzina. Ludzie siadają na schodach, wychodzą spotkać się w chodnikowej restauracji. Sklepiki i różnej maści zakłady rzemieślnicze z parteru, zamykają wtedy swoje podwoje i życie uliczki włącza inny bieg. Znikają gdzieś krawcy, szewcy, handlarze chińszczyzną, a pojawiają się plastykowe mikro stołeczki i mikro stoliki dla restauracji chodnikowych. Wybór menu jest zadziwiająco szeroki. To pierwszy kraj południowo-wschodniej Azji, gdzie smakuje mi wiele dań. Z jadłodajni, z buchających żarem palenisk, parują różne zapachy. Najczęstszym jest zapach cebuli. Otóż Birmańczycy, w przeliczeniu na jednego mieszkańca, są światowym liderem w zjadaniu cebuli.
       W Rangon jest całkiem sporo bogatych ludzi. Spotkać ich można w nowoczesnym i ładnym, wielopiętrowym centrum handlowym Bogyoke, naprzeciw tej, starej hali targowej remoncie. Sklepy oferują ten sam towar co w Polsce, ale za odrobinę wyższe ceny. Drogie restauracje są pełne, nawet w środku dnia pracy. Podobnie multiplex na ostatnim piętrze. Coraz bardziej chcę zobaczyć tą birmańską biedę, bród i smród, tak szeroko opisywany przez naszych poprzedników.
       Przed zmrokiem pojechaliśmy autobusem nr.36 do stupy Shwedagon. Zaatakowaliśmy od wschodniej bramy, tej z windą, przenoszącą odwiedzających wprost na poziom wzgórza, gdzie postawiono, wysoką na ponad sto metrów stupę. Nie jest zbyt stara, chociaż znajduje się na pradawnym miejscu, opisanym w legendach. Jako relikwie przechowuje parę włosów Buddy, a wierni, od wieków, oklejają ją płatkami szczerego złota. Nic nowego, znamy przecież te procedury z Chrześcijaństwa... relikwie, handel z bogiem, ja ci złoto, albo modlitwę, ty mi spełnienie marzeń. Twórcy buddyjskiej doktryny na tych terenach, jakieś dwieście lat przed naszą erą, w pierwszych miastach-państwach Pyu, opisywali znanego nam Buddę, jako czwartego z kolei, który pojawił się na Ziemi w ludzkiej postaci. Przed nim było trzech innych odpowiedzialnych za stworzenie świata, a po nim będzie w przyszłości jeszcze jeden, odpowiedzialny za zakończenie tej bajki. Prawie wszystkie religie muszą znaleźć własną opowieść wyjaśniającą skąd przychodzimy i dokąd zdążamy, odwieczne pytania, nawet maluczkich. Zbieżność scenariuszy, z różnych zakątków świata, może jedynie dowodzić ograniczonej wyobraźni naszych praojców, albo niewielkiej ich zdolności przyswajania bardziej skomplikowanych modeli.
       My jednak nie odwiedziliśmy stupy Shwedagon. Nasza dla niej ignorancja wzięła się z prozy życia, z braku pieniędzy. Wstęp dla Birmańczyków jest darmowy. Oddajesz buty do przechowalni, okrywasz swe wdzięki wypożyczoną szmatką i jazda windą do nieba. Turysta jest z gorszej kasty, musi zapłacić 27zł za osobę (2019). To pewna forma rasizmu. Dlaczego by nie zacząć inaczej traktować turystów z Indii, Chin, Tajlandii... i Birmy przebywających na wakacjach w Europie? W Birmie cały transport i atrakcje turystyczne, są kilka razy droższe dla przyjezdnych, nie tylko białych. Znam opinie pacanów z netu, owładniętych chrześcijańską ideą umartwiania się i nadstawiania drugiego policzka - są biedni, my bogaci, możemy więcej płacić - albo - zabraliśmy im wolność w okresie kolonializmu, nigdy nie spłacimy długu jaki u nich mamy. Nie ma w tym krzty logiki, ale jest empatia emocjonalna, tak wielka jak bezmyślna. Nie można być winnym biedy w Birmie, skoro sami Birmańczycy taki sobie los zaprojektowali. To tak jakby, Amerykanie mieli czuć się winni tego, że w Polsce była komuna. Albo Japończycy, że Robespierre zgilotynował wielu porządnych ludzi we Francji, znacznie przyczyniając się do upadku kultury. A co polski turysta jest winny tego, że korona brytyjska wdrażała całkiem udany plan kolonizacji Azji? Może nich dzisiejsza Birma zapłaci kontrybucje za uprowadzenie 3000 ludzi po wygranej bitwie o Sri Ksetra i niech jeszcze zapłaci odszkodowanie ludowi Pyu za zrównanie miasta z ziemią. W cywilizacji ludzkiej, każdy jest coś winien każdemu. Nie można spłacić tych długów, ani nawet uciszyć sumienia za swych dziadków. Ale można brnąć dalej w zaułki fałszywie rozumianej empatii, wiedzionym za rękę przez opacznie rozumianą miłość bliźniego z tradycji chrześcijańskiej.
       Nie odwiedziliśmy stupy Shwedagon, ale przeszliśmy się do jej południowego wejścia. Są tam długie schody na szczyt wniesienia. Schody są zrobione z drewna, tak jak ich zadaszenie. To w rzeczywistości wielki korytarz, tak na kilkanaście metrów szeroki. Flankują go kramy z dewocjonaliami i chińską tandetą. Dach podpierają drewniane kolumny, a ściany zdobią płaskorzeźby z drewna w ludycznym stylu. Co przedstawiają? Oczywiście scenki z życia boga Buddy. Tu odgrywa rolę boga, nie filozofa. Przejście się tymi schodami, aż pod kasę wstępu, ma w sobie coś uwznioślającego. Trudno nazwać to uduchowianiem, ale właśnie wstępowaniem na wyższy poziom postrzegania otoczenia, czyli drogi do stupy. Może to wieczór, ciemności rozświetlane jedynie ledowymi lampkami, może tak wyczekiwany przez dzień cały chłód zmierzchu. W każdym razie spacer po schodach dał mi przyjemność obcowania z birmańską wersją kultu Buddy.
       Na wieczór wracamy do naszego hotelu. Dziś zmieniliśmy pokój na dormitorium. Nocujemy na piętrowych łóżkach w pokoju wieloosobowym, ale nadal klimatyzowanym. Wstajemy przed piątą na pociąg. Wszystkich pobudzimy.
       Do późna siedzimy jeszcze w holu hotelowym, popijając darmową herbatę i używając internetu. Sporo tu ludzi z Ameryki południowej i jakiegoś afrykańskiego kraju francuskojęzycznego. Wszyscy wpatrzeni w ekraniki, słaba integracja. Niektórzy układają pasjanse na tablecie, inni grają w jakieś gry na telefonach. Jeden białas peroruje o tym, że w Rangon nie ma co robić. Zastanawiam się co chciałby robić, co powinno być do zrobienia? Czarny o twarzy bardziej dzikiej niż sprzedawcy przepiórczych jaj z chodnika Rangon, głośno rozmawia z kolegą przez telefon. Brzydkie Meksykanki wysyłają zdjęcia prosto do Ameryki. Francuzka walczy by naładować tablet i gra w jakąś zręcznościówkę. Chińczycy głośno mlaskają, a Koreańczycy skromnie przysiedli na końcu ławy, by po cichutku porozmawiać. Birmanka za wysokim, drewnianym kontuarem recepcji, ciągle coś wypisuje w papierach, wypełnia druczki. Może tylko pozoruje pracę. Życie hotelowe, a my w nim.
       Wstaliśmy przed piątą. Było tak pomarańczowo-szaro. Słońce jeszcze nie wstało. Po cichu zebraliśmy swój dobytek i poszliśmy przez uśpione miasto. Samochodów prawie nie było, nieliczni ludzie kręcili się przy uruchamianych barach ulicznych. Może gotowali jedzenie dla zdążających na pierwszą zmianę do pracy. Tutaj przecież jada się na ulicy, a nie w domu.
       Pociąg już na nas czekał. Był świeży od lizolu i zmywanej na mokro podłogi. Okna nie były zakratowane jak w Indiach, ale tu nie ma małp zdolnych ukraść cokolwiek podróżnym. Wisiały za to zielone, czyste firanki. Fotele miały styl tych z samolotów, ale wyprodukowano je w Chinach i to dawno temu. Mimo to można było czuć się w nich dość wygodnie. Oparcie się rozkładało, można było nawet je obracać, aby tworzyć takie mikro przestrzenie, dla podróżujących całymi rodzinami. Miejsca na nogi było tyle, że nie mogłem dosięgnąć stopą następnego oparcia fotela. Po prostu rozpusta za 24.50zł osoba, za 630km (tyle to jest po drodze dla samochodów). Ceny są inne niż te jakie sprawdzaliśmy w necie, z ostatnich doniesień innych podróżników. Co ciekawe maleją z każdym miesiącem. To chwalebna tendencja.
       Powoli świtało kiedy wytaczaliśmy się z Rangon. Z niejakim trudem otworzyliśmy wielkie okna. Pociąg rozpędził się do swojej maksymalnej prędkości, czyli niecałe 60km/h, a we wnętrzu wagonu zapanował przyjemny przeciąg. Niestety całej naszej podróży towarzyszył dość silny hałas stukotu kół o łącza szyn. Wagony podskakiwały jak piłki na nierówno ułożonych torach. Szyny nie były stare, w dodatku cały czas remontowane, ale nieudolnie ułożone. Szyny łączy się tutaj z dylatacją nawet 5cm, na dodatek szyny są trzy razy krótsze niż europejskie, więc koła stukają niemiłosiernie w krótkim takcie. Ten stukot i podskakiwanie przez szesnaście i pół godziny podróży, czasami doprowadzał nas do śmiechu, czasami do furii. Jednakowoż zgodnie uznaliśmy z Iwoną, że wybór pociągu, zamiast nocnego autobusu, był znakomity. Może poznaliśmy jedynie wąski korytarz łączący Rangon z Mandalay, ale czuliśmy się usatysfakcjonowani ilością informacji o birmańskiej wsi, małych miasteczkach, zwykłych ludziach nie spodziewających się odkryć białych turystów w swym pociągu, czy wreszcie wróciła do nas idea samej podróży, przemieszczania się. Nie samolotem, odciętym od realizmu życia, ale właśnie publicznym środkiem transportu, dostępnym dla lokalnych, nie dla małej społeczności bogaczy, jak to w przypadku luksusowych, klimatyzowanych autobusów. Najważniejsze, że jechaliśmy w dzień, mogliśmy doświadczać i stać się częścią tej birmańskiej rzeczywistości.
       Jechaliśmy wagonem pierwszej klasy. Nocne pociągi mają jeszcze wagony sypialne, jeśli ktoś potrafi spać w takich podskokach i hałasie. Chociaż z tym nie jest tak źle jak na Sri Lance. Wagony normalnej klasy mają plastykowe ławy, ustawione dość blisko siebie. Rodzaj siedziska to jedyna różnica, nie licząc ceny.
       Pociąg zatrzymuje się często, ale na krótko. Już po dwóch-trzech minutach słychać sygnał do odjazdu i wagony powoli zaczynają toczyć się dalej. Nie pozwala to na zwiedzanie wiejskich stacyjek, tak jak to ma miejsce w Indiach. Ale tam pociągi pędzą zwykle ponad 100km/h, więc mogą dłużej stać na stacjach. Także inaczej niż w Indiach, podróżni w wagonach nie tworzą małych społeczności, nie nawiązują się przyjaźnie, nikt nie wyciąga wałówki aby częstować siedzących obok, nie prowadzi gromkich dysput, nie pomaga sobie nawzajem we wkładaniu bagażu na półkę, otwieraniu zacinającego się okna, wybieraniu jedzenia od wiecznie kręcących się sprzedawców. Tak jak należało się tego spodziewać, Birmańczycy są mniej kontaktowi, mniej rozmowni, zamykają się w zaciszu własnych foteli, nie ma ukradkowych spojrzeń na białego, nie ma pytań - where are you from? Pomoc niesiona samotnej kobiecie jest spóźniona, niechętna i nie okraszona uśmiechem w podzięce. Jest dzięki temu ciszej, mniej nerwowo, nikt się nie wciska na miejsce należące do innego podróżnego. Naganiacze niemalże jak angielski kamerdyner, z pokorą i cichutko, pytają czy mogą wyświadczyć przysługę niesienia bagażu. Sprzedawcy różnego jedzenia i dobra konsumpcyjnego, nie drą się w niebogłosy, aby zachwalić swój towar. Niektórzy przechodzą nawet w milczeniu. Większość sprzedawców to kobiety, ale pracują także dzieci. Są czystsi niż Indyjczycy, podają żywność często w celofanowej rękawiczce, pytają spokojnie na co konkretnie mamy ochotę, nie śmierdzą potem, ani zepsutym jadłem. Ewenementem w skali światowej jest sprzedaż lokalnej whiskey na butelki lub szklanki. Za oknem widać niezmierzoną ilość reklam alkoholu, kilkanaście razy więcej niż reklam papierosów, czy chipsów. Jednak pijanych nie widać, w śmieciach nie spostrzegłem pustych butelek. A śmieci jest na wsi birmańskiej mniej niż na wsi indyjskiej. Może nie z powodu manier wieśniaków, ale raczej ze słabo jeszcze rozwiniętej sieci handlowej. Konsumują dobra wiejskie, a ich opakowania nie tworzą śmieci, są utylizowane przez bydło, lub mrówki. Bliżej małych miasteczek pojawiają się kupy plastykowych odpadków, bliżej większych miast rzeki są korytem pełnym czarnej, śmierdzącej breji. Zupełnie jak w Indiach.
       Należy jednak nadmienić, że Birmańczycy na wsi są lepiej odżywieni od tych z miast. Bez trudu znajdzie się tutaj tłuściejszych jegomościów i grube baby. To pewnie wina niedocierającej na prowincję, zachodniej mody na ładną sylwetkę. Z pewnością kmiotki nie mają internetu. Ale mają solary. Są równie popularne co na wsi mongolskiej. Widziałem sporo płaskich telewizorów świecących we wnętrzach chatek uplecionych z mat tatami i krytych sitowiem. Stoją takie na niskich palach, a ich obejście wygląda schludnie. Tak jest na zupełnej wsi, gdzie drogi to szutrowe ścieżki wyjeżdżone skuterami, albo wozami zaprzężonymi w dwa woły. Na bardziej cywilizowanej wsi jeżdżą takie same samochody jak w Rangon, kręcą się po polach chińskie kombajny do zbioru ryżu, traktory orzą glebę, domy są murowane i kryte blachą. Na takich wsiach i przedmieściach miast, królują wydeptane w trawie boiska do nożnej siatkówki. Popołudniami są zagospodarowywane przez młodzież. Niby była kolonia brytyjska, ale nikt tu nie gra w krykieta. A w Rangon na ulicach ogląda się do kotleta mecze piłki nożnej. Ja bym bogactwo wsi birmańskiej określił na poziom standardowy dla większości terenów Azji.
       Wiele godzin tory prowadzą wzdłuż jednej z głównych dróg. Widzimy wiele ciężarówek, poruszają się wolniej od pociągu. W okolicy nowej stolicy Birmy, spostrzegam zupełnie puste, kilkupasmowe autostrady. Birma jeszcze za rządów wojskowych wybudowała sobie nową stolicę Naypyidaw. Wzorowali się zapewne na innych bananowych krainach, pod rządami twardej ręki. Takie zagrywki są znane z Afryki i Azji. Jakoś nie jestem ciekaw tej stolicy. Jedna Astana mi wystarczy.
       Bliżej wielkich miast buduje się ogromne zakłady przemysłowe i potężne hangary wraz z bocznicami, największymi widlakami do przenoszenia po kilka kontenerów jednocześnie, ogrodzone wysokim płotem, z bramami obstawionymi strażnikami. To nowe inwestycje, ale na torach widać mało pociągów towarowych. W zasadzie wagony towarowe doczepia się na końcach składów pasażerskich. Ale pasażerskich pociągów też jest mało. Trasa Rangon-Mandalay, jako jedyna w Birmie ma podwójne tory (obowiązuje ruch lewostronny). Nie jest zelektryfikowana, tak jak pozostałe linie w kraju.
       Mieliśmy takie szczęście, że kiedy już nie dawało się wytrzymać z gorąca, wjeżdżaliśmy w burzę, a deszcz i wichura przynosiły tak wyczekiwaną ochłodę. Trzeba było zamykać okna, bo monsun przypominał gaszenie nagrzanych słońcem wagonów sikawą strażacką. Wreszcie wjechaliśmy w zmierzch, słońce żółciło się nad polami zielonymi od ryżu, obsianych palmami kokosowymi na miedzach. Przez cały dzień jechaliśmy płaską jak Wielkopolska, rolniczą równiną. Pola ryżowe czasami były brunatne od zaoranej ziemi po zbiorach, czasami były szarozielone od stojącej na nich wody, a czasami zielone przed zbiorami. Ryż tutaj sadzi się i zbiera wielokrotnie w ciągu roku. Były takie regiony, gdzie uprawiano nie znane nam rośliny, były takie, gdzie pola porastały winogrona, ale raczej na soki, niż na wino. Były pola trzciny cukrowej na dżin. Cały dzień od bladego świtu, do zmroku, dzień z życia wsi birmańskiej i życia małych miasteczek. Iwona miejscami przysypiała, ja czasami byłem znużony, ale ciągle coś nowego wypatrywałem i notowałem w pamięci.
       Kiedy wjechaliśmy w noc, czarną jak Kosmos, przyswajanie birmańskiej wsi się skończyło. Pozostały zapachy i dźwięki. Przynajmniej te dźwięki, które potrafiły się przebić przez turkot kół pociągu. Na wsiach rozpalono ogniska, nie wiem w jakim celu. Sądząc po zapachu, spalano w nich również śmieci. W miasteczkach ulice rozświetliły ledowe latarnie. Może rzeczywiście jeszcze niedawno, latarń w Birmie nie było... jak w Indiach. Powoli zbliżaliśmy się do Mandalay. To drugie co do wielkości miasto w Birmie, pięć razy mniejsze od Rangon. Nie ma tu pięknej, postkolonialnej zabudowy, nie ma tej atmosfery swoistej chyba tylko Rangon. Ulice są nadmiernie szerokie, nawet w dzień powszedni nie da się ich zakorkować. Chodniki są nieprzechodnie, to świadczy o poziomie cywilizacji tego miasta. Trzeba chodzić po ulicy. Chodnik bowiem to kryty betonowymi płytami z otworami, miejski ściek, obstawiony kramami, zaparkowanymi samochodami i skuterami. Mandalay obsiadnięte jest przez skutery i motoriksze indyjskie. Ruch uliczny wprawdzie jest lichy w porównaniu do Rangon, ale za to bardziej hałaśliwy. Samochody jeżdżą szybciej, bo mogą, więc hałasują mocniej, do tego klaksony skuterów i pierdzące dwusuwowe riksze. Należy zwracać większą uwagę przy przechodzeniu jezdni. Przemaszerowaliśmy przez późnowieczorne Mandalay do naszego hotelu. W Birmie opłaca się rezerwować hotele przez internet, tak jest o dziwo taniej. Udało się nam znaleźć hotel nieturystyczny za 34.50zł z hałasującą klimatyzacją i łazienką w korytarzu. Może Mandalay nie ma atmosfery, może wieczorami jest jakoś pusto na chodnikach, ale trafiliśmy do hotelu wyjętego z prosperity lat '80-tych. Nadal w tonie dawnego luksusu, nadal z usłużnymi boyami hotelowymi, drewnianą boazerią, porządną zastawą i sztućcami na śniadaniu wliczonym w cenę, ale już zużyty, upadły, obłażący farbą ze ścian, nie do końca czysty, z rozpadającymi się sanitariami, zakurzonymi bibelotami na półkach, świadczącymi o latach dawnej świetności. Trzeba tu zaznaczyć, że w Mandalay mieszka sporo Chińczyków. Przyjeżdżali tutaj od wieluset lat, teraz stanowią 30-40% populacji, trudnią się oczywiście handlem, także produkcją i przemytem narkotyków. Może z tego powodu miasto jest całkiem bogate.
       Rano poszliśmy na śniadanie, na sam dach kamienicy. Iwona strofowała mnie abym nie zapominał skąd pochodzę - śniadanie opłacone, szwedzki stół, trzeba się najeść na zapas. Opowiadała o swoim znajomym z Brukseli, czarnym z... chyba Konga. Kiedy odwiedzał ojca w Afryce, ojciec go strofował - synu nie zapominaj skąd pochodzisz, nie biegaj, nie spiesz się, biali biegają, Afrykanie mają czas. Spożywaliśmy więc ile wlezie pod dachem, na dachu hotelu. Poglądaliśmy na otaczające nas miasto z siódmego piętra. Miasto typu wiejskiego, jak by to powiedzieli na Syberii. Życie płynie leniwie, łagodnie. Gdzieś na północy zarysowuje się w drgającym od słońca powietrzu, wzgórze Kusinayone. Bliżej widać pałac Aungmayaythazan. Możemy to sobie pooglądać zza szyby, przyklejając nosy do szkła, jak dzieci ulicy podglądające bogatych, pałaszujących steki w restauracji. Czasami w Poznaniu mam ochotę tak stanąć i popatrzeć jak ludzie jedzą w Setck Housie. Ale mi wstyd, więc mocniej zaciskam dłoń na ekologicznej siatce z zakupami z Biedronki i idę do domu kucharzyć samodzielnie.
       Przed południem wyszliśmy do dworca kupić bilety na jutrzejszy pociąg w góry, do Hsipaw. To nie był najlepszy pomysł. Dziś jest w okolicy 40st.C. W Australii siedzieliśmy w środku dnia pod dachem... tak do piętnastej. Zrobiło mi się słabo od słońca, mimo kapelusza. Jednak kupiliśmy bilety po 10.53zł na dziesięciogodzinną podróż (samochodem byłoby to około 200km). Start o czwartej w nocy. Co za barbarzyńska godzina!
       Po piętnastej słońce odrobinę mniej smażyło. Wyszliśmy w kierunku ulicy numer 84. Na rogu 28-smej łapie się marszrutki na przedmieścia. To takie półciężarówki, które na pace mają drewniane ławki. Te ławki szybko się zapełniają, więc większość ludzi wiesza się boków samochodu jak winogrona. Są jeszcze miejsca na dachu, osłaniającym pakę przed słońcem, lub deszczem. Uczepiliśmy się takiej marszrutki zmierzającej w rejon zabytkowego mostu U Bein. Jednakże pan kierowca zaprosił nas, ku uciesze innych podróżnych, do kabiny ciężarówki. Szkoda, bo na zewnątrz było przewiewniej i ciekawiej. Długo jeszcze trwało, zanim konduktor i kierowca zapełnili maksymalnie swój pojazd ludźmi wracającymi z pracy do domów na przedmieściach. A potem ledwie kawałek ujechaliśmy, a już się zatrzymaliśmy. Niektórzy wysiadali i tak stawaliśmy co dwie minuty, aż zmierzch nas dogonił.
       Most U Bein jest jakieś jedenaście kilometrów od centrum Mandalay. To drewniana konstrukcja z drewna tekowego. Podobno ma już dwieście lat. Urodą nie grzeszy, kiedyś służył ludziom ze wsi, dla przemieszczania się ponad rozlewiskami występującymi w sezonie monsunu. Dziesiątki pali wbitych w ziemię i deskowany pomost. Gdybym przypadkiem tu trafił, to bym nie zwrócił na ten most uwagi. Ale ktoś go wpisał na listę zabytków do odwiedzenia przez każdą wycieczkę, więc powstało przy nim kilkanaście restauracji, cała aleja kramów z chińską tandetą i legenda o tym, jakoby należy przyjechać tutaj na zachód słońca. Przewodnik Lonely Planet, ma taki zachód słońca z mostem na okładce. Wieczorami most jest oblegany przez turystów jak dworzec kolejowy w Indiach. Kilkanaście wielkich autokarów przywiozło chińskich turystów. Drewniane dwukółki zaprzężone w konie, upstrzone girlandami jak na wesele, worzą turystów pod mostem, bo monsun jeszcze nie podniósł poziomu wody. Kilkadziesiąt metrów dalej jest jakieś jeziorko, na wpół zarośnięte sitowiem, pływa się po nim drewnianymi łódkami, równie kiczowato udekorowanymi jak dwukółki. No cóż most nie jest może wart odwiedzenia, ale droga dojazdowa tak. Kiedy nas wysadzono z marszrutki i wskazano kierunek w jakim mamy podążać, GPS pokazywał jeszcze ponad półtora kilometra w linii prostej do mostu. Kręciliśmy się po przedmieściach i zwiedzaliśmy normalne dzielnice mieszkaniowe. Podglądaliśmy zwykłych mieszkańców w ich domach. Nie byliśmy pierwsi. Ludzie wiedzieli po co tu jesteśmy i dokąd zmierzamy. Wskazywali nam drogę w chwilach naszego zwątpienia.
       Wracaliśmy rikszą. Okazało się, że nie kosztuje tak drogo jak się tego spodziewaliśmy. Ledwie dwa razy drożej niż miejsce w marszrutkowej kabinie. Po drodze odwiedziliśmy dzielnicę, w której wyrabia się Buddów z marmuru. Można sobie zamówić Buddę na swoje podobieństwo. Więc stoją już gotowe, niektóre kilkumetrowej wielkości, z głowami w kształcie surowego sześcianu. Klient dostarczy swoją fotkę, to się głowę Buddy dokończy. Większość posągów to Budda siedzący w lotosie, ale są także postacie leżące.
       Kiedy słońce zaszło zrobiło się nawet przyjemnie. Wałęsaliśmy się jeszcze długo po mieście w poszukiwaniu chodnikowej restauracji. Kupiliśmy butelkę lokalnej whiskey na wieczór. Tak dobrej azjatyckiej whiskey jeszcze nie piłem, w dodatku tania. Aż dziwne, że nie widać tu pijanych mężczyzn, nie walają się po śmietnikach puste butelki.
       Spacerując po Mandalay trzaskałem zdjęcia starszym modelom Toyota Crown. W Maroku schowały się wszystkie Mercedesy W123, w Albanii Fordy Transity, a w Birmie Crowny. To najbardziej luksusowa wersja Toyoty, sam cesarz Japonii taką jeździ. Birmańczyków stać na najlepsze.
       Ciągle używam nazwy Birma, ale to nazwa dziś nieprawidłowa. Wymyślili ją Brytyjczycy i obowiązywała do 1989 roku, kiedy to władze Birmy zmieniły nazwę swojego państwa na Myanmar, a potem Myanma. Końcówka na "-r" i tak w języku birmańskim nie jest wymawiana. Za czasów kolonijnych Birmańczycy nazywali samych siebie Bamarami, lub Myanma. Brytyjczycy uznali, że nazwa Burma będzie właściwa. Dziś ciągle nie ma jasności w temacie Birmy. Niektóre państwa nie uznały nazwy Myanma, w Unii Europejskiej nie wiedzą do końca jak oficjalnie nazywać ten kraj.
       Wyruszyliśmy z hotelu na dworzec po trzeciej w nocy, wprost w zupełnie uśpione miasto. Pociąg już na nas czekał. Był w nieco gorszej kondycji, w porównaniu do poprzedniego i nie był świeżo wysprzątany. Wyjeżdżaliśmy z miasta po ciemku, ale szybko dniało. Zaczęliśmy się wspinać na płaskowyż. Nie ma tu miejsca na rozbudowane serpentyny, więc wymyślono inny sposób na wjazd pociągu na wzniesienie. Przejeżdżamy kilka serpentyn stromo pod górę, następnie cofamy się tyle samo po innych serpentynach. Takimi zamaszystymi wahadłami wjeżdżamy coraz wyżej, za każdym razem zmieniając kierunek jazdy, raz w przód, raz w tył. Okolica jest ciekawa, nawet dość ładna, ale nie jest to mistrzostwo świata. Suche jak pieprz połoniny porastają krzaki. To wszystko.
       Ciekawiej zrobiło się dopiero od stacji Pyin U Lwin. To tak zwany hill station, miejsce gdzie kolonizatorzy spędzali czas, uciekając w góry z nieprzyjemnie gorącego klimatu. W czasach gdy nie było klimatyzacji, biały w Birmie miał ciężkie życie.
       Pociągi na trasie do Hsipaw jeżdżą jeszcze wolniej. Tory są niesamowicie pokrzywione, wagony mocno podskakują i kołyszą się tak bardzo, że trudno przejść z jednego do drugiego. Trzeba wyczuć moment kiedy drzwi obu wagonów pokrywają się wzajemnie przez sekundę. Jeżdżą tędy dwa pociągi dziennie. Tory są pojedyncze, składy mijają się w połowie trasy, na jednej ze stacyjek. Na tej trasie składy zatrzymują się na stacjach na dłużej. To dobrze bo można spróbować lokalnego żarcia, a same przystanki są malownicze. Takie oazy cywilizacji zaczerpniętej z kolonialnych czasów. Mikroskopijne budyneczki i wiaty uplecione z szyn, zamiast filarów. Stare urządzenia z XIX wieku, służące do przestawiania zwrotnic torów, napełniania parowozów wodą. Te ostatnie dziś już niepotrzebne. Kierownicy takich stacyjek są nieodłącznym elementem tych przyczółków kolejnictwa. Sumiennie ubrani w mundury, z różnokolorowymi flagami pod pachą. W ich małych biurach widać stosy papierów skrzętnie wypełnianych po każdym przejeździe pociągu. Te stacyjki są jak wyciągnięte z zabawkowych kolejek dla dzieci. Panuje tu cukierkowy porządek, odmalowane krawężniki, wysprzątane chodniki, państwowe flagi na masztach, wypisane na ścianach instrukcje na wypadek wypadku, rozkład jazdy jedynego pociągu tuż obok, angielski charakter splendoru królewskich linii kolejowych w kolonii. Nie jest tu tak dziwnie bajkowo jak na stacyjkach w dżungli Sri Lanki, ale mimo to ciekawie.
       Za to za stacją Nawnghkio robi się jeszcze ciekawiej. Wjeżdżamy w kolejne, wąskie kaniony wyciosane dla pociągu w zlepieńcu gór. Serpentynami, dość stromo zjeżdżamy po krawędzi obrywu płaskowyżu, a otacza nas dżungla. Pociąg pełznie, szybki piechur pewnie by nas wyprzedził. Ale wagony i tak podskakują na krzywych szynach. Kiedy wyjeżdżamy z tych kanionów i tuneli, pokazuje się nam w pełnej krasie most Goetik. Zbudowano go na początku XX wieku. Wtedy był drugim co do wysokości tego rodzaju wiaduktem. Ma ponad sto metrów wysokości. Przerzucono go ponad szerokim na kilkaset metrów kanionem Goetik. Zjeżdżamy do niego trzema serpentynami, więc możemy go podziwiać po wielokroć. Tuż przed mostem zatrzymujemy się na malutkiej stacyjce Goke Hteik, pociąg chociaż krótki, nie mieści się na niej w całości. Chińskie wycieczki przyjeżdżają tu specjalnie podziwiać most. Nie powiem aby przejazd po nim był zapierającym dech w piersiach przeżyciem, ale skoro jesteśmy w Birmie, to czemu go nie zobaczyć. Bardziej interesują mnie tory, które znajdują się pod mostem Goetik. Też leżą na wiekowych przęsłach, ale od dziesiątek lat nie były używane. Dżungla pochłonęła je już prawie w całości.
       Za mostem Goetik wjeżdżamy w tunele i wspinamy się na kolejny płaskowyż. Mijamy malownicze wioski. Inne niż te, które widzieliśmy na trasie Rangon-Mandalay. Tutaj nie uprawia się ryżu. Domy raczej są murowane. Ludzie w polu tradycyjnie ubrani, nie w jeansach. Duże połacie lasów są wycinane rabunkowo. Birma od wielu lat eksportuje drewno tekowe by utrzymać się finansowo na powierzchni.
       W jednej z takich rozbudowanych wiosek zatrzymaliśmy się na parę dni. Wioska nazywa się Hsipaw i jest znana z tego, że ktoś wykombinował aby przywozić tu turystów, głównie chińskich, na wycieczki trekingowe po okolicznych pagórkach. Jest kilka wodospadów, można popływać długimi motorówkami po rzece. Zbudowano kilkanaście hoteli i jeden luksusowy ośrodek nad rzeką. Ceny nie są niskie, ale udało się nam znaleźć nędzny pokoik w starym budynku z karaluchami, bez klimatyzacji i wspólną toaletą za 27zł dzień. W tym wypadku wyszukiwanie noclegu przez internet nie sprawdziło się. Należało zastosować starą metodę chodzenia po wiosce w poszukiwaniu najlepszej oferty.
       W pierwsze popołudnie obeszliśmy prawie całkowicie to niewielkie miasteczko, albo wielką wieś. Przeszliśmy nadrzeczną, niemiłosiernie zaśmieconą promenadą, odwiedziliśmy port rzeczny nad Myitnge z długimi łodziami i kąpielisko. Chociaż strach umoczyć w tej wodzie chociaż duży palec u lewej stopy, skoro się widziało jak wiejski rynsztok wali bezceremonialnie brudy do rzeki. Odwiedziliśmy liszajowatą dzielnicę biedoty i czystą dzielnicę bogatych, targowisko, bank, postój rejsowych autobusów i kilkanaście jadłodajni. Niestety dopiero hinduska dzielnica zadowoliła nasze podniebienia. Tak mieszkają tu Hindusi. We wsi stoi meczet, świątynia hinduistyczna, buddyjska i kościół katolicki, a nawet widzieliśmy ośrodek sikhijski. Co za zróżnicowanie!
       Siedzieliśmy wieczorem w hotelowym lobby, znaczy pod blaszaną wiatą, na niewygodnych, drewnianych krzesłach, kiedy znowu wyłączyli prąd. Właściwie tu na wsi trzeba odnotować kiedy go włączają, a nie kiedy wyłączają. Dziś światło było tylko po południu przez trzy godziny. Jeśli ktoś weźmie sobie pokój z klimą to i tak nie działa. Lepsze hotele mają agregaty, to znaczy wszyscy mają, ale nie wszyscy włączają. Nasz tani hotel włączył na parę wieczornych godzin, a na noc wyłączył. Leżeliśmy na łóżkach we własnym pocie, przypominając sobie podróż po Australii. Tam przynajmniej wiadomo było dlaczego nie ma prądu, bo jest tylko z agregatu, albo z solara. Z tym prądem w Birmie to pewnie jak z benzyną w Iranie. Kraj zbyt szybko się cywilizuje, potrzeby elektryczne rosną z roku na rok, a elektrownia nie zmienia się od dziesięcioleci.
       Rano mieliśmy wstać skoro świt, aby zaznać chłodu wschodu słońca, ale wstaliśmy przed siódmą, bo śniadanie nam podali o siódmej. Wyszliśmy na szlak po okolicznych wsiach dopiero o ósmej, wprost w skwar dnia i niebo bez chmurki. W Australii nie takie rzeczy się robiło, więc i tym razem damy radę. Postanowiliśmy zrobić coś z naszym pobytem w Hsipaw, coś co zwykle turyści tu robią. Bo nie ma alternatywy. Zwykle robi się trekingi po okolicznych wsiach, podziwiając piękno prostego życia chłopa birmańskiego. Nie ma tu ciekawej przyrody, nawet lasu, ale są wioski, które tradycyjnie należą do różnych mniejszości etnicznych, ale w zasadzie niczym się od siebie nie różnią. Można jedynie zauważyć różną budowę ciała ludzi. Jedni są prawie tak wysocy jak ludzie biali, inni są krępi z pucułowatymi policzkami. Jedni mają ostre rysy twarzy, inni przypominają Indyjczyków, albo Arabów, bo mają gęsty zarost.
       Dziś zrobiliśmy w tym skwarze prawie trzynaście kilometrów na piechotę. To dużo. Najprzyjemniej pamiętam kąpiel w rzece, tak po prostu w ubraniu Przy temperaturze ponad 40 stopni, nie ma znaczenia jak człowiek wskoczy do wody. Pamiętam też leżakowanie pod wiatą rolnika, na środku poletek ryżowych, w szerokiej dolinie rzeki. Nie spodziewałem się, że ta licha wiata zrobiona z bambusa i plecionego sitowia, tak dobrze izoluje od żaru słońca. Lekki wiaterek przewiewał nas leżących na elastycznych bambusowych listewkach. Było tak przyjemnie, że zasnęliśmy na chwilę. Przypomniałem sobie podobne leżakowanie w Laosie, kiedy motocyklem objeżdżałem dżunglę i wioski po środku bezkresu zieloności. Spacerując po wsiach okolicy Hsipaw zaczęliśmy przypominać sobie wsie innych krajów południowo-wschodniej Azji. A to Laos właśnie, kiedy nocowaliśmy pod namiotem, na skraju dżungli, podpatrując wracających wieczorem z ryżowych pól wieśniaków. A to wsie indonezyjskie wokół jeziora Toba, wsie Bataków, podobno ziomków Bamarów, wsie z niezwykłą zabudową wielkich, drewnianych chat. Byliśmy tam ledwie dwa tygodnie temu. Wspominaliśmy wsie Lankijskie, podczas monsunu, kiedy węże pływały po zalanych, błotnistych uliczkach. Albo wsie kambodżańskie, nad Mekongiem. I wsie wietnamskie, z ganiającymi nas psami. Były jeszcze tajskie, takie ciche i spokojne, oraz chińskie z tarasami pól zalanymi wodą, mieniącą się w ostrym słońcu. Wspominaliśmy je wszystkie, aby uświadomić sobie pozycję wsi birmańskiej, tej z okolicy Hsipaw. Człowiek ma naturalną zdolność do porównywania, dzięki niej potrafi poznawać nowe, przez zaszeregowanie na drabinie już znanego. Porównywanie uspokaja, przestajemy się bać nowego, bo wydaje się już znane. A przecież najbardziej podobają się nam piosenki, które już znamy.
       Wieś birmańska nam się nie spodobała. Nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Nie poruszyła zmysłów estetycznych, nie zachwyciła atmosferą, nie przyciągnęła klimatem jaki tworzą mieszkańcy. Była nijaka, bezbarwna, jako tło naszego spaceru niezauważalna. Zrobiłem kilka zdjęć, ale na siłę, aby w jakiś sposób udokumentować nasz wysiłek. Tu chłop w plecionym kapeluszu zaprawia pole pod ryż, tam inny w sukience zamiast spodni rąbie drewno, za krzakiem kobiety kąpią się w brudnym strumieniu, ale wszystko to jakieś zwykłe, normalne, już znane. Te rytuały mycia przed południem, w jednym z kanałów nawadniających i suche jak pieprz pola, są codziennością tej wsi. Nikt nie ma tu doprowadzonej wody z wodociągów do gospodarstwa. Wodę nosi się, lub przywozi, by użytkować ją w kuchni. Natomiast łatwiej przyjść do wody i się umyć, niż przynieść wodę do mycia. Wieśniacy do perfekcji opanowali sztukę kąpieli bez rozbierania się. Pod luźnymi sarongami dokonują namydlenia i spłukania, a nic co ludzkie i diabelskie nie ujrzy światła dziennego. Zastanowiło mnie to, jak bardzo trzeba być niecywilizowanym, aby nie wstydzić się swego ciała w kąpieli. Kto i kiedy takim Birmańczykom sprzedał opinię, że mycie na golasa jest złe. W cywilizowanej Japonii, czy Skandynawii są sauny koedukacyjne, gdzie się siedzi na golasa i to jest OK, a dziki nie może się myć bez skrępowania. Może by skonstruować taką wyprawę do ostatnich dzikich, w najdzikszych zakątkach naszego globu, pod tytułem "W poszukiwaniu ludzi nie wstydzących się swego ciała". Może trzeba by tą ideą zarazić tuzów prawdziwego podróżowania. Chociaż Halika już nie ma. No i zawsze pozostaje pytanie, co spowoduje biały podróżnik wchodzący z butami do wioski 'bezwstydnych', samemu będąc 'wstydnym'.
       Wydaje mi się, że wsie w okolicy Rangunu były ciekawsze. Domy z plecionej maty, nie z cegły, dachy z trzciny, nie z blachy, wozy i narzędzia rolnicze ciągnięte przez bawoły, a nie chińskie mopedy i nowe traktory. Tam był skansen, tu jest proza życia. Jutro spróbujemy pojechać wypożyczonym skuterem dalej w góry, może będzie ciekawiej.
       Zaraz na samym początku szliśmy za wycieczką białych turystów z przewodnikiem. Taka wycieczka kilkadziesiąt dolarów kosztuje, nam przewodził GPS i wcześniejsza praca nawigacyjna z internetem. Pomyśleliśmy, że może z przewodnikiem, na którego nas nie stać, byłoby lepiej. Może opowiadał by nam o każdym kwiatku, poletku, domku na wsi. No właśnie, zgadał by nas na śmierć i równalibyśmy tempo marszu do jego możliwości. Może jednak lepiej samemu. Tu na ścieżkach przez pole jest taka cisza, której brak w Hsipaw. Lepiej aby przewodnik jej nie zagłuszał.
       Ciekawą rzeczą którą zauważyliśmy, była obojętność wieśniaków na białych spacerowiczów z aparatem w ręku. Normalnie, wieś rezonuje z takim ufoludkiem pośród tej niezachwianej normalności, trwającej tysiąclecia tradycji. Wszyscy podnoszą głowy, zagadują, wpatrują się jakby chcieli zjeść nas oczami. Na wsiach muzułmańskich patrzą wrogo na nasz brak poszanowania kanonów ubierania się. Za krótkie spodnie, za dużo ciała widać, włosy kobiety nie przykryte. Muzułmanie wojują, chrześcijanie karcą, hinduiści wytykają palcami i obśmiewają, a buddyści są obojętni. Tutaj bardziej niż w innych rejonach jakie znamy. Jakby nas tu nie było. Ale ten brak zainteresowania jest sztuczny. Kiedy mylimy drogę, wskazują nam kierunek, kiedy szukamy sklepu by uzupełnić zapas wody, już są i czekają na nas. Tylko dzieci bez hamulców, zauważają że inność wtargnęła do ich wsi.
       Gdzieś po drodze zachodzimy na lokalny cmentarz. Jest tak samo zróżnicowany jak religie w Hsipaw. Część jest muzułmańska, część hinduistyczna, buddyjska, katolicka. Krematorium chyba jest wspólne. Ma trzy piece z podajnikami, jak w Oświęcimiu. Wszystkie groby totalnie zaniedbane. Ktoś je raz odwiedził, podczas pogrzebu. Potem już nigdy. Tutaj przodków inaczej się czci. Wiesza się zdjęcie na ścianie w domu, buduje mini ołtarzyk, trzyma się pamięć w sercu.
       Zanim wyszliśmy na treking, szukaliśmy możliwości wypożyczenia roweru. Sztuka na dzień za 2.70zł. Jeden nie wytrzymał pierwszej, delikatnej próby hamowania. Hamulec wyrwał się z mocowania. Drugiemu odpadły pedały. Dalej nie próbowaliśmy. Ale zaszliśmy do wypożyczalni mopedów. Tutaj koszt 27zł za dzień. Trzeba sobie trupka zatankować. Ledwie odpala, prawie nie hamuje, robi dwa ślady i skrzypi jak stare łóżko sprężynowe. Zrezygnowaliśmy. Poszliśmy na piechotę. Wieczorem znaleźliśmy inną wypożyczalnię, tam sprzęty wyglądały lepiej, wypożyczenie za 19zł. Jutro skorzystamy.
       Zmordowani skwarem wracaliśmy po torach kolejowych. Chodziliśmy tak na Sri Lance. Tam często w górach tory to jedyna ścieżka/droga dojazdowa do wsi. Podobnie jak na Sri Lance, tutaj tory wyglądały jakby je ktoś celowo powyginał. Jednak podkłady były w większości betonowe, a mostek stalowy, poangielski. Aż dziwne, że tory jeszcze się na nim trzymają. Rzeka nie płynie, w całości wodę kradną pola. Widzieliśmy jak kolejne kanały zabierają płynne życie i odparowują w zieleninie. Tak znikają wielkie rzeki jak Colorado czy Nil, cóż tam taki strumień jaki płynie z gór do Hsipaw.
       Spacerując po wsiach zapragnąłem mieć tutaj własny środek transportu. Bez trudu można by nocować na polach, pod wiatami rolników, które w nocy są nieużywane. Własny pojazd daje wolność wyboru kierunku i tempa podróży.
       Kupiliśmy dziś bilety na jutrzejszy autobus do Bagan, niestety nocny autobus. Będziemy znowu mrożeni jak świeże ryby w chłodni, na dodatek za ciemnymi szybami i w nocy. Nic z tej podróży nie zapamiętamy, prócz bolącego karku, tyłka, kolan i zmarzniętych stóp. To siódmy etap podróży dookoła świata, którą zaczęliśmy z kolegą Tomkiem w 2008, na dwóch motocyklach. Miała być to podróż motocyklowa, etapowa. Ale wyszło tak, że zrobiła się autobusowa. No, etap w Australii był samochodowy.
       Na tą noc przenieśliśmy się do innego hotelu, o 30% tańszego. Znajduje się niestety obok głównej drogi pełnej ciężarówek i pierdzących mopedów, nie ma WiFi, oczywiście także klimatyzacji, ale jest taniej. Znajduje się w drewnianym budynku postkolonialnym. Takim w stylu dawnych lat świetności korony brytyjskiej. Drewniane balustrady o finezyjnych kształtach na schodach. Drewniane okna zamykane na dziwaczne haczyki. Małe pokoiki, wychodek na podwórku, duże lobby z drewnianymi, starymi fotelami, balkon z ciekawą balustradą. Pamiętam podobny hotel w Kandy, na Sri Lance. Długo go szukaliśmy w duszny wieczór. Był najtańszy.
       Wieczorem poszliśmy jeszcze na spacer, nad rzekę. Znaleźliśmy fajną restaurację z romantycznym tarasem wysoko ponad rzeką, tak wysoko, że nie widać śmieci. Niestety ceny nie były na naszą kieszeń. Przyjechali Chińczycy nowym, terenowym Lexusem, ich stać. My wzięliśmy po 25ml lokalnego rumu i colę. To było tanie, 4.10zł. Zostawiliśmy w restauracji naszą naklejkę, ale nie wiem czy długo będzie widoczna. Jest zbyt ładna, zwykle już na drugi dzień ją zrywają i wklejają sobie chyba do pamiętnika. Chcemy aby służyła innym przyjezdnym jako okaz naszego samochwalstwa, a służy jednie dumie pojedynczego Beermana.
       Noc upłynęła nam na wyczekiwaniu tych chwil radości, kiedy włączą prąd i wentylator nieco rozrusza nieruchomą atmosferę dusznego pokoiku. Po tygodniach w ponad czterdziestostopniowych upałach, człowiek jest wewnętrznie rozgrzany, aż do kości. Schłodzenie zimnym drinkiem, czy klimą nie daje efektu natychmiast. Trzeba by spędzić wiele godzin w zimnie, a może dni, aby organizm się schłodził aż do wnętrza. Przypomina to oparzenia skóry. Ciepło wnika głębiej, nawet jeśli schłodzimy powierzchnię skóry podtykając palec pod strumień zimnej wody, to trzeba tak z tym palcem stać dłuższą chwilę, aby zimno wniknęło głębiej. W przeciwnym razie oparzenie będzie tkwiło w głębszych pokładach skóry. Więc jak włączali prąd i wentylator zaczynał wirować, świat stawał się dla nas bardziej znośny, ale tylko przez kontrast, a nie przez jego rzeczywistą, wyższą jakość.
       Następnego dnia wypożyczyliśmy za 22zł nowego mopeda Honda 125ccm i pognaliśmy nim na przeciw przygodzie. Pan wypożyczacz doradził nam abyśmy pojechali do klasztoru Baw Gyo, bo dziś, dzień przed pełnią Księżyca, przeor klasztoru zorganizował tam wielki odpust, połączony z wymianą parasolki na jednej ze stup. Parasolka to taka ażurowa konstrukcja blaszana, jaką się nadstawia na czubku stupy. Tak jak kiedyś piramidy egipskie miały złocone czubki, uwieńczenie potężnej budowli. Te birmańskie parasolki nazywają się hti. Dawniej hti używało się jak parasola przeciwsłonecznego, ustawiano takie baldachimy. Aby posiadać hti, trzeba było zasłużyć na to swą pozycją w społeczeństwie. Król używał białych parasoli, książęta złotych, a dalsi urzędnicy czerwonych. Nawet liczba posiadanych hti mówiła o statusie społecznym. Hti na pagodzie ma ten sam sens, służy podkreśleniu znaczenia danej świątyni. Zwykle były wykonane ze złota lub srebra, ozdabiane kamieniami szlachetnymi. Birmańskie hti na stupach/pagodach są o większe niż lankijskie, mimo że to ta sama odmiana buddyzmu.
       Po drodze do klasztoru Baw Gyo wstąpiliśmy pod wodospad Nam Hu Nwe. To jedna z ważniejszych atrakcji sprzedawanych letnikom w okolicy Hsipaw. Nie wiem czy wielu białych przyjeżdża go obejrzeć, bo wodospad Nam Hu Nwe został obudowany infrastrukturą turystyczną skierowaną głównie do birmańskich i chińskich turystów. Restauracje, chodniki, baseniki, bramki z opłatami, to niby norma turystyczna, ale jeśli doda się do tego birmańskie disco, betonowe serduszka malowane na czerwono, stojące na tle gigantycznych napisów I LOVE, tarasy z czipsami wchodzące w sam wodospad, wrzaskliwą młodzież robiącą sobie zdjęcia w pozach tak udawanych, by ująć betonowe serduszko, wodospad i uśmiechnięte twarze. Do tego szurających klapkami, zmanierowanych właścicieli niby restauracji. To wszystko może wtedy wyglądać jak sam erzac sierpniowych Międzyzdroi. Ale obejrzeliśmy, zanurzyliśmy dłonie w wodzie wodospadu, a nawet weszliśmy dalej pod wapienne nacieki klifu z którego spada woda. Wygląda to tak, jak wnętrze jaskini, ale na wolnym powietrzu. Może to kiedyś było wnętrze jaskini. Wodospad też zebrano w karby, by nie ciekł szerokim ale wątłym strumieniem, tylko tryskał jak z sikawki strażackiej. Dobudowano następny wodospad, który wypływa z baseniku dla rozwrzeszczanej młodzieży. W takich miejsca można w pewien sposób docenić restrykcyjne działania władz parku Tatrzańskiego w okolicy Zakopanego. Chociaż może tam wajcha poszła zbyt mocno w drugą stronę.
       Jedziemy dalej w stronę klasztoru Baw Gyo. Nieco się spóźniliśmy na główną ceremonię. Grajkowie z etnicznymi instrumentami dziwnych kształtów i wydających ciekawe dźwięki, już się rozchodzą do domów. Ale wokół murów potężnej świątyni na planie kwadratu, trwa odpust. Tłum się przewala pomiędzy stoiskami z chińską tandetą i lokalnym jadłem. Nawet my coś kupujemy, taką birmańską torebkę na szerokim pasie. Oni tutaj noszą takie na codzień. Ludzie ubrani odświętnie, jak przed wojną w Polsce, na odpustach. Tylko tutaj w tradycyjne stroje, tradycyjne kolory, nakrycia głów, obuwie. Mamy taki przegląd jak w muzeum krawiectwa. Jedna ze stup, nie ta największa, ale boczna, jest obudowana bambusowym rusztowaniem. Ale nie takim dla robotników budowlanych, co potrafią balansować z pędzlem i kielnią, stojąc na elastycznej tyczce bambusowej. Tutaj zbudowano normalne rusztowanie z podestami i schodkami, a na szczycie całkiem pokaźnych rozmiarów taras z zatkniętymi na rogach flagami buddyjskimi. Podest otacza nową parasolkę, którą wciągnięto na stalowej linie, przy pomocy wyciągarki zamontowanej na samochodzie terenowym. Na podeście siedzą sami ważni goście. Można ich rozpoznać po tuszy i drogich, tradycyjnych strojach. O ile zacni oligarchowie buddyjskiego kleru są rozpoznawalni po swoich ciemnoczerwonych szmatkach, o tyle ubrane na szaro-żółto bycze karki, ze szmatkami wokół głowy i twarzami zaciętych, twardogłowych wojskowych, akurat tutaj nie są do końca rozpoznawalni w swej funkcji. Religia za czasów junty wojskowej była zepchnięta na margines. Wojsko nie chciało się dzielić władzą nad ciemnym ludem. Ale co robią świeccy urzędnicy na ceremonii zmiany parasolki w klasztorze?
       Może spóźniliśmy się na koncert i święcenie hti, ale nie spóźniliśmy się na gwóźdź programu. Nagle z wysokiego podestu posypały się garście papierowych banknotów. Poleciały z wiatrem tysiące kiatów, a tłum zafalował. Chleba i igrzysk racz nam dać panie. Kobiety, dzieci, starcy i krzepcy mężczyźni ruszyli galopem za opadającą z nieba manną. Rozpędzony tłum ma własne życie, własne zasady moralne, nie ma dlań świętości. Potrafi tratować wszystko, nie boi się stąpać na boso po rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachu świątyni, by tylko wspiąć się kilka metrów wyżej po szmal. Miałem odczucie jak bym patrzył na wzbierającą falę powodzi. Cicha i spokojna rzeczka o romantycznych przełomach, nagle przeistacza się w bezduszny huragan. Tworzy się nowa forma życia, świadomości zbiorowej, zbudowanej z wielu jednostek. To co znaliśmy, pojedyncze krople wody, pojedynczych ludzi, teraz tworzy żywioł fali ludzkiej, kierującej się już innymi zasadami. Tutaj nie dostrzeżesz kropli, ni pojedynczego człowieka. Zasada mówi, że tłum, to nie to samo co zbiorowisko pojedynczych ludzi.
       Zastanowiłem się czy przeor liczył się ze zniszczeniami wywołanymi przez żądzę pieniądza tłumu. Spojrzałem w górę i zobaczyłem bezbrzeżną radość na okrągłej twarzy naczelnego mnicha. Taką radość chochlika z udanego żartu. Radość dziecka z nowej zabawki, kiedy przekręca włącznik, a miniaturowa kolejka zaczyna krążyć po ułożonych na dywanie torach. Radość inżyniera, ze zbudowania robota, który sam gada i wykonuje polecenia. Radość władcy z udanej taktyki sterowania pospólstwem. Radość lalkarza z poruszania sznurkami lalki. Czcigodni wojskowi stali z dystansem, ale mnich-ojciec bawił się tą chwilą i rzucał coraz to nowe garście banknotów. Któż z nas nie chciałby kupić sobie takiej rozrywki. Tam z wysokiej perspektywy, mróweczki składające się na upoconą słońcem gawiedź, są jak pionki na szachownicy. Wiele razy pokazywano nam w filmach kostiumowych, jak bogacz rzuca szmal, by biedota wyciągała go z błota i z nabożną czcią wycierała w rękaw lichej sukmany wizerunek króla na ekwiwalencie szczęścia. Zawsze ten zły rzucał, a ten dobry, pognębiony wydobywał z błota. Ale jakże często rzeczywistość jest przewrotna.
       Dziś władcy są biedniejsi, a tłum bogatszy. Trzeba by rzucać milionami, by chcieli zbierać. A poza tym zawsze znajdzie się jakiś urażony do żywego moralista, który zakwestionuje intencję bogacza. Dziś chcemy być równi, nawet jeśli nigdy nie będziemy, to nie wolno tego w tak oczywisty sposób i na dodatek publicznie, okazywać. Ale tu w Birmie jeszcze można. Stosunki pan-poddany są jeszcze naturalnie normalne, nieskażone chrześcijańsko-leninowską ideologią iluzji.
       Pojechaliśmy dalej naszym mopedem. Z naturalnym głodem przygód włóczykijów, zaplanowaliśmy trasę szeroko obejmującą najdalsze zakątki ucywilizowanych wzgórz gminy Hsipaw. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że wjechaliśmy ponad tysiąc metrów wyżej, na poziom 1420m n.p.m., do wojskowego garnizonu - wsi na czubku płaskiego wzniesienia. Ale przecież w okolicy jest szczyt ponad 5200m n.p.m. Z początku objeżdżaliśmy wsie, do których turyści raczej nie docierają. Doczekaliśmy się wpatrzonych w nas, zdziwionych oczu wieśniaków. Czego bliżej Hsipaw nie doświadczaliśmy. Zmierzając do wioski Man Loi wspinaliśmy coraz wyżej i coraz dalej. Przesuwałem swoją granicę możliwości, pod tytułem 'jak będzie zbyt trudna droga, to zawracamy'. Najpierw wydawało mi się, że jechać na dwójce pod górę i lawirować między kamieniami, a koleinami odciśniętymi w suchym błocie, jest szczytem możliwości naszego mopeda. Ale za miejscowością Man Loi zdecydowaliśmy się jechać ścieżką, która prowadziła na pola. Kiedy znikły ślady innych mopedów, a jedynka nie wystarczała, aby Hondzina podjechała pod wzniesienie z dwoma pasażerami, zdecydowaliśmy że zawracamy. Znaleźliśmy na GPSie drogę objazdową, na której spotykaliśmy inne mopedy. Iwona jednak musiała zsiadać i iść na piechotę, by dało się podjechać pod górę. Lokalni robili tak samo. Hondzina znosiła to ze stoickim spokojem. Nie przegrzała się, nie zepsuła się, nie zagotowała hamulców na stromych zjazdach. Nasza była nowa, ale wieśniacy używają takich samych, do nieprzytomności zamęczonych tymi górskimi ścieżkami.
       Co jakiś czas, na naszej drodze spotykaliśmy miejsca kultu przedbuddyjskiego. Wciśnięte pomiędzy drzewa lub skały, w naturalnie wyjątkowych miejscach krajobrazu, tak jak w każdym, animistycznym kulcie natury, tak i tutaj stały miniaturowe budyneczki, powiewały białe i czerwone flagi, uprzątnięto teren wokół, postawiono kilka rzeźb zwierząt. Zwierzęta mają nasypany prosto w paszczę ryż i kubełki z wodą. Animizm nigdzie nie wykraczał poza uwielbienie praw natury, to one były od setek tysięcy lat przed bardziej skomplikowanymi ideologiami religijnymi, wiodącym przekazem wiedzy o świecie, wiary, nadziei na lepsze jutro. Te w okolicy Hsipaw nie są do końca przedbuddyjskie, rzeźby koni i tygrysów odnoszą się raczej do wiary najeźdźców z północy, tych którzy w okolicy IX i X wieku naszej ery zbudowali tutaj królestwo Paganu. Nazywali siebie 'chyżymi jeźdźcami', może stąd to uwielbienie koni, dziś przecież nie ma tu koni prawie w ogóle. Zwierzętami pociągowymi są bawoły i chińskie, licencjonowane mopedy Honda. W zależności od rejonu, jakość rzeźb pozostawia na twarzy oglądającego różne emocje, od politowania, po uśmiech, podziw, odrazę... W takich miejsca najlepiej widać jak zwykłe potrzeby, zwykłych ludzi przeistaczają się w kult. Nie potrzeba wiele, aby pokazać uwielbienie bóstw przyrody, prostych, związanych z życiem tych ludzi idei, wiary i wiedzy o świecie, bezpośredniego przekazu między człowiekiem a wyższą instancją. Nigdy nie rozczulały mnie katedry, olbrzymie stupy, malowane ręką mistrza sklepienia. Za to polny kamień rzucony przez los na miedzę, na jakiejś zapchlonej wsi azjatyckiej, pomalowany na pomarańczowo, z czarnymi oczkami i uśmiechniętymi ustami, wyobrażenie prostej idei, że istota wyższa od nas jest wszędzie, nawet w tym, nikomu niepotrzebnym kamieniu. Tak to zawsze mnie zatrzymuje, zmusza do refleksji, zadumy nad Kosmosem i jego granicami w ludzkiej wyobraźni. Idea, że wiara jest w człowieku, a zwykły kamień jej emanacją, zawsze wydawała mi się bardziej naturalna, od kolosów z kamienia, mających wtłaczać wiarę swym ogromem do ludzkich serc. Uważam wszelkie przejawy Animizmu za bardziej uduchowione, bliższe prawdziwym potrzebom ludzkiej duszy, naturalnego związku człowieka z środowiskiem w jakim egzystuje. Te wykwity religijnych idei jakie zaczęły się pojawiać na przełomie er, przed i po Chrystusie, prawdopodobnie były odpowiedzią na zwiększającą się populację ludzi, więc potrzebę ideologii potrafiącą okiełznać tłum, zarządzać nim, zaspakajać jego potrzeby. Wcześniej trudno było zebrać więcej jak kilkadziesiąt osób w jednym miejscu. Wiara była przejawem indywidualizmu w silnym, plemiennym, klanowym, rodzinnym stadle. Później wiara stała się życiem społecznym, jego strukturą i wreszcie samym klejem spajającym wielkie grupy ludzi, tak aż do epoki idei narodowych.
       Wjeżdżamy do kolejnych wiosek. Zaczynamy zauważać różnice pomiędzy nimi. Różnice nie tylko w obejściu gospodarstw, ale także inne twarze ludzi. Tylko mopedy Honda wszędzie są takie same, w tych samych kolorach czerni i czerwieni. Każda wioska ma swoją studnię i swoje potężne drzewo, rozbudowane jak kilkupiętrowy, opasły blok z Nowej Huty, ze skórzastymi liśćmi, zwieszającymi się korzeniami napowietrznymi i cieniem zajmującym cały, centralny plac osady. Każda wioska ma też swoje miejsce związane z religią buddyjską. Najczęściej jest to malutka stupa z drewnianą wiatą, ale bywają też bardziej rozbudowane, czasami małe klasztory. Te ostatnie nie są tak oczywiste do rozpoznania. Zbudowane ze swych utylitarnych właściwości, nie wyglądają zachęcająco dla turysty z aparatem fotograficznym. On nie tego się spodziewa.
       Za wioską Man Loi zmuszeni jesteśmy zawrócić i jedziemy dookoła, przez Oomu, po głównej. To ostry off-road. Rzadko jeżdżą tędy terenowe półciężarówki chińskie, z kabinami skleconymi własną inwencją kierowców-właścicieli. Najważniejsza jest silna rama, jak największa paka na towary, dwa potężne mosty napędowe i jakiś pierdzący, dogorywający silnik diesela, zawsze za słaby, zawsze zamęczony. Pojawiają się pierwsze posterunki wojska ze szlabanami i ufortyfikowanymi workami z piaskiem posterunkami, z których sterczą lufy karabinów maszynowych, raczej większego kalibru. Żołnierze uśmiechają się niepewnie, wstydzą się cokolwiek powiedzieć, bo nie znają angielskiego. Podnoszą usłużnie szlaban, nawet jeśli możemy przecisnąć się pod nim, tak jak to robią lokalni mopedziarze.
       Wreszcie dojeżdżamy na szczyt, do wioski będącej de facto jednostką wojskową. Nie znamy jej nazwy. Tutaj trochę jak w Dagestanie czy Czeczeni, wioski buduje się na nagich szczytach gór. Na Kaukazie z powodów obronnych, tutaj nie wiem dlaczego. Pomimo to, we wioskach są studnie, a pastwiska i liche pola są poniżej, w wydzieranej siekierą i ogniem puszczy. Do dziś widać jak kawałek po kawałku, może własnym sumptem, rolnicy wyszarpują z dzikości ziemię pod uprawę. Nie jest to inicjatywa odgórna, bo środki jakimi się tego dokonuje, są ograniczone do możliwości pojedynczego rolnika. Jak mróweczki pracują i przesuwają granice cywilizacji centymetr po centymetrze. Z jednej strony żal mi dżungli, ona dla mnie jest bardziej naturalnym właścicielem tej planety aniżeli wirus-człowiek, ale jest coś pięknie prostego, mimo wszystko bliskiego naturze, w tej mrówczej pracy ludzkich rąk. Może jest to naturalne, przynajmniej dopóki ludzi jest mało, pracują samodzielnie, zanim pojawią się buldożery.
       Niepewni drogi, czy będzie, czy nasz moped da radę, jedziemy dalej, już w dół, do kolejnej wioski górali. Od wojskowej osady wkroczyliśmy na szlak trekingowy, jego dużą pętlę, jaką serwuje się turystom. Tutaj już nikt nie dziwi się na nasz widok. Czasami pokazują na skrzyżowaniu we wsi, kierunek do wioski Pan Kam. Tam wszyscy turyści idą, lub jadą. Zaczyna nam brakować czasu. Mamy jeszcze dziś wrócić, oddać Hondę, spakować się i o 18-stej pójść na nocny autobus zdążający do Bagan. Z porannej wycieczki zrobiła się wyprawa na cały dzień i kończy się pośpiechem.
       Wioska Pan Kam wita nas jak inne, bramą z żerdzi. Nie ma na niej napisów, ani symboli. Takie bramy są na każdej ścieżce i drodze wiodącej do/z wsi. Nawet na tej ścieżce, z której zawróciliśmy, bo moped nie dał rady. Przypominają bramy shinto z Japonii, ale nie znamy ich przeznaczenia. Do Pan Kam wjeżdżamy od tyłu, zwykle turystów wozi się, albo prowadzi od strony Hsipaw, a my wjechaliśmy od strony wysokich szczytów. Dlatego dopiero na wyjeździe, zorientowaliśmy się, że to ta słynna Pan Kam. Zawróciliśmy i poszliśmy w pośpiechu zwiedzać, bo mało czasu kruca bomba.
       Pan Kam to skansen w środku gór birmańskich. W żadnej wiosce jakie do tej pory oglądaliśmy tak się nie żyje. Mieszkańcy nie są tak tradycyjnie ubrani, nie mieszkają w tak tradycyjnie skonstruowanych domach. W innych osadach spotyka się takie domy, ale zwykle są to już opuszczone rudery, a obok stoi murowany, nowy, z dumnie wymalowaną datą produkcji arabskimi cyframi. Tak tradycyjnie ubrani wieśniacy zdarzają się jedynie na odpustach przeora klasztoru Baw Gyo. Nie mamy wątpliwości, trafiliśmy do żywego skansenu. Coś tu nie gra, ale mimo wszystko jest przyjemnie, malowniczo, idyllicznie. We wiosce Pan Kam, górale wyszli na przeciw potrzebom przyjezdnym i powstało kilka sklepików, oraz home-stayów. Można za znacznie wygórowaną cenę przekimać się w tradycyjnej chacie górskiej, na pięterku, w warunkach, w jakich Birmańczycy żyli jeszcze do niedawna od setek lat. Nie wiem, kto to wszystko zaprojektował, może jakaś agenda rządowa, ta sama, która ciągnie zyski z wygórowanych biletów wstępu, opłat za hotele i transportu dla obcokrajowców. Skoro Birma wystartowała w nowy świat globalnej wioski z takim nastawieniem do turystyki, to raczej już nie zawróci. Ja to nazywam efektem afgańskim. Kraj biedny, w którym za jednego dolara można wiele, ma ceny dla turysty wyższe niż w Europie, za jakość nadal będącą w dzikiej Azji. Ale nikt nie protestuje, bo podróżników jest ledwie ułamek procenta liczby turystów, a turysta z zachodniego świata zarabia tyle, aby nie dziwić się, że taksówka w Birmie kosztuje tyle samo co w Nowym Jorku. Świat, po którym podróżowało się względnie tanio i bez znacznych ograniczeń, odchodzi. Teraz elektronika pozwala na więcej kontroli, internet buduje popularność każdego kierunku, globalizacja skłania władze do zastanowienia się nad godnymi wpływami z turystyki.
       Zjeżdżamy z gór do Hsipaw w ekspresowym tempie. Rześkie powietrze na wysokości zastępuje duszny upał. Nagrzani słońcem wpadamy do miasteczka w pośpiechu. Zgodnie z umową tankujemy mopeda do pełna. Trasa 72km po górach wzięła 2.6 litra benzyny 92 oktanowej (6.60zł) i zajęła ponad siedem godzin.
       Przed 19-stą stawiamy się pod budką z blachy falistej, będącej biurem agencji transportowej. Nasz bilet kosztował na osobę 52zł. Sądząc po reszcie pasażerów autobusu, jest to kilkukrotnie zawyżona cena. Oprócz nas jedzie jeszcze jedna turystka, oraz dwie rodzinki z dziećmi, reszta to prości robotnicy jadący ze wsi w okolice Mandalay, do pracy. Popijają red bulle, ciamkają betel, na przemian plują i rzygają do woreczków foliowych. Autobus kręci piruety na serpentynach górskich, a dzicy zawsze mają problemy z błędnikiem w środkach lokomocji. Może już kiedyś ktoś napisał pracę doktorską na ten temat. Turystka nie daje rady wytrzymać z hałaśliwymi i śmierdzącymi robotnikami na tyle autobusu. Za pozwoleniem kierowcy przesiada się na przednie siedzenia.
       Autobus jest dość stary, z Tajlandii albo Malezji. Klima działa słabo i dzięki temu nie musimy ubierać polarów. Miejsca na nogi jest tyle co dla małego Żółtka, podparcia pod kiwającą się sennie głowę niewiele. Co za bzdura jeździć nocnym autobusem. Ale innego nie ma. Autobus wyrzuca nas na odległych przedmieściach Nyaung U, tuż obok dworca kolejowego. Stąd można rikszami, lub taksówkami dojechać do Nyaung U, tam są tanie hotele, do Old Bagan, tam są drogie hotele, lub do New Bagan, tam też są drogie hotele. Radzimy się samotnej turystki w temacie noclegu. Ona ma zarezerwowane miejsce w pokoju wieloosobowym, w hotelu gdzie najtańsza dwójka kosztuje 20USD. Twierdzi, że to tanio. Robi tylko wielkie oczy kiedy uświadamiam jej, że można nocować za mniej niż połowę tej sumy, a to jest już bardzo drogo w stosunku do ościennych państw Birmy. Ach ci nowi podróżnicy, tak po ludzku przyjmują za normę rzeczywistość w jakiej się znaleźli po raz pierwszy. Dzięki temu każde, nowe pokolenie wstępuje z czystą kartą na swoją drogę, bez bagażu błędów poprzedników, bez tęsknoty za czasami, w których, obiektywnie rzecz ujmując, było lepiej.
       A więc stoimy nie do końca obudzeni, wyrwani z półsnu w niewygodnych fotelach, o świcie, w dusznym poranku, na dworcu Nyaung U. Przyjechaliśmy o czasie. Obstąpili nas taksówkarze, przekrzykują się, ale nie są tak nachalni, jak ich bracia z Indii. Dają nam czas na otrzeźwienie i przegrupowanie sił. Potem Iwona przystępuje do ataku na ceny za transport, a ja zabieram się za kombinowanie, by ominąć budkę opłat za wstęp dla turystów, na teren Baganu. To dość rozległa powierzchnia piaszczystej niziny w zakolu rzeki Irawadi. W niskich krzewach stoi kilkadziesiąt stup ufundowanych przez możnych świata, który odszedł przed wiekami. Nowe stupy stawia się jednak i dziś, dlatego UNESCO nie chce wpisać tej parceli do swojego rejestru. Ludzi z wiosek wysiedlono, by utworzyć teren turystyczny, pole na którym uprawia się turystykę, a plonem są waluty. Narzucono odgórnie ceny z sufitu. Dla przykładu, wycieczka rowerowa, sam musisz pedałować przez dwa dni w skwarze, do tego nędzne posiłki i zakwaterowanie, no i oczywiście zwiedzanie stup buddyjskich, całość 245USD od osoby. A zorganizowanie takiej wycieczki, w przeliczeniu na jednego uczestnika to realny koszt około 2-7USD. Po prostu finansowy raj. Porównywalny z uprawą opium w niedalekim, złotym trójkącie, u zbiegu granic Tajlandii, Birmy i Laosu. Ceny hoteli i wyżywienia są adekwatne do cen za organizowane zwiedzanie. Oprócz tego należy uiścić 20USD od osoby za wstęp na teren Bagan. Iwona znalazła w necie współrzędne budki strażników. Kiedyś turyści jednoczyli się w idei walki z wojskowym reżimem birmańskim i protestowali przeciwko wysokim opłatom za turystykę w Birmie, omijając koszty jak się da. Dziś wojskowi powoli odchodzą w przeszłość, turyści przestali walczyć, ale informacje jak walczyć w necie pozostały. My korzystamy dla własnego, partykularnego dobra. Tu nie zapłacimy, tam oszukamy i starczy dzięki temu na kilka dni dalszej podróży. Jak bym tego nie tłumaczył, to i tak większość czytających tego nie pojmie. Tak jak trudno uwierzyć, że przed wojną ludzie nie mieli prądu w domu, a nawet I-phonów. Niby się to wie, ale się tego nie pojmuje.
       Ostatecznie dogadaliśmy się z taksówkarzem na dość wysoką opłatę za dowiezienie nas do taniego hotelu, z pominięciem budki opłat. Chcieliśmy ją obejść piechotą po przedpolu lotniska, ale po nocy w autobusie werwa do takiej walki z fiskalizmem, jakoś nas odeszła.
       Zdecydowaliśmy, że weźmiemy hotel z klimatyzacją, by się schłodzić po dniach spędzonych w Hsipaw bez klimy. No i z powodu zaoszczędzenia na opłatach za wstęp. Różnica w koszcie pokoju z klimą i bez, to jakieś 30%. Na dziś mamy lepszy hotel za 72zł pokój, na jutro Iwona wynalazła nieco gorszy, ze wspólną łazienką, za 48zł. Tak wysokich cen hoteli nie uświadczysz w ościennych krajach Birmy.
       Przez ostatnie dwa dni dużo czasu spędzaliśmy na słońcu. Cały dzień na trekingu, potem cały dzień na mopedzie. Iwona to nasłonecznienie przeszła z lekką sraczką i gorączką. Ja gorzej. Jak już wszedłem do klimatyzowanego pokoju, to nie wyszedłem przez 27 godzin. Głównie spałem i przewracałem się w gorączce z boku na bok, aż zdecydowałem się wziąć aspirynę. Zarzekałem się, że umrę za ideały, jak Janek Wiśniewski, poniosą mnie na drzwiach, na przeciw czołgom, jako symbol walki z chemią na każdą przypadłość organizmu ludzkiego. Ale dałem się namówić na jedną aspirynę. Wziąłem też leki homeopatyczne, ale one zadziałały dopiero po kilkunastu godzinach. Aby nie myśleć o gorączce, oglądałem stare westerny, uciekałem od mnie w Birmie, do bohatera w innej czasoprzestrzeni Ameryki Północnej, z którym bez trudu każdy mógłby się identyfikować. Zajrzałem potem na facetbuka. Kolejna koleżanka Iwony piała z zachwytu na temat Iwony w Birmie i biadoliła jakie to jej życie w Polsce jest nudne. Niezła motywacja do podróży. Wyjeżdża tylko ten, kto nie lubi sytuacji w której tkwi. Ale szybko tęskni, może nie do sytuacji, ale do siebie tam w domu. Bo szybko okazuje się, że ja w tej podróży jestem taki sam jak ja w domu, a wszędzie gdzie nas nie ma jest pięknie.
       Iwona odwinęła z gazety słoik sałatki z marynowanych liści herbaty, jaki kupiliśmy na jednym z przystanków, kiedy autobus zatrzymał się na krótką przerwę. Sałatki jeszcze nie próbowaliśmy, ale ciekawsza okazała się gazeta birmańska z 2016 roku, wydana w dwóch językach. Nas interesował angielski. Trzy lata temu w Birmie ustrój polityczny dopiero się zmieniał, a i dziś jeszcze jest daleko do normy białego człowieka. Było w gazecie kilka ciekawych artykułów, pisanych z perspektywy basenu wpływów wielkich Chin. My zwykle czytamy to co propaganda zachodnia nam spreparuje. Nie mam tu na myśli tylko poglądów politycznych i wzoru demokracji amerykańskiej, ale także nastawienia moralnego i mentalnego. Człowiek zachodni, pomimo silnej globalizacji, nadal myśli w innych kategoriach postrzegania morale człowieka, aniżeli człowiek wschodni. Ja śmiem twierdzić, że dwa tysiąclecia indoktrynacji chrześcijańskiej i sto lat socjalistycznej, sprawiły że biały człowiek odjechał w bok ze swymi poglądami duchowymi, moralnymi, a nawet po części w swojej mentalności rozumienia Kosmosu. Tu na Wschodzie, ludzie myślą bardziej naturalnie. Może przejawiają mniej emocjonalnej empatii, a więcej konfucjańskiego zdrowego rozsądku, ale nie dręczą ich nierozwiązywalne dylematy, klinczu chrześcijańsko-leninowskiego, równości ludzi w całej rozciągłości ich egzystencji, bezinteresownego współczucia i budowaniu moralności społecznej na tych iluzorycznych podstawach, wymyślonych przez idealistów. Tu na Wschodzie nadal dobrze mają się zasady dobrego współżycia w społeczeństwie stworzone przez Konfucjusza. Tutaj poszukuje się prawdziwej wartości człowieka w strukturze społecznej, a nie nadaje się ją mu a priori, z urodzenia, z iluzji równości wbrew prawom natury. Tutaj interes grupy przedkłada się ponad interes indywidualny. Tutaj łatwiej popada się w empatię poznawcza.
       Czytamy artykuł jako żywo wyciągnięty z propagandy partii chińskiej, a w nim zalecenia dla podrzędnych działaczy na prowincji. Przestrzega się przed pozwalaniem na rozrastanie struktur religijnych nienaturalnych dla Chin, węsząc w tym możliwość napływu zachodnich wartości i infiltracji przez obce mocarstwa. A jak struktury wywiadu USA przenikały do komunistycznej Polski?... przez kościół katolicki. Kościół łatwiej skupiał ludzi, łatwiej ich indoktrynował ideami zachodnimi, pod przykrywką religijności łatwiej wspomagał budowanie ruchu oporu. A jak CIA walczyła po wojnie z wpływami komunistycznymi we Włoszech?... przez wielkie datki na kościół i przenikanie idei kapitalistycznych w prostym przekazie, zwykłych wiejskich księży. Chińczycy nie są w ciemię bici, czytają i dobrze analizują historię. Partia nie chce się dzielić władzą z klechami, ale pozwala na istnienie struktur religijnych, pod warunkiem podporządkowania ich strukturom politycznym państwa. Czyli rozdzielność Kościoła od Państwa. Dobrze wiedzą, że człowiek tak na prawdę nie potrzebuje prawa do zgromadzeń, wolności słowa, wyznania, wolności politycznej. Człowiek, nawet wschodni, potrzebuje szczęścia, to podstawowa potrzeba wszystkich ludzi. A dziś szczęście daje pieniądz i paszport potrzebny na wakacjach. My się zastanawiamy jak długo jeszcze partia chińska pociągnie, a oni zastanawiają się jaki będzie kolejny etap zachodniej dekadencji konsumpcjonizmu. Chińscy analitycy wiedzą, że społeczeństwo chińskie musi się zglobalizować, musi kochać Amerykę za jej jeansy i I-phony, ale można tą globalizacją sterować. Niech się amerykanizują po chińsku. Może tam w Pekinie, czytają Orwell'a.
       No i tak siedziałem sobie w klime, aż prawie udało mi się zapomnieć o tym, że jestem w Birmie. Musiałem wyjść ze swojej norki na świat, a on nie wydał mi się tak piękny jak rzeczywistość jaką mi kreowała wyobraźnia. Z egzystowaniem w ponad 40-sto stopniowym upale jest jak z nauką języka obcego. Im dłużej musisz mówić w obcym języku i przebywać w obcej przestrzeni, tym łatwiej nauczysz się języka. Ale wystarczy, że wrócisz do domu i zaczniesz myśleć, mówić po domowemu, a wszystko szybko zapomnisz. Ja zapomniałem o upale bo siedziałem 27 godzin w klimie.
       Następnego dnia wstaliśmy o piątej rano, bo za pół godziny wschodzi słońce, a tu wszyscy turyści jeżdżą oglądać wschód słońca ponad buddyjskimi stupami. To my też. Ktoś, kiedyś wymyślił, że turyści powinni lubić romantyczne widoczki, więc jak turystyczny świat długi i szeroki, sprzedaje się takie plenery. Najłatwiej kupić widokówkę ze zdjęciem zrobionym przez profesjonalistę, który wyczekiwał odpowiedniej pory pewnie z miesiąc. Ale co innego obejrzeć sobie widokówkę z palmą na tropikalnej plaży, a co innego leżeć w leżaku i popijać kubalibrę na takiej plaży. Ludzie chcą sami zrobić najładniejsze zdjęcie wschodu, czy zachodu słońca ponad stupami, a jak się uda uchwycić do tego balony z turystami krążące w powietrzu, to już pełnia sukcesu. Potem będziemy te fotki wciskać znajomym i rodzinie przy proszonej kolacji, z omastą odpowiednio pikantnej przygodowo opowiastki.
       Wypożyczyliśmy elektryczny skuter, bo normalnych w Bagan nie wolno wypożyczać turystom i pojechaliśmy na specjalnie usypane wzniesienie, punkt widokowy na wschody i zachody słońca. Skuter kosztował 16zł. Ledwie ciągnął z dwoma osobami na pokładzie. Z górki rozpędzał się do 45km/h. Na punkt widokowy dojechaliśmy w samą porę. Słońce właśnie podnosiło się z porannych mgieł i zaczynało rozpraszać miły chłód poranka. Nie byliśmy sami. Przed wzgórkiem stało kilkanaście autokarów, a otoczony metalowymi barierami szczyt wzniesienia, wypełniali po brzegi chińscy turyści. Wszyscy jak jeden mąż byli wpatrzeni we wschodnią stronę, większość trzymała przed sobą telefony. Zaczynali właśnie podnosić gromki OCH! i ACH!, bo pomarańczowa tarcza słońca wychynęła zza najbliższej ceglanej stupy. Widywaliśmy już takie obrazki malowane owczym pędem przemysłu turystycznego. Chińczycy łapią się na ten lep łatwiej niż biali. Poczucie wspólnoty w gromadnym przeżywaniu uniesienia wschodem słońca, widać daje im satysfakcję. Biali są bardziej zindywidualizowani w doznawaniu wzruszeń. Tak gromadnie na turystyczne frazesy się nie łapią. Przypomniał mi się turysta z Rangun, który biadolił, że w mieście nie ma co robić. Turyście należy podać plan działania, wskazać obiekty do obstrykania aparatem, przedłożyć plan na okazję wschodu słońca i listę sposobów na realizację tego planu. W przeciwnym razie powie - tu nie ma co robić. A my potem zastanawiamy się dlaczego wszyscy robią to samo i czy aby my robimy dobrze, skoro nikogo innego nie spotykamy.
       Skoro wszyscy przyjeżdżają na punkt widokowy o wschodzie słońca, to najlepiej postawić kanara od biletów wstępu właśnie tutaj. Zagadnięta przezeń Iwona wykręciła się mówiąc, że to mąż ma bilety, poczym szybko odeszła. Poszliśmy od drugiej strony, tam gdzie nikt nie chodzi, bo tam nie ma tablicy "View point". Niedługo ludzie wdepną w gówno na chodniku, jeśli nie będzie miało tabliczki "gówno".
       Mieliśmy rano zrobić jedynie rekonesans po terenie Baganu, ale jakoś tak wyszło, że objechaliśmy prawie wszystko i nakręciliśmy elskutkiem po piaszczystych ścieżynach ponad 22km. Po dziesiątej stupie, każda kolejna wydaje się taka sama. Oczywiście różnią się od siebie i to znacznie, bo powstawały w różnych okresach, różnych dynastiach, różnych trendach architektonicznych. Ale po wiekach czas silnie je upodobnił do siebie. Niegdyś w całości otynkowane, z finezyjnymi płaskorzeźbami rytymi w tym tynku, dziś już nagie czerwone cegły i tylko miejscami można dostrzec zarys zdobień i polichromii we wnętrzach. Najciekawiej wyglądają jako przysadziste bryły na tle sawannowego krajobrazu kolczastych krzaków i niskich drzew akacji. Toteż najlepiej je oglądać z daleka. Bowiem nie detal jest ich atutem, lecz postawa.
       O wschodzie i zachodzie słońca, kiedy pojawiają się wreszcie jakieś cienie, kiedy nie goni nas zmęczenie upałem, brak wody w manierce, wtedy można szukać ciekawych plenerów zdjęciowych. One tam są na pewno, trzeba tylko poświęcić trochę czasu na ich znalezienie. Co ciekawe, najlepiej szukać ich z dala od tych najsłynniejszych stup, otoczonych wianuszkiem kramarzy i zadaszonych plandekami barów. Są tu setki małych stup, każdy może znaleźć własną pośród krzaków i piachu, z dala od szutrowych dróg. Teren nie jest zarośnięty zupełnie, można go przemierzać na przełaj nawet elskutkiem, czasami tylko zakopując się w piachu. Zawsze można uzupełnić zapas wody w kramach przy największych świątyniach. Ceny jednak są podwójne.
       Nas urzekła najbardziej przyroda tego miejsca. Właśnie ta sawanna półpustynna z akacjami i kolczastymi krzakami. Mieszkają tu ludzie, głównie pracują jako pilnowacze porządku. Nakazują zdejmowanie obuwia przed wejściem na teren stupy, albo odganiają dzikie psy. Mają tu swoje domostwa, z własnymi zagrodami dla zwierząt. Wygląda to trochę jak przycupnięte wokół zabytków osady bezdomnych. Ale nadaje to temu miejscu jedynie większej wiarygodności. Na obrzeżach tego dość rozległego terenu, można znaleźć pola uprawne, a więc rolników przy pracy z radłem i wołami zaprzęgowymi. Jeszcze dalej są wsie skanseny. Być może dostają dotacje aby nadal żyć tradycyjnie, bo inne wioski są bardziej nowoczesne, ale do nich nie prowadza się turystów. Czemu się dziwić. U nas rolnikom płaci się za nieprodukowanie żywności, więc wieśniakom birmańskim można płacić za niecywilizowanie się. Jednakowoż te wioski przeznaczone do oglądania przez turystów nie są specjalnie czarujące. To już lepiej pozwiedzać wioski wokół Hsipaw.
       Przyrzekłem sobie zaprzestać porównywania Birmy z innymi krajami ościennymi, ale może po raz ostatni. Gdyby w skali od zera do dziesięciu postawić indyjskie Hampi na pozycji 9, a kambodżański Anghkor Wat na pozycji 8, to birmański Bagan należałoby pozycjonować na 4. Co nie znaczy, że w skali birmańskiej, nie jest wyjątkowy. To trochę jak z budowlami sakralnymi w Polsce. Na tle innych krajów europejskich, nie wyróżniają się praktycznie niczym, ale w skali wakacji w Polsce, to tych parę katedr, czy kościołów robi wrażenie.
       Bagan (Pagan) w XI-XIII wieku naszej ery było centralnym miastem królestwa Pagan. Obecnie pozostały z tego jedynie fundowane przez szlachtę stupy buddyjskie, w liczbie przekraczającej dwa tysiące. W dawnych latach miasto nazywano Arimaddana, czyli w wolnym tłumaczeniu - miażdżące wrogów. Bagan był miastem wielonarodowym. Zamieszkiwali je także dawni mieszkańcy tych terenów, podbici przez Bamarów, ludzie Pyu, ale także południowcy, związani z Indiami, mieszkający na wybrzeżu Monowie. Bagan prawdopodobnie istniał przed napływem Bamarów nad Irawadi, ale nie pozostały z tego okresu żadne zapiski. Oficjalne legendy wplotły mityczne korzenie państw-miast Pyu, w historię najeźdźców - Bamarów.
       Nie polataliśmy balonem za 350USD osoba. Ale dziś chyba nikt nie latał, bo niebo było wolne od takich bulwiastych obiektów. To nie sezon, za gorąco. Najwięcej turystów zachodnich przyjeżdża tutaj w zimie. Latanie balonem w Bagan jest jednak jakimś 'must do' wakacji w Birmie. Coś jak mur chiński podczas wakacji w Chinach. Bez takich wrażeń nie ma po co wracać do domu, bo zawsze się znajdzie wśród znajomych jakiś zgorzknialec, który na nasze powakacyjne uniesienie zareaguje gaśnicą w stylu - w Chinach byłeś, a muru chińskiego nie widziałeś, to po co tam pojechałeś? I trudno będzie znaleźć równie ciętą ripostę.
       Przy tej okazji pomyślałem o etapach w życiu człowieka. Kiedy się jest młodym, tak w okresie studiów i tuż po. To wypada podróżować, nie uprawiać turystykę, ale właśnie podróżować. Wtedy można pojechać do Birmy i nie polecieć balonem, można nająć się na zmywaku w Londynie na trzy miechy, by potem polecieć do Azji południowo-wschodniej na pół roku, wtedy można sprzedać samochód jaki się dostało od rodziców z okazji matury i kupić za to rower, by pojechać dookoła świata w stylu "a jakoś to będzie". Wtedy nikt nie będzie robił nam wyrzutów, że brniemy w uliczkę bez wyjścia, że tracimy najlepsze lata na pierdoły, że powinniśmy się ustatkować, pomyśleć o innych, o przyszłości, o emeryturze. Wtedy wiele się wybacza sobie samemu. Ale już dziesięć lat później nie.
       Będąc na dorobku, albo lekko później, będąc w średnim wieku, wypada robić inne rzeczy. Wtedy spłaca się kredyty zaciągnięte na poczet konsumowania dziś, tego co można by było mieć dopiero później. Wtedy nagle konsumpcja staje się nam potrzebna, mimo że jeszcze parę lat wcześniej było nam wszystko jedno, a sens istnienia sprowadzał się do zapoznania osobnika płci przeciwnej. Wtedy żyje się już nie tylko dla siebie, ale także dla innych, bo 'pojawiły' się z powietrza dzieci, bo rodzice nie bacząc na skutki, przez całe życie nie dbali o zdrowie, które nagle gdzieś im się zapodziało. Wtedy otoczenie wymaga od nas abyśmy podejmowali bardziej odpowiedzialne decyzje, abyśmy zachowywali się na poziomie, zgodnie z naszym wiekiem. Co zwykle czynimy, bo każdy wiek ma swoje procedury. Jeśli jedziemy na wakacje, to na pewno nie w podróż. Wtedy jeśli się gdzieś wybieramy, to tam gdzie akurat znajomi jeżdżą. Na wypadek gdybyśmy nie wiedzieli co czynić, podpowiedzą nam programy z dawien dawna napisane dla ludzi w każdym wieku. Tak jak dla turystów, którzy nie wiedzą co ze sobą zrobić w Bagan. Będąc w średnim wieku nie wypada oszczędzać, wtedy lata się balonem w Bagan, odwiedza mur chiński w Chinach, wieżę Eifel'a w Paris, Giewont w Zakopanym. W zależności od pozycji w hierarchii świata konsumpcji. Wtedy nie nocuje się w zapluskwionych hotelach i nie jada na stojąco, na chodniku. Majestat naszego statusu wymaga bardziej statecznego zachowania. Nawet jeśli mamy znajomych, którzy ominęli etap dojrzewania i nigdy nie stali się dorośli, to zawsze mamy gotową wymówkę, że - my na pół roku w podróż nie możemy, ale nasze dzieci to i owszem, jeżdżą i przywożą fajne zdjęcia.
       Jest też trzeci etap w życiu człowieka. Kiedy budzimy się pewnego dnia i stwierdzamy, że już nic nie musimy. Dzieci są samodzielne, kredyty pospłacane, firma się kręci albo emerytura spływa co miesiąc, zdrowie jeszcze jako takie i tylko trzeba wypełnić czymś pustkę po obowiązkach. Jeśli brak funduszy, to czekamy na śmierć, jeśli fundusze są, to przypominamy sobie o planach jakie mieliśmy za młodu, o planach jakich nie chciały zrealizować nasze dzieci, mimo że tyle nadziei w nich pokładaliśmy. Jednym z takich planów może być 'podróż'. Wtedy często progiem staje się pieniądz, bo trudno jest nam się zmusić do podróży w stylu 'jakoś to będzie', a zaplanowana podróż z rezerwacjami, bez stresu, bez dyskomfortu, jest droga. Ale nieliczni realizują swoje marzenia. Co ciekawe 'dziadkom w podróży' wybacza się łamanie wszelkich zasad, bo już nikt po nas niczego konkretnego się nie spodziewa.
       Dzisiaj kupowaliśmy parę produktów (sześć bananów, 200ml lokalnej whiskey) w sklepiku na rogu. Pani sklepowa z uśmiechem decyduje - 2400 kiatów (6.40zł), a obok stoi kierowca furgonetki rozwożącej wodę butelkowaną i się krzywi. Iwona mówi - wiem że nas oszukują bo jesteśmy turystami - a młodzian kiwa tylko głową. No ale biednym można wybaczyć. Przecież tak nas uczyły bajki za młodu. Głodny może okraść pana sklepikarza, bo jest w potrzebie nie do odparcia. Oczywiście zawsze Charliemu w meloniku udaje się uciec pogoni policjanta i sklepikarza, a my się w duchu cieszymy, bo Charlie nie będzie już głodny i wszystko jest w porządku. Pan sklepikarz ma manko i rodzinę na wyżywieniu, ale przecież z głodnym ma obowiązek się podzielić. Tak też turysta w Birmie i innych dzikich krajach, ma obowiązek przymykać oko na robienie go w balona, bo jako w bibli stoi "kto pomaga ubogim, sam nie zazna biedy, a kto na nich oczy zamyka, zbierze wiele przekleństw". Ale jeszcze przed Chrystusem, dla Izraelitów bogactwo było postrzegane jako boże błogosławieństwo, nagroda za wierność bogu. Nie postrzegano ubóstwa pozytywnie. A Konfucjusz między innymi tak na to "W państwie rządzonym dobrze - wstyd być biednym; w państwie rządzonym źle - jest hańbą być bogatym.". Istotne chyba jest jednak to, aby mieć pojęcie o tym, że wszystko jest względne, nie tylko czasoprzestrzeń według Einstein'a. To w co wierzymy też nie jest prawdą ostateczną, bo inni mogą święcie wierzyć w zupełne przeciwstawieństwo, nawet nasi własni prapradziadowie. Dlatego warto poddawać pod rozwagę swe przekonania i postawić się czasami w roli przeciwnika. Nasze przekonania, nawet te najbardziej fundamentalne, jak zachodnia moralność, są zbudowane z wielu, nawarstwiających się obyczajowości w długiej historii regionu skąd pochodzimy. To co może wydawać się święte, jak chociażby życie pojedynczego człowieka, nie zawsze musi być tak samo rozumiane przez ludzi wyrosłych w innej kulturze i rozjechanie studenta czołgiem na placu Tien An Men, inaczej jest postrzegane w Chinach, a inaczej w Europie. Nawet jeśli uważamy siebie za pępek świata ludzi i ostatnią instancję wyrokującą, to reszta nie musi uznawać, a nawet rozumieć, naszego świętego oburzenia. Ale na to znów Konfucjusz "Kto trzęsie drzewem prawdy na tego spadają obelgi i przekleństwa".
       W samo największe słońce Iwona wymyśliła aby pojechać na pocztę, by wysłać pocztówki do tych pocztówek podobno wyczekujących. Ciągle ma bidulka nadzieję, że ktoś tam daleko, w cywilizowanym raju, czeka na pocztówkę od cioci Iwony. Przeczyta ją z wielkim nabożeństwem, mimo że będzie zapisana frazesami, następnie wetknie za szybę antrejki w kuchni, by przypominała mu o tym, że jest jakaś dziwna ciocia, która po świecie krąży, ale o rodzinie i znajomych nie zapomina. Kto wie może nawet tak jest. Ale birmańska poczta za nic ma intencje Iwony. Sprzedała jej znaczki pocztowe za 3zł sztuka, ale bez kleju. Na nic lizanie, bo ślina po wyschnięciu za klej przecież robić nie będzie. Iwona idzie więc do okienka i wydębia białe gluty, co są klejem birmańskiej poczty. Teraz znaczki będą się trzymać, ale nadal nie ma pewności, czy pocztówki dojdą do adresatów. Tyle wysiłku w ten słoneczny żar, prawie 50st.C.
       Ja rozglądam się po poczcie i spostrzegam wystawione na ścianach zabytkowe znaczki, niektóre nawet ciekawe, przedwojenne, kolonialne. Wtedy jeszcze opiewały na pajsy, znaczy grosze, oraz na anny, waluta kolonii brytyjskiej, jeszcze za króla Jerzego, nie tego co ze znacznie od siebie mniejszym smokiem walczył. Na przeciwległej ścianie wisi reklama poczty i jej usług nowoczesnych, faksy, przekazy pieniężne, itp. A na dole napis niewielką czcionką "sponsored by Japan Post". Przy jednej ze stup spostrzegliśmy tablicę wieszczącą o tym, jakoby w 2016 posadzono wokół stupy drzewa mające akumulować wilgoć, a to za fundusze Korei Południowej. Po przejściu Birmy na 'naszą' stronę mocy, wiele takich inwestycji za kapitał zachodni się tu czyni. Jednakowoż spostrzegamy także poważne inwestycje sakralne, drogowe, przemysłowe, które datowane są dumnie i arabskimi cyframi, na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Może mimo uzurpatorskiej władzy wojskowych i komunizmu, jednak instytucja religijna w Birmie, oraz przemysł i drogownictwo nie miały tak źle, jak to nam sprzedają dziś historycy. Także w Polsce kościół katolicki za komuny miał więcej przywilejów niż za sanacji. Jest wiele spraw, które spostrzegamy tu na miejscu w Birmie, które nie chcą pasować do wizerunku upadłego gospodarczo, politycznie, rządzonego tyranią wojskowych kraju. Chociażby powrót do władzy pani Aung San Suu Kyi, niby ostoi demokracji, ale nigdzie nie znalazłem racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego nagle wojskowi tak dobrowolnie oddali władzę w ręce ludu. Może jednak to nie byli tacy tępi tyrani, może rządzili jak umieli, ale im nie wychodziło, może woleli trzymać kraj na uboczu, nawet pomimo sankcji gospodarczych Zachodu. Ale w końcu się ugięli pod naporem sytuacji, klęsk żywiołowych, protestów ludzi i postanowili, jako ten mały sklepik w Polsce, przystąpić do sieci Biedronka, albo Lidl. Powiedzieli - no dobra powiedzcie nam jakie warunki mamy spełnić, aby wstąpić do waszej sieci, bo widzimy że dalej już po naszemu nie pociągniemy. Zachód powiedział - uwolnijcie najważniejszych politykierów, dajcie pozwoleństwo na wolne wybory, a przez kilka lat powoli sobie wylądujecie w globaliźmie. Więc się krótkoostrzyżone łby żołnierskie, zdecydowały wylądować spokojnie, ale najpierw zrobić tak, aby nowa fala demokracji ich nie zmyła wendettą do więzień. Powoli oddają ster demokracji, wijąc sobie gniazdka dla siebie i rodzin. Bez grubej kreski, bez procesów i gwałtów. Co najwyżej jakiegoś durnego kozła, idealistę się wypchnie na stracenie, aby gawiedź zadowolić. Przypomina wam coś ten scenariusz?
       Nie tak dawno temu pojawiły się głosy, że niby laureatka pokojowej nagrody Nobel'a pani Aung San, zrobiła babola wywalając separatystów muzułmańskich z kraju. Nikt nie pyta dlaczego, ale wszyscy wyrokują, że źle uczyniła. Może nie ma pełni władzy, bo wojskowi mają jeszcze swoje dochodowe interesy, może handel opium w złotym trójkącie z Chinolami, może jeszcze więzienia polityczne, może inne. Więc przystawili nóż do gardła pani Aung i powiedzieli - nie fikaj dziewczyno, uda ci się osiągnąć swój cel, ale bądź cierpliwa, bo my musimy swoje ogarnąć interesa, nie fikaj bo jutro będziesz miała wypadek lotniczy. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny, nawet w kraju dzikich... o przepraszam... w kraju ryżojadów. Sens ten sam, a ładniej wygląda. Iwona ciągle mnie uświadamia etycznie, mówi abym nie używał słów 'dziki', czy 'żółtek', bo to się ludziom źle kojarzy. Taki Malinowski mógł zatytułować swoją książkę "Życie seksualne dzikich" i nikt się nie czepiał, a mnie nie wolno.
       Iwona w tej wyprawie bardzo aktywnie uczestniczy w opracowywaniu programu podróży, właściwie to sama wszystko robi, ja tylko się przyglądam i korzystam. Wymyśliła nawet nową teorię pochodzenia rasy żółtej, z którą się zgadzam i przez to mam dowód na to, że nie jestem rasistą. Teoria brzmi następująco - żółci nie mogą pochodzić od małp, bo małpy nie mają skośnych oczu, więc muszą pochodzić od ufoludków. Zgadzam się z tym, więc muszę także przyznać wyższość rasy żółtej nad białą w kwestii pochodzenia... i nie tylko. Rasistą więc nie jestem, bo książkowa definicja mówi - rasista uważa, że jego rasa stoi wyżej od innych. Mimo to powinienem używać innych epitetów niż 'dziki', bo to zbyt szerokie pojęcie. Więc może 'ryżojady'?
       Wracając z poczty spostrzegłem to czego wcześniej nie zauważyłem. Dużo tutaj rzeźbiarzy w drewnie. Robią kiczowate wizerunki zwierząt i akanty, ale ta tradycja jest długa, bo na poczcie boazeria rzeźbiona w ładne scenki rodzajowe, ma już sporo lat i czas z wilgocią pod ramię, zrobiły co swoje.
       Wieczorem pojechaliśmy jeszcze raz na przejażdżkę po terenie Bagan. Tym razem wybraliśmy inną trasę. Najpierw odwiedziliśmy stupę Ananda. Tutaj te zwaliste, stożkowate budowle są nazywane świątyniami, lub pagodami. W innych rejonach, gdzie buddyzm jest religią państwową, stupy zwykle nie mają wnętrz, są jedynie ostrosłupami, ze zdobieniami na zewnątrz, młynkami modlitewnymi i całą strukturą sakralną zlokalizowaną w swym pobliżu. Tutaj, w Birmie, stupy to jakby kościoły, do których wnętrza się wchodzi. Co prawda samo jądro budowli jest czymś w rodzaju spichlerza na drogocenne relikwie, bez dostępu, w zapieczętowanym na zawsze sercem świątyni. Ale spacerując wokół można zwiedzać wnętrze stupy z kolejnymi, złoconymi posągami Buddy. Zazwyczaj wyróżnia się cztery główne wejścia. Stupy Bagan są też czterech rodzajów. Od najmniejszych, wielkości polskich kapliczek przydrożnych, po zwaliste budowle kubaturą przewyższające nasze katedry. Pierwsze dwa rozmiary nie mają wnętrz, są jedynie obeliskami, ostrosłupami o podstawie koła lub kwadratu. Plany budowli kolejnych stup powtarzają się. Brak tu finezji architektonicznej. Dlatego każde zachwianie kanonu przyciąga wzrok. Znaleźliśmy kilka stup o kształcie równobocznego sześcianu, zwieńczonego małą stupą, ostrosłupem. Wśród prawie dwóch tysięcy stup w Bagan, takich rodzynków jest kilkanaście.
       Już na samym początku popołudniowej przejażdżki, wjechaliśmy na plażę szerokiej rzeki Irawadi. Teraz w szczycie sezonu suchego, leniwy strumyk ledwie ciurka jej szerokim, piaszczystym korytem. Coś jak Ganges, gdy przyjdą monsunowe deszcze, podnosi się o kilka metrów i wtedy to jest rzeka, przez wielkie 'RZ'. Wtedy zaczynają kursować po niej statki wycieczkowe. Nie są tanie, ale mogą być alternatywą dla nieciekawych wycieczek autobusowych. Tymi statkami można się przemieszczać po prawie całej Birmie.
       Brnąc przez piaski pojechaliśmy w rejon starego Bagan. To niewielki teren otoczony warownym murem. W jego wnętrzu zlokalizowano najokazalsze i najlepiej zachowane świątynie. Tutaj jednak sprawdza się bilety na wstępie, więc nawet nie próbujemy się tam dostać. Dalej główna droga kieruje się na południe, wzdłuż rzeki, do Nowego Bagan. Tam przeniesiono większość ludzi, po wysiedleniu ich z terenów zabytkowych. Teraz Nowe Bagan zaczyna się praktycznie już za murami starego Bagan. Zaczyna się sklepikami, gospodarstwami rolnymi, slumsami.
       Gdzieś nad rzeką spostrzegamy karawanę pstrokato malowanych, upstrzonych sztucznymi kwiatami, dwukółek zaprzężonych w konie. To karawana turystów z Chin. Jeszcze jeden sposób na zwiedzanie Bagan, na wozie ciągniętym przez konia. Panie wachlują się od gorąca, lub smrodu końskich zadów. Nie przywykły do tego w Pekinie, czy Szanghaju. Stoimy i gapimy się na to zjawisko turystyczne. A obok nas, przy jednej z tysiąca malutkich stup, przysiadł na tylnych łapach ogromny królik. Przysiadł i śmieje się jak by mu pokazali marchewkę, aż skamieniał. Kto go tam wie jak długo tak siedzi. Autor tego monstrum wykombinował sobie, że skoro już wetknął ten symbol płodności, ni przypiął, ni przyłatał, w sam środek budowli sakralnej, to niech królik sprawia wrażenie na prawdę symbolu. Dorzeźbił mu więc ogromne jaja, a królik je ordynarnie wypiął ku publiczności jadącej drogą do Bagan. W ten oto sposób Iwona odkryła brakujące ogniwo, spajające międzykontynentalnie trzy kultury. Mamy tu nawiązanie do obscenicznych scen erotycznych, rzeźbami uwiecznionymi, w indyjskim Kharujaho, mamy symbol płodności w Bagan, no i nawiązanie do polskiej tradycji przedchrześcijańskiej płodności króliczej, oraz jaj przez Polaków malowanych na wielkanoc. Nic tu nie jest zmyślone. Sami możecie sprawdzić w Bagan, królik stać tu będzie jeszcze wiele wieków.
       Wracając ze starego Bagan, w stronę Nyaung U, postanowiłem nieco na przełaj przejechać teren sawanny usiany stupami. Pojawiły się pewne trudności w pokonaniu pól zaoranych pod uprawy i ogrodzonych drutem kolczastym, ale skorzystaliśmy z objazdu wyjeżdżonego skuterami lokalnych ludzi. Potem jednak drogę przegrodził nam oued, czyli sucha rzeka o stromych brzegach. Nie bacząc na konsekwencje, wparłem naszego elektrycznego konia w piach klifu, a ten czując przygodę, chyżo podążył w dół, aż musiałem jego zapał powściągać, panicznie ryjąc glebę kopytami. Z przeciwległym brzegiem poszło trudniej. Kierowca z wozu, elektrycznym, lichym koniom lżej. Odkręciłem manetę do końca, wpiłem się sandałami w piach zbocza i jąłem pchać z całych sił by nasz konik wydostał się z rzeki. Tenże przeczuwając presję mego zniecierpliwienia i sukurs mych krzepkich rąk, kopał zadnim kołem piach, jakby przed zbliżającą się powodzią uchodził. Koniec końców, wydostaliśmy się wszyscy z ouedu. W samą porę, bo dziś zachodnie niebo przykryły kobaltowe chmury, a grzmoty zapowiadały nadejście burzy.
       Burza nie nadeszła, nawet kropelki deszczu nie uświadczyliśmy, za to silny wiatr nas mile ochłodził. Znowu wspominam takie wieczory z Broome, w Australii. Każdy taki zmrok przynosił nadzieję pierwszego monsunu, a on mimo zapowiedzi nie przybywał. Ten wieczór w Bagan, dał nam wiele przyjemności. Zabytki opustoszały. Większość turystów pojechała już do hoteli na dinner, resztki płonnie wyczekiwały na punktach widokowych widoku zachodzącego ponad stupami słońca, strażnicy i kramarze też udali się na spoczynek, tylko my buszowaliśmy jeszcze po stupach. Nie musieliśmy już przejmować się zdejmowaniem sandałów, ani strzyc na boki oczami w poszukiwaniu kanarów. Nikt nas nie nagabywał, abyśmy kupili całkiem zgrabne souveniry, czy skorzystali z usług przewodnika. Byliśmy sami z zabytkami, w to miłe przedwieczerze. Zrobiło się chłodniej, a światło było w sam raz na romantyczne zdjęcia. Nie chciało się nam jechać do hotelu, klimatyzacja nas nie wołała, tylko słabnący akumulator elskuterka dawał denerwujące sygnały, że jak zapadną ciemności, to włączenie reflektora zupełnie pozbawi go życia. Wracaliśmy więc bez świateł, korzystając z przywileju bycia w dzikim kraju. Tutaj światła włącza się dopiero jak nie widać po czym się jedzie, a najlepiej od razu długie.
       Obok naszego hotelu jest butelkowalnia wody pitnej. Spostrzegamy takie instytucje w całej Birmie, nawet na zapadłych wsiach w górach. Tutaj nie pije się wody z rzeki, tak jak to czyni biedota w Indiach, piją nawet z Gangesu, co to jest właściwie ściek z fabryki chemicznej. Tutaj każde gospodarstwo kupuje dziesięciolitrowe bańki plastykowe z wodą filtrowaną w takich stacjach uzdatniania, jak ta obok naszego hotelu. Koszt jest śmiesznie mały, ale pracuje przy tym cały zastęp ludzi, dostawców. Ciężarówki cały czas kursują po wsiach i miastach. Ot taka cywilizacja.
       Do wieczornego drinka zapaliłem sobie birmańskie cygaro, które tak mało kosztuje, że chyba jest za darmo. Co dziwne jest całkiem smaczne. Spodziewałem się woni i smaku słomy z siennika zapadłego lochu w birmańskiej Bastylii, a tu całkiem prawie jak Cubana. Warto spróbować, chociaż mocne.
       Rano po śniadaniu wyruszamy autobusem do Mandalay. Najpierw jednak pick-upem na dworzec autobusowy Nyaung U, jakieś sześć kilometrów za miasto. Po drodze, przy dwupasmowej ulicy, widzę budkę strażników od biletów wstępu do Bagan. Można ją obejść, lub nawet objechać, bo nikt z wycelowanym karabinem, czy zamkniętym szlabanem tu nie czatuje. Po prostu taksówkarze i autobusiarze mają obowiązek zgłaszać turystów, ale nikt ich z tego nie rozlicza.
       Do Mandalay jedziemy małym autobusikiem, a i tak jest pełny w jednej trzeciej. Klima chłodzi słabo, więc nie czujemy się jak mrożonki w lodówce. Udało się nam pojechać dziennym autobusem, więc możemy oglądać świat, zamiast ze zmęczenia kiwać głową w ciemności. Trasa zajmuje jedynie pięć godzin. Grubo ponad 70% to lichy, wąski asfalt, reszta to betonowa, płatna autostrada. Zresztą tutaj wszystkie drogi główne są płatne. Asfalt jest nierówny, bo drogę buduje się ręcznie. Ciężarówki przywożą grubociosany kamień, który jest rozbijany na mniejsze kamyszki młotkami przez kobiety w wielkich kapeluszach, być może więźniarki. W Indiach często robią to kobiety z dziećmi, za długi swych rodziców. Potłuczony kamień jest wieziony na dziury, lub koniec drogi i tam ubijany przez walec drogowy. Potem przywozi się bitumit i układa go kielnią. Efekt jest taki, że wyboje są jak te krzywe tory kolejowe. Autostrada jest wykonana odrobinę lepiej. Tak w guście sołtysa Wąchocka, któren to w sobotnie popołudnie, wraz ze szwagrem wylewali podjazd pod garaż dla Ursusa C330. Ale autostrada birmańska ma bramki opłat i kwiaty na pasie rozdzielającym. Co jakiś czas autobus wystrzeliwuje w lot na wygarbionym mostku jakiegoś strumienia.
       Inna rzecz, którą zauważyłem to piachy i palmy, jak na półpustyni. To miała być historyczna, żyzna dolina rzeki Irawadi, a bez odpowiedniego nawadniania jest piachem. Tylko tam, gdzie kanały działają, pola ryżowe skrzą się zielenią i błękitem wody w słońcu.
       Do Mandalay przyjeżdżamy na południowy dworzec autobusowy. Musimy dojechać rikszą do zabukowanego przez internet hotelu, blisko północnego dworca autobusowego. Potem idziemy na tenże dworzec zakupić bilety na autobus jadący do przejścia granicznego w Tamu, na granicy indyjskiej. Iwona zrobiła ostateczny research w internecie i wychodzi na to, że od roku wolno turystom przechodzić tą granicę swobodnie. Indie i Birma nawiązały stosunki gospodarcze, planują wymianę handlową, budowę kolei. Kolej już jest do stanu Assam w Indiach i do miasta Kalya w Birmie. Ale trzeba te dwie nitki połączyć. Poza tym trasa do Kalya nie funkcjonuje od lat, bo tory już na to nie pozwalają. Szkoda bo chcieliśmy z niej skorzystać. Granica została otwarta dla turystyki po raz pierwszy od 1947, od czasu wycofania się Brytyjczyków. Jest jeszcze jedno przejście na północy, ale w rejonie działań partyzantki indyjskiej i birmańskiej. Trzeba drogich pozwoleń aby tam się dostać. W górach ciągle walczą jacyś separatyści. Walczą o zachowanie swych anachronicznych kultur z dala od globalizacji i hegemonii władzy z Delhi, albo Rangun. Pojedziemy więc jutro autobusem, ma jechać około dwudziestu godzin. To będzie fantastyczna przygoda!
       Iwona jutro ma imieniny, ale jutro spędzimy ciężki dzień w autobusie. Świętować będziemy dziś. Zostało nam jeszcze trochę birmańskich pieniędzy, a do świętowania w Birmie każda okazja się nadaje.
       Przed zmrokiem wyszliśmy na miasto. Mandalay ze szczytu naszego hotelu (piąte piętro) wydaje się być miłym, zielonym od drzew, sielskim miasteczkiem, ale jak się wejdzie w brudne ulice zachodniej części miasta, wieczorem, kiedy wszystko ożywa, pierdzące mopedy prześcigają się w każdym kierunku, ostatnie marszrutki wyłapują spóźnialskich zamiejscowych, otwierają się kuchnie uliczne, rynek kończy handel warzywami, a zaczyna sprzedawać artykuły drugiej potrzeby, ubrania, maziane telefony, okulary przeciwsłoneczne, w świątyniach wznoszą modły do wielkiego Buddy o pomyślność losu ludzi, bary gdzie podają piwo Mandalay jazgocą disco-Birma, wtedy nie można się przepchnąć na piechotę przez miasto, nawet bocznymi uliczkami. Chodniki są zastawione, jezdnie zapchane i niebezpieczne, a biedniejsza, głośniejsza dzielnica na zachód od dworca kolejowego nie ma tyle sklepów z żywnością co dzielnica chińska, wschodnia, spokojna, stateczna, czystsza. Tu na zachodniej stronie panuje jakaś forma prohibicji. W barach piwo sprzedają, ale kupić whiskey w nielicznych sklepikach nie sposób. Oczywiście nikt nie potrafi nam wyjaśnić dlaczego, jakby przez całe życie nie opuszczali swojej dzielnicy i nie wiedzieli, że normalnie w Birmie, alkohol jest tak dostępny jak ryż. Przewędrowaliśmy kilka kilometrów w ten duszny wieczór. Oczy mnie piekły od smogu, a głowa bolała od hałasu. Nerwy puszczały od bezsensu naszych działań i wtedy, jak gdyby nigdy nic, trafiliśmy do sklepu Cocoo. Odwiedzaliśmy już takie i whiskey nie mieli, a w tym mieli pół ściany zastawionej różnymi alkoholami, nawet europejskimi. Oczywiście dziwili się, że my się dziwimy. Dzikiemu trzeba wybaczyć brak inteligencji postrzegania, ma inne zalety.
       Chcieliśmy wracać rikszą do hotelu, ale jednak poszliśmy w noc, bo ruch uliczny nieco zelżał. Mieliśmy latarki, więc jakoś trafiliśmy do hotelu. Do naszego azylu spokoju, zimna i ciszy. Na imieniny Iwony obejrzeliśmy sobie "Żywot Brian'a". Satyra w sam raz na kolonializm, tyle że rzymski.
       W nocy padało, atmosfera poranka, na śniadaniu, na piątym piętrze hotelu, była przyjazna dla północnych Europejczyków. Miły, chłodny wiatr podwiewał nam serwetki, usłużnie poukładane przez nadopiekuńczych kelnerów. Razem z nami spożywali inni biali. To pewnie tacy, którzy zwykli nocować w hotelach tej klasy, gdzie śniadanie jest wliczone w cenę, a opieka boya to oczywistość. Potem wracają do europejskiej rzeczywistości i mogą opowiadać o poziomie usług, smakach, zapachach, pięknie Orientu. My zjadamy po podróżniczemu, ładujemy w siebie ile się da, bo za darmo. Od jutra będziemy nocować razem z myszami w indyjskich norach, by starczyło pieniędzy na resztę podróży.
       Na dworzec autobusowy Thiri Mandalar Highway idziemy tuż przed piętnastą. Jest jak zwykle zapchany małymi autobusikami, oraz oczekującymi ludźmi i ich licznymi bagażami. Może prowincja przyjeżdża do wielkiego miasta na zakupy. W Birmie transport dóbr do odleglejszych miast i wsi jest utrudniony kiepskimi drogami i słabą infrastrukturą transportową. Ludzie biorą handel w swoje ręce. Przewożą tony wszelakiego dobra, będąc akurat u rodziny w mieście, albo jadą zaopatrzyć swój sklep autobusem właśnie, bo furgonetki nie posiadają. Tak czy siak, towary, może z opóźnieniem, z wyższą cenną i lekko poobijane na wybojach, jednak docierają na prowincję. Cały ten mrówczy transport dóbr powoduje, że autobusy są zamieniane w ciężarówki. Niektóre mają pół przestrzeni zajęte przez bagaże, inne prawie w całości są nimi zapchane. Te lepsze, klimatyzowane, dość nowe chińskiej produkcji, obsługują główne szlaki dalekobieżne. Te stare, rozklekotane, pordzewiałe i poobijane, chociaż dużo ładniejsze od chińskich, jeżdżą na trasy oddalone od cywilizacji, tam gdzie nie puszcza się niskopodłogowych maszyn. Tam też rzadziej docierają ciężarówki z towarami, bo mieszka mniej ludzi. A skoro mniej, to autobusy wiozą głównie towary, często zamawiane telefonicznie oraz ledwie dwie, trzy osoby jako pasażerów.
       Ruch na dworcu jest podobny temu w mrowisku. Każdy gdzieś biegnie, coś niesie, pomiędzy ludźmi manewrują autobusy i dowożące towary furgonetki. Przy murach i w głównym budynku leżą, i czekają swego autobusu pasażerowie. Działanie dworca jest tak zorganizowane, że przestrzeń kas i wnęk w otaczającym go murze, zajmują siedziby malutkich firemek transportowych. Odbierają zamówienia telefoniczne z prowincji i je realizują, uruchamiają cały transport, zajmują się sprzedażą biletów i wreszcie ładują to wszystko do odpowiedniego autobusu, który tylko oni potrafią znaleźć w tym harmiderze. Tak wygląda typowy dworzec autobusowy w Azji... w dzikiej Azji. Tak prawdopodobnie wyglądały kiedyś wszystkie dworce świata, dopóki się nie ucywilizowały. My już tego bałaganu nie zauważamy, przez te wszystkie lata stał się dla nas normalny. Spaceruję sobie jednak pomiędzy autobusami, wyszukując archaiczne, ledwo trzymające się na kołach wraki Dla mnie są ciekawostką z dawnych czasów. Daję duże kroki by przejść ponad śpiącymi, lub ich bagażami. Odpędzam namolnych straganiarzy i naganiaczy biur transportowych. Oganiam się od świadczonej mi pomocy. Biały na pewno czegoś potrzebuje, czegoś szuka, więc co drugi Birmańczyk, wiedziony a jakże, szczerym sercem bezceremonialnie pyta - czego szukam - lub - dokąd idę. Proszą też abym spoczął i się nie męczył spacerowaniem. Chcą mnie za rękę zaprowadzić do mojego biura, tam gdzie kupiłem bilet. Ogólnie nie dają spokoju i trudno znaleźć odpowiednie słowo, postawę, minę, aby nie marszczyć uważności na namolną pomoc, i tylko się opędzać jak od much.
       A much tu jest sporo, bo dworzec Thiri znajduje się w biedniejszej dzielnicy Mandalay, opodal rzeczki. Rzeki w dzikich krajach to siedlisko wszelakiego robactwa i źródło najgorszych zapachów jakie potraficie sobie wyobrazić, a zapewniam was, że rzeczywisty zapach tych rzek przewyższa wasze wyobrażenie jeszcze o tyle, ile wieża Eifel'a jest wyższa, od dzwonnicy kościoła w Wąchocku. Aby dojść z naszego hotelu Boss, do dworca Thiri najkrótszą drogą, należy przejść przez dość schludną dzielnicę domków jednorodzinnych, która niespodziewanie załamuje swoją czystość, w pobliżu rzeczki. Tam zaczynają się slumsy, to znaczy zbite z czego się da, takie szałasiki, służące za schronienie przed ewentualnym deszczem. Innego pomieszkania bezdomni nie potrzebują, całe życie spędzają w zdrowej atmosferze, na wolnym powietrzu. Liczna dzieciarnia, z braku możliwości chodzenia do szkół, ma wiele wolnego czasu, więc zagospodarowywuje go tak jak potrafi najlepiej, bawiąc się w okolicy rzeczki, w błocie budując zamki z gliny, tudzież tarzając się w tym błocie jak młode wieprzki. Życie przemija im monotonnie, a jednostajność może jedynie w przyjemny sposób zakłócić przechodzący przez ich błotne i śmierdzące włościa, turysta. Nie potrzeba nadwerężać wyobraźni, aby uzmysłowić sobie radość tej szczęśliwej dziatwy, jaką sprawia im nasz widok. Szczeremu oddaniu w słowach - Hallo!!! - nie ma końca. Najwidoczniej szczęście ludzi slumsów przemija wraz z dojrzewaniem, bo nieco już starsi patrzą na nas spode łba. A może to smród rzeczki wpływa na ich stosunek do turysty, może w późniejszym wieku zaczynają dostrzegać różnice między nami, a sobą i rozróżniają już więcej potrzeb, niźli tylko zabawy w błocie, jedzenie co się da i sranie do rzeki. W wieku młodzieńczym człek chce się upodobnić do najlepszych jakich otoczenie wskazuje mu za wzór do naśladowania. A z braku możliwości rośnie jedynie frustracja i chęć wzięcia spraw we własne ręce. Pisząc 'sprawy' mam na myśli niesprawiedliwość różnic społecznych i rasowych. Jeszcze starsi w ogóle nami sobie głowy nie zawracają. Może już zrezygnowali z równania różnic klasowych i zaakceptowali własny, nieudany los. Być może też, czynnik czasu jest tu istotny. Kiedy dzisiejsi starzy byli młodzi, nie mieli możliwości znać świata Zachodu, nie mieli do czego tęsknić i kogo obarczać winą za własny, niesprawiedliwy los. No cóż, mieszkają w smrodzie, czy w błocie, ale przecież według nowej doktryny moralnej świata Zachodu, są równi tym, którzy mieszkają w pałacach. Jak by tak ich umyć, wypachnić, ufryzować i ubrać, to... ja na pewno rozpoznałbym nadal w nich jedynie dzikich. Bo nie szata, czy dyploma, albo prawo o równości robi z człowieka człowieka cywilizowanego, lecz to co ma w sobie, z czym się urodził. Tego nie ubierzesz, nie zakryjesz pozorem szaty.
       W każdym razie, smród rzeczki jest tutaj elementem niewidocznym, aczkolwiek niebywale istotnym. Normalnego białego, wychowanego w zachodniej Europie, może ta niewidzialna ściana fetoru jak z fabryki zbuków powalić niczym rozjuszony słoń afrykański. Należy się więc wystrzegać wszystkich rzek w dzikich krajach blisko miast. Przecież idąc w gości, zwykle chcemy poznać twarze naszych gospodarzy, a nie ich dupy. Jadąc do takiego Mandalay też powinniśmy skupiać się na poznawaniu tego, co Mandalayowie uważają za obiekt dumy. Zaś odbyt miasta, takie rzeczki, lepiej sobie darować. Nawet z klamerką na nosie, są wystarczająco odrażające, aby mogły gościć w naszych wspomnieniach. Przecież wiadomo, że najsilniejsze emocje zapamiętuje się najlepiej. Co będzie, jeśli po Mandalay zostanie w naszych głowach jedynie ta rzeczka?!
       Około piętnastej siedzieliśmy już w średniej wielkości autobusiku. Pasażerów było ledwie tuzin, za to bagażu było tyle, że cała wieś nie ma takiego dobytku. Klimatyzacja nie działała bardzo dobrze, więc nie było nadmiernie zimno. Jedynie nad ranem musieliśmy zatkać nawiewy firanką i ubrać się w polary. Wyjeżdżaliśmy z Mandalay powoli. Kierowaliśmy się na południe, wzdłuż rzeki Irawadi, do wielkiego, stalowego mostu Yadanabon. Z jego wysokości widzieliśmy barki stojące w rzędzie na mieliźnie. Czekają sezonu deszczowego bardziej niż my. Na przeciwległym, w stosunku do miasta brzegu, leżało sporo drewna. Barki zwożą drewno wydzierane puszczy na północy, a potem dalej na export do bogatszych od Birmy krajów. Najłatwiej wyprzedawać dobra naturalne, nie dbając o ich odnawialność. Ile się tego naoglądaliśmy w Rosji!
       Dalej jedziemy na zachód, wzdłuż torów kolejowych. Na razie, do kolejnej rzeki - Czinduin, tory są wyślizgane, czyli używane. Zdążają na północ, do Kyaw Se Hein, gdzie łączą się z inną linią, idącą także z Mandalay na północ. Ostatecznie szlak kończy się w mieście Myitkyina, nad Irawadi skąd już blisko do przesmyku między górami, do Chin.
       Co jakiś czas sprawdzam na GPSie kierunek jazdy naszego autobusu. Nie mamy do końca pewności, że kupiliśmy bilety do miasteczka Tamu, tego o które nam chodzi. A bo to jednemu psu Burek na chrzcie dali! Za rzeką Czinduin okazuje się, że jedziemy w nie do końca dobrym kierunku. Niby ciągle to jest droga AH1, ale wiedzie jakoś dookoła przez góry i ma coraz gorszą jakość. Na dość dobrej mapie GPS mam główną drogę zaznaczoną zupełnie gdzie indziej. My zaś jedziemy po mało uczęszczanej drożynie, często szerokości na jeden samochód i dziurawej tak, że nie przekraczamy 30km/h. Jedziemy dookoła, jakby z Gdańska do Krakowa przez Zieloną Górę. Potem na mapie całej Birmy, jaką kupiliśmy w Rangon, widzimy że główna droga to ta, którą jechaliśmy, a nie ta, którą miałem zaznaczoną na mapie GPS. Trudno nam jednak w to uwierzyć. Jedziemy do zachodniej i północno-zachodniej części Birmy, a jedyna droga łącząca ten spory teren wygląda gorzej niż boczna dojazdówka do jakichś Koziobródek i na dodatek prawie nikt po niej nie jeździ. Jeśli my jedziemy po głównej, to jak wygląda ta mniej główna? Widzieliśmy różne drogi w Azji, najgorsze na Syberii i w Mongolii, ale jak sobie wyobrazić gorszą główną od tej po jakiej teraz jedziemy. W Azji południowo-wschodniej, nigdy nie dbano o drogi dla samochodów. Dopiero II wojna światowa zmieniła coś w tej kwestii. W latach 1937-1938 Brytyjczycy zbudowali drogę przez góry, z Birmy do Chin, by zaopatrywać oddziały chińskie i wspomagać w ten sposób ich walkę z armią japońską. Towary dopływały do Rangon statkami, potem koleją do Lasho na północy, skąd ciężarówkami do Chin, po drodze birmańskiej. Japonia protestowała przeciwko tajnej pomocy Wielkiej Brytanii dla Chin, a Londyn uparcie stosował zasadę - wojna owszem, ale jak najdalej od naszej wyspy. W 1941 Japonia wypowiedziała wojnę Wielkiej Brytanii i w ciągu roku zajęła południową Birmę. Brytyjczycy zbudowali więc drugą drogę, łączącą indyjski Assam nad Bramaputrą z Lasho i nadal zaopatrywali Chińczyków w broń. Droga okazała się, jak na owe czasy, nieopłacalna. Samolotami udawało się przetransportować kilka razy więcej ton broni. Dla porównania, miesięcznie ciężarówki przewoziły 1600 ton broni, a samoloty 65000 ton. Ciekawe by było pojeździć tą drogą, ale kiedy te dzikusy birmańskie udostępnią ją turystyce... pewnie nie za mojego życia.
       Na początku mijamy sporo wsi, ale żadnych miast. Potem za Pale wjeżdżamy w góry i robi się noc. Droga się nie polepsza, jedynie wtapiamy się w lichą dżunglę w ogóle bez osad ludzkich, za to asfalt wije się nieskończonymi serpentynami po górach. Autobus ledwo wjeżdża na kolejne przełęcze i ledwo wyhamowuje zjeżdżając do kolejnych dolin. Na dodatek skrzynia biegów mocno zaczyna szwankować, więc kierowca zmienia biegi jak już na prawdę musi, a najlepiej mu się używa jedynie dwójkę i czwórkę. Jego dwóch zastępców pomaga mu nie zasnąć puszczając jak najgłośniej birmański rock, na przemian z ckliwym disco. Każdy ma tu I-phona, a autobus ma radio z odbiornikiem bluetooth. Wkładam dobre słuchawki douszne Sony, aby nieco stłumić ten potok... co ja plotę... powódź dźwięku jaka topi moje wydelikacone dźwiękami Beethovena uszy. Iwona nic sobie z tego nie robi. Coś mi tam tłumaczy o tapas, czyli staroindyjskiej praktyce tłumienia bodźców, jakimi ciało bombarduje umysł. Najsłynniejszych przedstawicieli mistrzów takiej sztuki, można jeszcze czasami spotkać w Indiach, jak stoją na jednej nodze przez... na przykład trzydzieści lat, albo łazikujących po świecie (Indiach) z uschniętą od bezustannego podniesienia, ręką nad głową, albo turlających się po drodze, w pielgrzymce do Ganghotri, okrwawionych, ale szczęśliwych. Może Iwona stała się adeptką tej niezwykłej dziedziny uczącej zapanowywania umysłem nad ciałem, a może w tym jazgocie Burma-disco i wyjącej skrzyni biegów, źle usłyszałem i Iwonie chodziło o bar Tapas.
       W każdym razie im dalej w noc i w góry, tym rojniej robiło się na drodze. Pojawiły się inne autobusy w relacji Rangon-Kalya, albo Mandalay-Kalya. My też jedziemy najpierw do miasta Kalya. Pojawiły się też obładowane ciężarówki, mimo że nie zarejestrowałem żadnego skrzyżowania, które wpuściłoby nas na jakąś główniejszą drogę. Wychodzi na to, że jednak Gdzieś jedziemy, autobus nie uwozi nas w pustkę przestrzeni, inni też jadą w tę stronę. Co za pociecha dla zlęknionej duszy! Gdzieś, jeszcze za dnia, mija nas kilkunastu motocyklistów z Zachodu. Mają birmańskie rejestracje nadane im przez agenta rządowego, który ich prowadzi razem z policjantami, radiowozem. Taki tu obyczaj, chyba zapożyczony z Chin.
       Nasz autobus, jak inne, zatrzymuje się co kilka godzin na z góry upatrzonej stacji paliw, połączonej ze sklepikiem i barem. Birmańskich pieniędzy zostało nam niewiele, więc kupujemy jedynie wodę aby nie zdechnąć z pragnienia. Przymusowy post witam jak zwykle z radością. Nie ma bardziej uzdrawiającej kuracji dla organizmu. Na stacjach paliw zwykle kręci się sporo pomocników ledwie wyrosłych z wieku chłopięcego. Szurają przydeptanymi klapkami, odrzucają włosy w dziwnych fryzurach i biegną ze szlaufami do kół autobusów, aby polewać zimną wodą hamulce. Że te żeliwne bębny nie popękają, to jest dziwne. Leją także na chłodnice, a przegazowane silniki rozpylają mgiełkę gorącej wody wiatrakami. Wyświetlacze pokazują cenę paliwa w okolicy 2.6zł za litr nie ważne czego. Prawie 40% taniej niż w Indiach, ale podobnie jak w Indonezji.
       Szkoda, że jest środek nocy, bo w światłach reflektorów okolica gór wygląda nader interesująco, a może dzięki temu tak wygląda? W każdym razie dzikość tej krainy, dżungla, góry, drogi zmuszające do bardzo wolnej jazdy, skrzyżowania bez oznaczeń, albo z lichymi tablicami opisanymi robaczkami. No i ta noc, kiwające się ze zmęczenia głowy pasażerów, zimno autobusu, rozwiewane na niedługi czas świeżym powietrzem z otwartego okna kierowcy. Na podjazdach, klimę się wyłącza i otwiera się jedyne okno, tuż przed nami zresztą, bo siedzimy w pierwszych fotelach. Na długo zapamiętam tą podróż, bo emocjonalnie ją przeżywałem dzięki tym zwykłym elementom, połączonym w magiczną całość. Nad ranem zaczynałem tracić percepcję postrzegania, na rzecz kiwającej się głowy i dylematu wyboru co bardziej mnie boli, tyłek czy szyja. Głębsze odjazdy w sen przerywała mi metalowa bariera odgradzająca nas od kierowcy. Z prostotą i impetem swoistym jedynie zamroczonym, waliłem w nią głową i wracałem na powrót do znanej mi rzeczywistości Burma-disco-bus.
       Gdzieś, kiedyś, zawieszeni w przestrzeni nieokreślonej, bo baterie słabe w GPSie, więc je oszczędzam na granicę. Zawieszeni w nieokreślonym czasie, bo w tropikach nie noszę zegarka, bo odparza mi skórę nadgarstka. Staliśmy na pustym asfalcie drogi. Coraz mniejszy Księżyc podświetlał na szpitalno biało lichą dżunglę wokół. Obok hałasowała restauracja i parkujące autobusy. Ale to odrealnienie przestrzeni i czasu, a może nie do końca trzeźwy umysł ze zmęczenia, jak niewynaleziony jeszcze narkotyk, przeniosły mnie w urojoną rzeczywistość, w byt mojej wyobraźni. Rzeczywistość kreowana była spontanicznie przez niedomiar informacji, nadmiar zniekształceń i samoistną potrzebę tworzenia, by wypełnić pustkę postrzegania. W zasadzie ten wzór można by podstawić jako nasz naturalny sposób postrzegania i wtedy biocentryzm wyda się realną alternatywą postrzegania Kosmosu. Tu w Birmie, nie chciało mi się jechać dalej. Gdyby mnie kto zapytał na co mam ochotę... chociaż wiem, że nikt na serio nie zapyta, to bym odpowiedział, że mam ochotę położyć się na tym chłodnym asfalcie i patrzeć w Księżyc. Polecam innym ten sposób na doświadczanie nierealnej rzeczywistości. Praktykowałem w Australii, w samego sylwestra i działało znakomicie.
       Wprawdzie zostało mi jeszcze odrobinę whiskey z wolnocłowego, ale nie zostało mi birmańskich kiatów, mimo to rozglądałem się na przystankach za słoikami z marynowanymi liśćmi herbaty, oraz flaszkami lokalnego wina. Birmańczycy produkują wina z różnych, dziwnych owoców. Może polskie mamroty z jabłek nie są niczym specjalnym dla wyrafinowanego podniebienia, ale mamrot z liczi, albo nieznanego nam owocu uwidocznionego na zdjęciu, na etykiecie flaszki, to już coś! Mnie osobiście korci aby spróbować i jedynie brak funduszy powstrzymuje. Co ja bym zrobił i dokąd zaszedł, gdybym miał odpowiednie fundusze? To takie pytanie retoryczne, nie wymagające szukania nań odpowiedzi.
       Przez góry i Park Alongtaw Kassapa przejeżdżamy niewysoką przełęczą, a pod nami tunelem kolej z Pakokku nad Irawadi. Wykręca niezły objazd z Mandalay, aby przebić się przez góry. Ale podobno nie jeżdżą tędy składy pasażerskie. Szkoda, na pewno nie przegapilibyśmy takiej okazji do skorzystania z birmańskiej kolei żelaznej. Ta trasa jest pewnie włączona do transportowego korytarza, jaki podobno budują Indie z Assamu do Tajlandii i dalej do Wietnamu.
       Po szesnastu godzinach podskakiwania w autobusie, dojeżdżamy do schludnego miasta Kalya. Zaskakuje nas nowym asfaltem na ulicach. Wysiadamy z autobusu na głównym dworcu. Kazali nam czekać na inny autobus, który zawiezie nas do Tamu, tam jest przejście graniczne do Indii. Może zapłaciliśmy tylko 57zł/osoba za bilet, ale teraz nie wiadomo czy dojedziemy tam gdzie chcemy. Przez dworzec przelatuje kurz gnany silnym wiatrem. Zaraz potem pojawia się ulewa, zwiastun deszczy jakie powinny nas niedługo gnębić w Indiach. Dworzec jak dworzec. Już znacie przecież takie dworce z opisu. Więc nie będę się powtarzał.
       W końcu jednak ładują nas do vana Hyunday H1 i wiozą w deszczu na inny dworzec. Tam czekamy w błocie pod plandeką. Zaczepia mnie jakiś pijak i prosi usłużnie abym usiadł na plastykowym fotelu obok niego. Ja z dziecinnej przekory wolę stać i tak się miło przekomarzamy. Już wiem, że ten pijak będzie siedział przez następne cztery godziny do granicy, obok mnie. Czuję to. Ta chwila jednak odsuwa się w czasie w nieskończoność, bo bałagan w papierach nie pozwala wyekspediować dwóch vanów Hyunday w drogę. W końcu jednak ruszamy, a ja czuję w tej małej i ciasnej przestrzeni, oddech pijaka na karku. Z oczywistą dla pijanego nonszalancją szeroko gestykuluje i głośno prawi w nieznanym mi języku. Na moje groźne miny reaguje potulnymi przeprosinami i tak bez końca. Pomyślałem o barze Tapas i zapadłem się w wyobraźni. A wioski mijały nas jedna za drugą. Jakby to one, na taśmociągu, odjeżdżały od nas w tył, a my ciągle staliśmy na dworcu, w dusznym oczekiwaniu na hasło do odjazdu.
       Po wyjechaniu z Kalya, wpadliśmy na już nieco zniszczoną India-Myanmar Friendship Road, która zaczyna się niedaleko w Kalewa. Według mojego GPSa, stamtąd powinniśmy przyjechać. Ale zobaczyłem później na zdjęciach satelitarnych, że ta droga jest jeszcze w budowie, nie ma mostów. Może kiedyś, ale nie dziś.
       Jechaliśmy szeroką doliną rzeki Chinduin. Oba jej brzegi ograniczały wysokie szczyty, grubo powyżej 2500m n.p.m. Powoli wkraczaliśmy w tereny zamieszkane przez birmańskich chrześcijan. Może dlatego widujemy pijaków. Chrześcijaństwo mocno promieniowało z Indii na te tereny. Ludzie tutaj ubierają się nieco inaczej. Mężczyźni częściej noszą spodnie, zamiast longyi, tej swojej spódnicy.
       Drogę podobno zbudowali Indyjczycy. Co można rozpoznać po licznych, stalowych mostach. Każdy strumień odwadniający góry z monsunu, przecinał nam trasę co pięć minut. Mosty zbudowano z prefabrykowanych elementów. Wyglądały zupełnie jak te, które znam z indyjskich Himalajów. Indie mocno prą do wymiany handlowej z Birmą i dalszymi krajami południowo-wschodniej Azji. W 2010 ogłosili, że zbudują brakujące odcinki trasy kolejowej łączącej Indie z Wietnamem, między innymi przez Bangladesz. Co jest wyzwaniem ze względu na góry na granicy Indii i Birmy, oraz bagna na granicy Birmy i Tajlandii. Chcą być twórcą kanału kolejowego łączącego całą Azję południowo-wschodnią, a nawet Koreę i Chiny, z Europą przez Turcję. Ma to usprawnić przewóz kontenerów z dobrami konsumpcyjnymi dla Europy. Droga morska jest podobno mniej efektywna. Właściwie Brytyjczycy już zbudowali kolej z Europy do Indii, ale dziś nie jest wykorzystywana na całej swej długości.
       Na dziś Indyjczycy odnawiają, poszerzają drogę, budują mosty i terminale celne na granicy z Birmą. Trafiliśmy w sam środek budowy. Granica jest otwarta od dawna, ale dla turystów od kilkunastu miesięcy, może nawet krócej. W 2012 urzędasy indyjskie i birmańskie podały mediom, że w 2016 będą już kursować ciężarówki z Assamu do Tajlandii, przez przejścia w Tamu i Mae Sot (Tajlandia). W 2019 widzimy, że ciężarówki tutaj to rzadkość. Oficjalnie podaje się, że przez przejście graniczne w Moreh/Tamu przejeżdżają takie towary jak: cement, wyroby inżynieryjne, sprzęt transportowy, motocykle, żelazo i stale, medycyna, chemikalia i produkty pokrewne, przędza bawełniana itp. Głównymi przedmiotami importowanymi obecnie z Birmy za pośrednictwem mechanizmu wymiany barterowej są orzechy betel, kurkuma, czerwona fasola rajma, korzenie kuth, gram, żywica, suchy imbir, itp. Wielkość handlu w latach 2001-2002 wynosiła 95,48 milionów, a w 2009-2010`298,19 milionów, średni wzrost o 39% rocznie. Tyle oficjalne dane, w tym rejonie świata mocno naciągane, a te miliony, to jakaś waluta, czy kilogramy? Nieoficjalnie granica jest mocno obciążona przemytem narkotyków i broni. Północne granice Birmy są jasno nakreślone jedynie na mapach Google. W rzeczywistości to tereny wyjęte spod prawa. Mówi się oficjalnie, że to tereny niebezpieczne ze względu na wojujących o swe prawa górali. Ale bardziej prawdopodobne, że ta wymówka pokrywa ciemne interesy nie tylko mafii chińskiej i birmańskiej, czy laotańskiej i tajskiej, ale także oficjalnie nielegalne inwestycje kacyków z rządu Chin i Birmy. Wojsko otoczyło więc kordonem góry, by strzec tych interesów przed zachodnimi dziennikarzami i konkurencją. Mediom mówi się, że mają strzec porządku i że nie mają takich środków aby przeczesać góry i wyłapać partyzantów jak wszy we włosach. Partyzanci nie są medialni, więc nic nie oficjalnie nie mówią, albo nie mają nic do powiedzenia, bo czasu brak na bzdury, kiedy robota przy opium czeka.
       Miasteczko Tamu jest dość ładne, bo w miarę czyste i spokojne. Rozumiem jak musi wydawać się piękne tym, którzy przyjeżdżają tu z Indii. Spotykamy dwoje rowerzystów, którzy właśnie przekroczyli granicę i jadą w paszczę upałów birmańskich.
       W miasteczku zorganizowano wielki rynek ze strefą handlu przygranicznego. Taki ruch przygraniczny. Obywatele zamieszkujący okolice granicy mogą kupić sobie bilet wstępu (0.90zł) aby wejść na rynek do sąsiedniego kraju, kupić towar jakiego brak w ojczyźnie i wrócić przed zamknięciem przejścia granicznego. To popularna praktyka granicznego handlu w Birmie, uprawiana od lat także na granicy z Tajlandią.
       Turyści muszą przejść trzy kilometry do nowowybudowanego przejścia i celników. Trochę błądzimy, ale żołnierze nam pomagają. W końcu po umiarkowanie krótkich formalnościach, idziemy do Moreh, wioski po stronie indyjskiej. Wreszcie możemy napić się czaju i zjeść coś normalnego, znaczy znanego.
       Wioska jak wioska, po prostu Indie i tyle. Że jest brudno i wygląda jak po wojnie. Że ludzie są uśmiechnięci i zaczepialscy, że nic nie wiadomo, skąd jedzie autobus i o której będzie, że szczury, karaluchy i bezmyślnie wyglądający chłopcy w wojskowych mundurach. Po prostu Indie. Od razu widać, że weszliśmy do wielkiego kraju. Kraju uważającego się za Imperium. Gdzie cła i zapora mentalna spowalnia napływ zachodniej obyczajowości, towarów oraz procedur administracyjnych. Tyle razy już o tym pisałem, że im większy kraj, tym durniejszych ma urzędników, mniej cywilizowanych obywateli, a to co jeździ po drogach jest krajowej, znaczy gównianej produkcji. Indie są tego książkowym przykładem. Nie musieliśmy nawet wjeżdżać do Indii, aby to stwierdzić. Nowy budynek celny aż pachnie świeżym betonem, ale nie przewidziano w nim klimatyzacji, bo w Indiach urzędnicy zadowalają się tysiącem wirujących na wielkim suficie wiatraków. Niby budynek nowy, ale pierwsze deszcze zrobiły już zacieki. Drzwi już się nie zamykają, okna nie chcą otworzyć, źle zaprojektowano salę odpraw celnych, więc ludzie chodzą na skróty, itd, itd. Po prostu Indie. Za to ludzie są tu szczęśliwsi, jak to naiwnie Kapuściński stwierdził - bo żyją nadzieją.
       Transport rządowy ze stolicy stanu Maripur do wsi Morech nie istnieje. W ogóle wszystko tu jest świeże i dopiero zaczyna działać. Można pojechać te 103 kilometry vanem za 29zł/osoba, albo prywatnym autobusem za 7.56zł/osoba. Wybieramy to drugie i ku mojej radości spostrzegamy dwoje Japończyków. Miło stwierdzić, że zwyczaj oszczędzania w narodzie japońskim ciągle jest silny. Są bogaci, ale oszczędni, a może skąpi... W każdym razie są po studiach i jadą sobie przez Azję. Trzy razy musimy wpisywać się do księgi gości, na posterunkach wojskowych, na naszej trasie. Trzeba podać między innymi wiek. Stąd wiemy ile Japońce mają lat. Autobus czeka, a my się wpisujemy. Jak za dawnych lat podróży po Syberii, albo po Pakistanie... właściwie wszędzie.
       Aby dojechać do Imphal, stolicy Manipur, musimy wjechać drogą numer 102 w wyższe góry. Morech leży na niecałych 200m n.p.m., Imphal zaś na niecałych 800m n.p.m., a pomiędzy jest przełęcz ponad 1500m n.p.m. Kręcimy więc autobusem niesamowite hołubce na serpentynach. Pan kierowca z szaleństwem Indyjczyka pokazuje nam co znaczy rajd górski. Trąbi równie zamaszyście co pokonuje zakręty. Jednak nie jest tak dobry jak kierowcy z gór Sri Lanki. Tam zdarzało mi się jechać ślizgiem na zakrętach. Nasz autobus w Manipur jest wyładowany po brzegi handlowcami, którzy zrobili zakupy w strefie wolnocłowej w Morech, a teraz wracają do domu. Taka wyprawa zabiera dwa dni. Mimo, że to jedynie 103 kilometry, to autobus jedzie pięć godzin i zajeżdżamy do Imphal po ciemku. Tutaj jest czas indyjski, a kraniec wschodni imperium. Więc słońce wstaje o 4:23, a zachodzi przed osiemnastą (w czerwcu).
       Droga przez góry okazała się dość przyjemna, pomimo szaleńczej jazdy. Ale gdybyśmy tak nie pędzili, to podróż trwała by dwa razy dłużej. Z początku co chwilę wpisywaliśmy się do ksiąg gości posterunków wojskowych, ale potem poczęliśmy się wspinać i mogliśmy podziwiać jakieś widoki. Może to nie cud świata, ale ciekawe urozmaicenie po ostatnich dniach. Na przełęczy obsiadniętej przez wojsko, mogliśmy zobaczyć w pełnej krasie dolinę rzeki Chinduin w Birmie. Zielone góry schodziły stopniowo do szaro-żółtej płaszczyzny z nitką czegoś ciemniejszego na środku.
       Za przełęczą mogliśmy spojrzeć na drugą stronę, w kierunku na dolinę rzeki Manipur, w której rozsiadły się wszystkie wsie i miasteczka stanu Manipur. Ten widok był zdecydowanie ciekawszy. Jednakowoż, z powodu budowy drogi, znacznie zwolniliśmy nasz rajd. Inwestuje się tutaj na poważnie. Nowe mosty przerzucone ponad głębokimi kanionami, być może także tunele, a w dolinie zupełnie nowa droga, tyle że jeszcze nieskończona.
       Nie mieliśmy kiedy odrobić lekcji domowej z tematu hotele w Imphal, więc korzystamy z wiedzy rikszarzy, ale tak aby nas cwaniaki nie przerobili po swojemu. Podchodzimy więc do siebie nawzajem jak do wilka. Na dodatek rikszarze nie mieli jeszcze sposobności przygotować się do spełniania potrzeb zachodnich turystów. Maripur jest jednym z najmniejszych stanów Indii, ale także jest na pierwszym miejscu w Indiach, na liście najbardziej zagrożonych terroryzmem miejsc, na drugim jest Kashmir. W światowych rankingach utrzymuje się na dalekim, 32-gim miejscu. Być może dlatego, że terroryści z Manipuru, kierują swoje zbrojne ramię w Indyjczyków, a nie zachodnich turystów. Tylko, że następnego dnia poszliśmy na zatłoczone targowisko i siedzieliśmy tam dość długo, a gdzie warto bombnąć bombę jak nie na takim targowisku? W każdym razie biali turyści przyjeżdżają tu od całkiem niedawna, nie ma infrastruktury turystycznej, rikszarze podchodzą do nas jak do miny przeciwpiechotnej, nikt nic nie wie. Ale udało się nam w końcu trafić do Youth Hostel, takiego ośrodka dla młodzieży, gdzie dali nam norkę dla dwóch osób, za 17.44zł. Niechętnie, ale się zgodziliśmy.
       Mieszka tu Anglik, co już pół roku po Indiach się kręci i jutro jedzie do Birmy, a pan naczelnik hostelu, był bardzo pomocny i zorientowany w naszych potrzebach. Zrozumiał nawet moją potrzebę whiskey serwowanej na deser po każdym tutejszym posiłku, aby wspomóc moce trawienne. Niestety Manipur, a także sąsiedni Nagaland, do którego zaraz pojedziemy, są objęte prohibicją. Stany w Indiach mają dość dużą swobodę w ustanawianiu praw lokalnych. W Indiach są takie województwa, gdzie marihuana jest sprzedawana jak piwo w rządowych sklepach, są takie z prohibicją.
       Pan hotelarz pogwarzył sobie też z Iwoną o yodze. Okazało się, że jest zastępcą prezesa stowarzyszenia yogi w Manipur. Jak na prawdziwych yoginów z Indii przystało, zaczęli przerzucać się nazwami pranayam (ćwiczeń z oddechem, czyli praną/energią wprowadzaną do organizmu) jakie mają w swojej codziennej praktyce. Podobne spotkanie yoginów na Zachodzie skutkuje licytowaniem się imionami mistrzów jacy nas uczyli, a potem nazwami, jak najbardziej skomplikowanych asan (ćwiczenia fizyczne), jakie udaje się nam wykonać. Takie różnice kulturowe. Można jeszcze wspomnieć o nazwie stanu - Manipur. Współdzieli ją z nazwą czakry splotu słonecznego, w indyjskiej ayurvedzie. Nie znaleźliśmy jednak na razie powiązań tego województwa z czakrami przepływu prany w organizmie.
       Mieszkańcy Manipur w ponad połowie to Hinduiści, ale najwięcej widać Muzułmanów. Być może z powodu ramadanu i ich odświętnych ubrań. Ponad połowa mieszkańców pochodzi z plemienia Meitei i to oni mieli wydatny wpływ na dzisiejszy wygląd, ustrój polityczny i państwowość w ogóle tego stanu. Kiedy Anglicy po wojnie wycofywali się ze swych kolonii, dano prawo wyboru stanom północno-wschodnim, do jakiego kraju chcą przynależeć, do Indii, czy Birmy. Górale jednak do dziś walczą o suwerenność. A jakże! Czy oni wszędzie w tych górach są tak durni? Stworzyli kilka ugrupowań zbrojnych, zupełnie jak w filmie "Żywot Brian'a". Zwalczają się wzajemnie i zwalczają federalny rząd z Delhi. Delhi chce jednak korytarza handlowego z resztą Azji. Albo inaczej, chce odnowić jeden z najstarszych szlaków handlowych. Tędy przechodziły wszystkie karawany. Bardziej na północ są wysokie góry, bardziej na południe są bagna i rozlewiska ogromnej delty Brahmaputry, czyli dzisiejszy Bangladesz. Chiny eksportują coraz mniej, bo im koszty pracy skoczyły, a Indie eksportują coraz więcej. Korytarz się wreszcie przyda, po kilkudziesięciu latach odpoczynku, od czasu wycofania Anglików.
       Reszta mieszkańców Manipur to plemiona Kuki i Naga, a one składają się z kolejnych kilka podplemion, których nazwy łatwo potrafią łamać zachodnie języki, więc ich wymienianie nie ma sensu. Ważne to jednak jest z innego powodu. Trzeba sobie wyobrazić tutejszą strukturę społeczną, z zacofanymi rządami plemiennymi górali, z ich zatopionymi w hermetycznej mentalności obyczajami, walką o niezależność i o odrębność obyczajową. Dla ich zawsze tradycja była jedyną alternatywą, każda zmiana stwarzała zagrożenie istnienia plemienia, unowocześnienie też. Siła grupy pozwalała przetrwać najazd innych i niesprzyjające warunki bytowania, a siła ulegała zachwianiu kiedy jednomyślność, jedna wiara, jeden obyczaj, były łamane przez napływ nowego. Jedno brzydkie kaczątko, jedna łyżka dziegciu i beczka miodu stracona. Dlatego do dziś najbardziej fundamentalni w myśleniu, walczą zbrojnie, bo góry im na to pozwalają.
       Manipur jest także znany ze swojego dynamicznego tradycyjnego tańca przebierańców i z wynalezienia gry w polo. W Imphal, na targu Ima Keithel, na którym handlują jedynie kobiety, podobno sprzedaje się ciekawe rękodzieło z drewna, oraz wyroby krawieckie. Targowisko i owszem odwiedziliśmy następnego dnia, ale nie zachwyciły nas wyroby jakimi handlowały panie przekupki. Tradycyjne wzornictwo z pewnością jest piękne, ale może nie dla oczu przyjezdnego. Nie zachwyca nas wzorek kurpiowski, to dlaczego miałby manipurski.
       Kręciliśmy się pół dnia po mieście, które nie jest zbyt duże. Ma jedynie niecałe trzysta tysięcy mieszkańców, to chyba jedna z najmniejszych stolic stanu w Indiach. Normalne miasto w Indiach ma kilka milionów mieszkańców. W końcu gdzieś ten miliard trzeba pomieścić. Udało się nam zdobyć kartę do internetu za 17.44zł, z limitem dziennym 4GB, przez cały miesiąc. Straszono nas, że będzie dużo formalności, będą potrzebne dwa zdjęcia i ksero paszportu z wizą i pieczątką wjazdową... może tak jest w autoryzowanej siedzibie AirTel, my jednak kupiliśmy kartę na chodniku, od faceta siedzącego pod parasolką. Ważne, że działa, a indyjskie regulacje prawne dotyczące antyterroryzmu, oczywiście dziecko może obejść.
       Dużo więcej czasu i nerwów zajęło nam znalezienie kogoś, kto zechciałby nam wymienić pieniądze w sobotę. Banki pozamykane, a tak w ogóle jest ich niewiele. Nikt na chodniku nie wie, gdzie pieniądze się wymienia, bo po co komu ta wiedza. Jednak ciągłe dopytywanie się w lepszych hotelach, panów wojskowych, policjantów, lepiej odzianych obywateli, jakie Iwona uskuteczniała mimo mojego zdenerwowania, dało skutek. Trafiliśmy do Western Union, gdzie chcieli 5% marży od transakcji wymiany pieniędzy. Oczywiście Western Union należy zawsze omijać z daleka. Lata podróży mnie tego nauczyły. Ale potem jednak udało się trafić do jakiejś prywatnej agencji, gdzie dali nam nawet dobry kurs.
       Cały Manipur ma około trzy miliony mieszkańców i powierzchnię 7.14% powierzchni Polski, co daje 134 mieszkańców na kilometr kwadratowy. W Polsce jest 123. Jest tu jedna, wielka dolina, w której mieszkają wszyscy. Góry są raczej niezamieszkane. Zbyt strome, nie do uprawiania, ani do wypasu. Z ciekawostek należy zaznaczyć, że historia pisana tego regionu, być może z powodu kluczowego jego znaczenia, sięga aż 3500 lat wstecz. Jest znanych 104 królów tu panujących, wiele nazw pod jakimi ten rejon był znany powszechnie we wschodniej Azji. Jednakże kultura Manipuru zawsze była tworzona przez plemiona górskie, czyli mocno hermetyczne, ale dziś dla turystów przez to ciekawsze, bo zachowujące dawne tradycje. Co do historii, należy jeszcze nadmienić wpływ II wojny światowej. To tutaj starły się armie japońska z angielską, składającą się z wielu narodów kolonialnych. To tutaj jest wiele grobów z tamtych czasów i chwała tym którzy odparli najeźdźców. Dziś można zwiedzać pomniki i muzea postawione w tej intencji. W mieście ustawiono zaś kilka pomników przypominających o tym, że Manipur miał kiedyś własne wojsko, mimo że może wyglądali jak ułani idący z szabelką na czołgi, ale byli stąd. Gdzieś chwały trzeba szukać, skoro własnej nam nie starcza.
       Między Manipur, a sąsiadującym na północy Nagaland, kursują autobusy rządowe, ale my o nich zbyt późno się dowiedzieliśmy, kupiliśmy bowiem bilet na prywatny autobus do Kohimy, stolicy Nagalandu. To pięć godzin jazdy po górach. A Iwona stargowała należność prawie o połowę, do 14.53zł/osoba. Wyjeżdżamy jutro rano.
       Tymczasem słów kilka o naszym hotelu Youth Hostel. Może obrazować osobowość indyjską, dość nieprzyswajalną dla mentalności europejskiej. To budynek zaprojektowany z rozmachem i finezją godną młodego architekta. Został zbudowany w latach '70-tych w intencji tworzenia ośrodków jednoczących młodych w idei budowy nowego, lepszego świata, w koncepcji kształcenia się nowych inicjatyw, światłych propozycji i rozwiązań, wymiany studenckiej, spartakiad, haseł pod tytułem "w młodzieży nasza przyszłość", itp. Po latach idee zszarzały, mimo że potrzeby zostały. Budynek jest codziennie sprzątany i utrzymywany w działalności przez dyrektora i pomagierów. Ale robi się to po indyjsku. Użytkuje tak długo jak się da, potem porzuca i zastępuje czym się da. Nie remontuje się, chyba że dobudowuje prowizoryczne rozwiązania, mające zastąpić remont. Używa się materiałów niezgodnych z klimatem i przeznaczeniem. Nawet zamiata się z jednego miejsca w inne, szczerze, od serca pragnąc czystości, ale kurzy się przez to w innym miejscu, które akurat dziś nie jest potrzebne. Nawet pan dyrektor przeniósł swe biuro na piętro, bo parter już nie wytrzymuje ataku brudu, bujnej zieleni, szczurów, zepsutych okien i drzwi. Parter został oddany najeźdźcom destrukcji i degrengolady, ale trwa obrona stołpa. Pracownicy nie są może godni miana "pracownik roku", ale wykonują swoją pracę gorliwie i rzetelnie. Tak jak Indyjczyk żyje, każdą chwilę, pełnym sobą, z radością, nadzieją i poświęceniem sprawom jakie akurat dziś mu zaprzątają umysł. Jednakże ta formuła życia, jakże godna pochwały, jest infantylna, niedojrzała, zbudowana na emocjach, więc nieprzewidująca następstw i wreszcie niekonsekwentna w działaniu. Ten hotel jest jak osobowość zwykłego Indyjczyka, nie ważne jakiej religii. Obrazuje proces decyzyjny, procedury wykonawcze, drabinę odpowiedzialności działań. Łatwiej żyć z Indyjczykami, jeśli się rozumie jak oni myślą. Trudniej ich akceptować, wymagając by mentalnie zbliżyli się do nas. Źle jest nie zauważać różnic, mówiąc że ludzie wszystkich krajów są sobie równi.
       Z samego rana zadzwonił do nas sprzedawca biletów na autobus do Kohimy. Prosił abyśmy przyszli półtorej godziny przed odjazdem autobusu. Oczywiście zignorowaliśmy jego niemądre pomysły. Byliśmy w jego brudnej, zbitej ze starych desek i blachy falistej, oklejonej podartymi reklamami przewoźników budce, jakieś 45 minut przed planowaną godziną odjazdu. Na ulicy wyjazdowej z Imphal, zgrupowane i ściśnięte na jednym ze skrzyżowań, stały takie budki w szeregu, może nawet kilkanaście sztuk. Każdy bileter miał identyczną ofertę, wydrukowaną i zafoliowaną na kartce A4. O świcie wystawiali swoje otłuszczone, koślawe, niechlujnie zbite z desek biurka na nierówne płyty betonowe, będące jednocześnie chodnikiem i pokrywą rynsztoka. Siłą rzeczy fetor rozkładu tego co płynęło poniżej, unosił się powyżej i otulał atmosferą zepsucia ten przybytek inicjatywy gospodarczej, prywatnego transportu autobusowego w Manipur. Przy każdym biureczku siedziało dwóch jegomościów. Ożywiali się kiedy turysta pojawiał się w zasięgu wzroku, albo kiedy autobus miał już odjeżdżać, a do kompletu sprzedanych biletów brakowało jeszcze kilku. Siedzieli tak całe dnie, całe życie, w tym hałasie ulicy, pierdzących mopedów, dudniących ciężarówek, smrodzie rynsztoka, niezbyt odczuwając potrzebę zmiany, polepszenia sytuacji, rozpoczęcia czegoś nowego. Będąc w Indiach ciągle spotyka się takich ludzi robiących całe życie jedną rzecz. Pan od bread/omletów stojący zawsze na rogu tej samej ulicy, przy swojej kuchni dokręconej do trójkołowego roweru. Inny, w lepszej sytuacji, we wnęce kamienicy mający swoją restaurację. Kiedyś widzieliśmy pana naprawiającego klapki japonki. Jego warsztat, to czego dorobił się przez całe swoje, nędzne życie, to podwieszona na łańcuchach, obita blachą półka, przymocowana na zawiasach do muru kamienicy. Siedział na niej codziennie od świtu do zmroku i naprawiał plastykowe klapki szydłem, jakie pewnie odziedziczył po ojcu szewcu. Pamiętam innego. Przyjeżdżamy do Delhi od dwudziestu lat, a on ciągle, siedem dni w tygodniu, miesza w tym samym wogu, na tym samym palniku. Ciągle ma obsmarowane tłuszczem i kurzem z ulicy ściany swej wnęki, ciągle ma metalową ławkę i stół, nawet ubiera się ciągle tak samo. Mógłbym takich przykładów wymieniać tysiące, tutejszy handel i usługi składają się właśnie z takich przedsięwzięć.
       Umysł dziecka Indyjczyka i brak potrzeby zmiany, to najważniejsze cechy tego narodu. Można by mówić - brak potrzeby rozwoju, albo umiejętność trwania w niezmienności, niedostrzeganie konieczności poprawy sytuacji. Ale ten stan umysłu jest dla nich tak naturalny, jak dla nas nieustanna potrzeba ulepszania, poprawy, iścia do przodu, awansu, dążenia do wyższego celu z niższego pułapu. Nigdy nie zatrzymujemy się w parciu do poprawy, zawsze jest coś do ulepszenia, zawsze można sobie poprawić los, znaleźć lepszą pracę, lepszą żonę, samochód, posadę. Z czasem tak nam to wchodzi w krew, że dokonujemy zmian w rytmie sezonowym. Już nie zastanawiamy się nad potrzebą zmiany, realizujemy ją z obowiązku jaki narzuca nam środowisko w jakim żyjemy, moda, obyczaj. A tu w Indiach strzałka zmian jest odwrócona w drugą stronę. Mimo to postęp się dokonuje, trochę spontanicznie, przez dążenie do naśladowania Zachodu, trochę z powodu konkurencji na rynku, trochę wymuszają go regulacje prawne.
       Tymczasem zostawiliśmy plecaki w biurze biletera i poszliśmy na śniadanie do daby. Takiej restauracji we wnęce kamienicy. Brudnej, obsmarowanej tłuszczem, śmierdzącej zepsutymi ingrediencjami kucharskimi, z niemiłym właścicielem, koślawymi stołkami, pajęczynami na suficie. Iwona zjadła dal, takie ich ciapki z soczewicy, oleju i czegoś tam jeszcze. Ja wypiłem czaj. Pan bileter przyszedł i namawiał nas abyśmy szybko szli na autobus. Już odjeżdża, a ma jeszcze 35 minut do planowanej dziewiątej. Wskoczyliśmy w ostatniej chwili. W Indiach wszystko co pozbawione zachodniego sensu jest możliwe, nawet przedwczesny odjazd, tak samo jak dwanaście godzin opóźnienia.
       Bileterzy na chodniku/rynsztoku nie są właścicielami autobusów. Mają jedynie kooperację z firmami, które kupiły stare graty z demobilu, odrobinę wyremontowały i worzą ludzi. Najważniejszym człowiekiem w tym przedsięwzięciu jest główny konduktor w autobusie. To on mówi kierowcy kiedy jechać, kiedy stanąć. Ma jeszcze do dyspozycji zwykle jednego lub dwóch pomagierów, od noszenia bagaży, od pomagania kierowcy, itp. Jak ktoś ma stanowisko konduktora, lub kierowcy, to nie wypada mu wykonywać innej pracy fizycznej. Od tego jest posługacz. Czasami ma się takiego, aby samemu czuć się lepszym od dna społecznego. To obowiązywało tutaj od wielu tysiącleci, przeplecione kastami społecznego podziału. Niektóre pracy wykonywali ludzie z odpowiednich kast, innym było to zabronione.
       W autobusie, zazwyczaj znajdzie się jeszcze jakiś kolega, lub dwóch, którzy też siedzą obok kierowcy, bo akurat jadą w tym samym kierunku, albo chcą spędzić czas ze znajomym, albo może są miłośnikami starych autobusów. Przydają się, kiedy akurat trzeba zmienić koło, bo dziura. Nam się to przydarzyło. Potem jeszcze łatanie i zamiast obiecanych pięciu godzin, jechaliśmy do Kohimy siedem.
       Z początku myślałem, że wyjechaliśmy przedwcześnie, bo kierowca umówił się ze szwagrem po drodze na czaj i pogawędkę o jego kozach. Z pewnością umówili się telefonicznie, tutaj każdy ma maziany telefon. Ale okazało się, że nic bardziej mylnego, po godzinie dojechaliśmy do innego autobusu, który złapał dwie gumy i nie miał zapasu. Nasz autobus przywiózł dwie nowe opony. Pewnie oba jeżdżą w tej samej firmie. A firma to dziadowska, bo sprzęty ma liche. Widzieliśmy po drodze autobusy rządowe i na pozór wyglądały lepiej. Tyle tylko, że może zatrzymują się w każdej wioseczce i przez to podróż trwa dwanaście godzin.
       W naszym autobusie niewiele rzeczy działało. Fotele same się rozkładały, siedziska były pokrzywione, okna albo się nie otwierały, albo nie można ich było zamknąć. Jedno co nadal było w dobrym stanie to silna rama z ciężarówki i silnik Leylanda. To kolejna modyfikacja tego jaki znamy z komunistycznej Polski, z autobusów Autosan. Na tej drodze żaden inny sprzęt nie da rady jeździć codziennie i z taką prędkością. Takich podskoków jeszcze nie miałem w autobusie, można sobie nerki poobrywać. Dziury są potężne, drogę cały czas remontują, jedzie się często środkiem budowy. Kierowca gna ile się da na prostych odcinkach, nie przejmuje się dziurami, koła często wyskakują w powietrze, tak jak nasze bagaże na tyle autobusu. Jednakowoż kierowca nie dysponuje amortyzowanym fotelem. To byłoby oszustwo, on komfortowo, a my tyłki sobie odbijamy. Więc jak prawdziwy asceta ma zwykły zydelek. Dwie rurki wygięte w kształt krzesła, przykręcone do drewnianego postumenciku, skrzynki na narzędzia. Za komfort służy plecionka z plastykowego sznurka, rozpięta na tych rurkach.
       Indyjscy kierowcy są do siebie podobni. Zwykle są w średnim wieku, wąsaci, małomówni, jakby nieco autystyczni. Wyczekują hasła - jedź! - i wciskają gaz do dechy. Z trudnością zmuszają się do zatrzymania. Konduktor musi powtarzać kilka razy, walić ręką w blachę autobusu. Potem z niecierpliwością rozglądają się, kręcą na zydelku, ugniatają w rękach odartą z miękkiego obicia kierownicę, niecierpliwią jak pies któremu właściciel obiecał spacer, ale ociąga się z założeniem palta na grzbiet. Są jak kierowca wyścigowy, wpatrzony w dal drogi, któremu tylko jazda w głowie, a przymusowy postój to strata czasu. Kierowcy z Sri Lanki, Birmy i całej południowo-wschodniej Azji, są inni, przede wszystkim są młodsi.
       Droga jest zapchana dużą ilością ciężarówek, one z kolei jadą bardzo wolno, czyli jakieś 15km/h. Trzeba je wyprzedzać, a to nie jest możliwe na tak krętej i wąskiej drodze. Nie jest możliwe w naszym poczuciu porządku, dobrego wychowania i rozsądku. Lecz cóż rozwaga, kiedy czas nie guma, a już mamy opóźnienie dwie godziny. Trzeba wcisnąć przeraźliwy klakson i dawaj wyprzedzamy. Ciężarówka się kiwa, my podskakujemy, kurz zakrywa wszystko. Raz się udało, to znaczy, że można powtarzać po wielokroć.
       Mijamy posterunki wojskowe, ale nie chcą nas wpisywać do ksiąg. Konduktor coś tam z nimi załatwia i wskakuje w biegu z powrotem. Kierowca już się niecierpliwi i powoli rusza. We wiosce Mao wjeżdżamy do innego stanu - Nagaland. Wielkość to 5.3% wielkości Polski, gęstość zaludnienia 119 osób na kilometr kwadratowy. Coś się zmienia, jakby czyściej i porządniej. Co kilkaset metrów mijamy tablice z wymalowanymi hasłami edukacyjnymi. Mają różną treść, jest o piciu i o życiu, o nie zabijaniu żeńskich płodów, o tym jak należy myć ręce aby były czyste, o tym że wiara przenosi góry, i o tym że nic co ludzkie nie powinno być nam obce. Jest też o nadmiernej prędkości i poszanowaniu życia cudzego. W jakieś wiosce widzimy wymalowane na budynkach olbrzymie twarze znanych ludzi, celebrytów, amerykańskich prezydentów, naukowców, gwiazdy pop, wszyscy z Zachodu. Później w stolicy, w Kohimie, mamy przykład dostrzegania różnicy między NAMI, a NIMI. Na murze umieszczono plakat, zdjęcie. Plakat jest podzielony na pół, pionową linią. Po prawej stronie zdjęcie centrum Singapuru, z podpisem, że to jest Singapur. Po lewej centralna ulica Kohimy, z odpowiednią adnotacją, a pod spodem, po angielsku, wszystkie hasła są tu wypisywane po angielsku, stoi - różnice widać gołym okiem!
       Angielski jest w północno-wschodnich stanach Indii takim lingua franca, podobno dzięki niemu ludzie z różnych regionów, plemion, którzy mają przecież różne języki, z różnym alfabetem, mogą się dogadać. W praktyce spostrzegam, że poziom znajomości angielskiego w tym rejonie Indii, jest niższy niż w innych rejonach. Być może także z tego powodu ludzie nic sobie nie robią z pouczających haseł, wymalowanych po angielsku na każdej wolnej przestrzeni. U nas jest tyle reklam, ile tutaj haseł.
       Taka odnowa w duchu edukacji może być związana z dominującą religią w Nagalandzie, a jest nią chrześcijaństwo w odłamie baptystów. Baptyści bardzo rzeczowo, racjonalnie i można powiedzieć pluralistycznie podchodzą do wiary. Są bardziej poprawni od protestantów, z których się wywodzą. Najwięcej jest ich w USA, a tu cały, prawie dwumilionowy Nagaland też jest baptyjski. No może nie cały, pozostały jeszcze wierzenia animistyczne, gdzieś we wioskach w górach, zapewne wymieszane z naukami misjonarzy. Jednakowoż dawne wierzenia są związane z dawną obyczajowością, tak jak szyja z głową. W przypadku Nagalandu mamy do czynienia z kolejnym narodem łowców głów. Mieli tutaj taki rytuał dla chłopców, przejścia w wiek męski. Długo by opisywać całą procedurę, która jest powtarzalna w innych plemionach, jak świat długi i szeroki, ale kończyło się to przynoszeniem do wioski głowy jakiegoś delikwenta z innej wioski. Oficjalnie zakazano tego barbarzyństwa za czasów kolonialnych, ale nieoficjalnie rytuały przeprowadzano jeszcze w 1969 roku. Trudno się temu dziwić, życie w plemionach odciętych od świata górami bez dróg, jest mocno zrytualizowane. To taki sam wyścig szczurów jaki mamy na Zachodzie. Tutaj rodziły się dwa gatunki ludzi: kobiety i mężczyźni. W okresie dzieciństwa ludzie mieli jako taką wolność wyboru, potem jednak, należało udowodnić przed resztą grupy swoją płeć, przydatność społeczną, miejsce w hierarchii plemiennej. Dla kobiet wymyślano osobne procedury, dla mężczyzn osobne, jak na przykład łowienie głów. Jeśli egzamin zdałeś zostawałeś wcielony w grupę wioski, jako pełnoprawny obywatel, jeśli nie, byłeś skazany na banicję, czyli w mniemaniu ówczesnych ludzi na coś gorszego od śmierci. Bycie poza grupą było najgorszą karą, człowiek nie wiedział jak przetrwać, bo tylko w grupie można było przetrwać. W plemieniu nikt nie był samowystarczalny, dopiero całe plemię było. Poza tym wystarczy spojrzeć na owcę, która przypadkiem się zagapi i oddzieli od stada. Biega w lęku, bo mentalnie nie umie istnieć bez stada. Ludzie tamtych czasów też tacy byli, w Europie także. Samotność, oddzielenie od grupy ziomków - gotowa choroba psychiczna. Poza tym jak się taki wybrakowany społecznie grzdyl kręcił po górach, to w pięć minut CHRUST! i łeb obcięty. A inny młodzian się cieszy, bo łatwo egzamin dojrzałości zaliczył.
       Natomiast plemię nie potrzebowało członków, którzy nie przeszli egzaminu dojrzałości, bo byliby tylko obciążeniem dla grupy, zmniejszaliby zdolność wioski do przetrwania trudniejszych chwil klęsk żywiołowych, czy najazdu obcych poławiaczy makówek. Dopiero całkiem niedawno stworzyliśmy system moralny, który nakazuje nam opiekować się ułomnymi społecznie jednostkami. Ale to tylko dlatego, że dziś nas na to stać. Plemiona górali nie mogli sobie na to pozwolić i tak jak my dziś, byli święcie przekonani do swojego kanonu zachowań. Wierzyli, że nie ma innego, bo być nie może, a wszelkie odmienne pomysły to herezja.
       Ale idźmy dalej w życie obywatela plemienia Nagów. Kiedy udało mu się zdać egzamin dojrzałości, to swym życiem, cały czas musiał udowadniać swą przydatność społeczną. Dzięki temu mógł utrzymać, lub podnieść swój status społeczny. Nie wymagano tego, ale każdy o tym dobrze wiedział. W przypadku Nagów, taki mężczyzna musiał być sprawnym łowczym głów, wybijać się na tle innych wojowników, mieć wiele kobiet i uczestniczyć w tzw. świętach. Aby wyprawić się na inne plemię, organizowano specjalne święto. Kobiety organizowały jedzenie, przygotowywały zapasy na wyprawę mężczyzn, zachęcały ich, każdego z osobna, tego którego sobie wybrały, aby pokazał się z jak najlepszej strony. Przed wyprawą oddzielano kobiety od mężczyzn, po wyprawie świętowano i spółkowano. Ot cała zabawa, a głowy sąsiadów dyndały na sznurkach, podszczypywane przez psy. Ważnym wydarzeniem w życiu wioski były także zabawy organizowane przez co znamienitszych jej obywateli. Im więcej takich popijaw zrobiłeś i im więcej ludzi sprosiłeś, tym bardziej się liczyłeś w plemieniu. Nie robiłeś imprez, nie użynałeś sąsiadom głów, to spadałeś w hierarchii, nie miałeś dostępu do odpowiedniej ilości wody i pożywienia, nikt już się z tobą nie liczył, nikt ci nie pomagał, kiedy miałeś jakiś problem, aż stawałeś się plemieniu niepotrzebny i... banicja. Boczny tor nie istniał, nie mogłeś powiedzieć - mam was wszystkich w dupie, ja wysiadam, ten stres mnie wykańcza, mam burnout łowcy głów, wyprowadzam się w Bieszczady i założę fabrykę prawdziwej czekolady. Byłeś w systemie, albo ciebie nie było. Teraz poniekąd jest lepiej.
       Ten silnie związany z wojennym rzemiosłem obyczaj życia Nagów był drzazgą w oku kolonizatorów. Górzysty Nagaland sprzyjał partyzantce. Tereny te od zawsze były na marginesie historii. Ważniejszy był Manipur, tamtędy szedł handel, tam kwitło życie. W Nagaland nie zarejestrowano rozwoju cywilizacji. Dawne dzieje giną w mroku niezapisanej historii. Nie wiadomo skąd pochodzi lud Nagów, językowo, tak jak wszyscy w tym regionie, są powiązani z Chinami i Tybetem. Nie wiadomo także co oznacza słowo 'naga'. Być może jest to birmańskie określenie tych ludzi, oznaczające 'przekłute nosy', albo 'kolczyki w nosie'. W każdym razie Brytyjczycy wystosowali dziesięć wypraw wojskowych w góry Nagalandu, a ostatnia skończyła się walną bitwą, po której doszło do wojny domowej w Nagalandzie. Od 1851 roku Brytyjczycy uznali, że nie ma co mieszać się w sprawy Nagów, bo i tak z tego nic nie da się wyciągnąć dla korony. Nagowie jednak ciągle robili wypady zbrojne na tereny Assamu i Manipur. Więc pod koniec XIX wieku Brytyjczycy zdecydowanie zareagowali, przy okazji utworzyli miasto Kohima, jako swój wojskowy przyczółek.
       W XX wieku Nagowie jeszcze wiele razy podnosili swoje zbrojne ramię. Najpierw walczyli o niezależność od Assamu, a po jej uzyskaniu, walczyli między sobą. Były to bardziej rozboje i walki plemienne niż terroryzm. W dzisiejszych czasach Nagaland należy do spokojnych stanów Indii, wreszcie może łożyć fundusze na rozwój, a nie na ustanawianie porządku. Po dawnych obyczajach zostały artefakty w muzeum, w Kohimie i coraz silniej akcentowana odrębność kulturowa, w różnego rodzaju świętach, zdobnictwie domów, ubiorze ludzi. Jak chociażby święto dzioborożca w grudniu, połączone z festiwalem muzyki rockowej. Albo lekcje o tradycji Nagów w szkołach. Mają tu takie podręczniki uczące jak kiedyś się ubierano, jakich narzędzi używano, jak tatuowania wojowników, jakie czczono bóstwa, święte dni, itp. Może nie uczy to zrozumienia, ale pozostawia jakiś ślad po Dawnym, w głowach młodych ludzi. Nas uczą o chrześcijańskiej tradycji Słowian, wcześniejszą uznając za zbyt ciemną i trudną do wtłoczenia w ramy współczesnej nauki.
       Kiedy zbliżaliśmy się do Kohimy góry jakby zrobiły się odrobinę ładniejsze. To już nie był pofalowany silnym wiatrem, zielony ocean fal. Powtarzalny i szybko nudzący oko. Teraz pojawiły się ciekawsze akcenty. Nagie szczyty, tu i ówdzie skały. Przejeżdżaliśmy kolejne wioski, ale to już była Kohima. Miasto mające ponad 70 tysięcy mieszkańców rozłożono na szczytach górskich. To karkołomne zadanie. Najtrudniejsza jest tutaj komunikacja pomiędzy dzielnicami. Nie ma dłuższego niż 200 metrów odcinka drogi, wszędzie zakręty. Gdziekolwiek chcesz pójść jest stromo pod górę. Panuje tu podświadome uczucie braku miejsca, ścisku. Domy są doklejone do zboczy, ulice wąskie, miejsca na zaparkowanie brak, chodniki mizerne, aby gdzieś dojść trzeba kluczyć ścieżkami pomiędzy budynkami, jak w labiryncie. Miasto wygląda pięknie z daleka, przypomina Shimla, także w nocy, kiedy światła jak gwiazdy, pikują świetlikami wszystkie zbocza dookoła. Kohima jest w miarę czysta i zadbana, na tle innych miast Indii. Jest też dość cicha. Można tędy przejechać i zrobić jedno, lub dwa zdjęcia. Ale można zatrzymać się na dłużej, nacieszyć zmysły szczegółami. My tak uczyniliśmy.
       Kohima jest mała i rzadko przez turystów odwiedzana, więc hotelu tutaj jak na lekarstwo. My już straciliśmy nadzieję chodząc z plecakami od domu do domu. Taksówkarze, nie ma tu riksz, nie są skorzy do współpracy, jakby wstydzili się nieznajomości angielskiego, albo na prawdę nie znali żadnego hotelu w mieście. My na początek znaleźliśmy trzy. Ceny z sufitu, jakość usług z piwnicy. Wybraliśmy oczywiście najtańszy, za 45zł pokój, albo raczej zapleśniała nora. Hotel nazywa się Central Guest House i jest znany podobno wśród podróżników. Mnie znowu dopadła choroba, więc nie wybrzydzałem, padłem na cuchnące wilgocią łóżko, wprzódy nakrywając je własnym prześcieradłem, bo hotelowe wyglądało tak, jakby je świni spod dupy wyciągnęli. Iwona jeszcze tego samego dnia znalazła dużo lepszy hotel, ale za tą samą, wygórowaną cenę. Przenieśliśmy się rano. Szwendając się po okolicy, szukając apteki homeopatycznej, natrafiła na cmentarz żołnierzy brytyjskich, z czasów walk z Japończykami. Zastanowiło mnie czy Anglicy są równie przywiązani do swych rodaków poległych na obczyźnie co Polacy, albo Niemcy. Czy przyjeżdżają tutaj, by odnaleźć nazwisko swego dziadka, a może starszego brata. W ogóle to musi być ciekawy temat w krajach kolonialnych, temat przodków mieszkających w koloniach, mieszania się kultur, importowania obyczajów, kuchni, albo utraty hegemonii światowej.
       Poszedłem dziś zwiedzać Kohimę, a Iwona była mi przewodnikiem. Podczas kiedy ja walczyłem z chorobą w hotelowym łóżku, ona już spenetrowała każdy zaułek. Wie gdzie jest apteka homeopatyczna, o której nie wiedzą nawet najstarsi kohimscy górale, zwiedziła muzeum i cmentarz poległych, najlepsze daby i sklepy z souvenirami, gdzie jest przystanek rządowych autobusów i wszystkie, możliwe hotele. Szczerze mówiąc spodziewałem się zobaczyć nieco bardziej interesujące miasto. Taki sobie obraz Kohimy stworzyłem w wyobraźni, na podstawie Iwony opowieści. Ale być może jeszcze nie do końca wyzdrowiałem i moja wrażliwość obserwacji jest nieco stępiała, bo nosiłem aparat w ręku, gotowy do robienia zdjęć, ale nic mnie nie zmuszało do jego użycia. Takie to było normalne, ale jednak miłe. Posiedzieliśmy w dabie. Wypiliśmy czaj, porozmawialiśmy. Przespacerowaliśmy pół centrum, aby sprawdzić autobusy do Mokokchung. Potem w intencji rezerwacji biletów pociągowych na dalszą podróż, przewędrowaliśmy kolejne pół centrum. Okazało się, że na jutro nie ma autobusów, dopiero na pojutrze. Czas nam się kończy, nie możemy tyle czekać. Trzeba zmienić plan trasy, już i tak za długo tu siedzimy z powodu mojej choroby. Przynajmniej pooglądaliśmy w telewizji tradycyjne tańce z Manipuru. Podobno z tego słyną. Obstawiam, że są jednymi z najlepszych, pośród swoich bezpośrednich sąsiadów. Na eliminacje ponad okręgowe, bym ich nie wysyłał.
       Usiedliśmy na dłużej w Energy Cafe, na pięterku, skąd można podglądać główne skrzyżowanie w Kohimie, przy dworcu autobusowym i miejscu skąd odjeżdżają marszrutki do różnych wsi. Lubię tak posiedzieć przy czaju i popatrzeć jak życie sobie płynie w dole, ale mnie nie dotyczy. Lubiłem tak siadywać w Varanasi, w Pushkarze, w Delhi... w niezliczonych miejscach, w Indiach i nie tylko. A tu sobie siedzę i nie mam potrzeby wyciągania aparatu, nic mnie nie do tego nie przekonuje. Tyle, że się nie nudzę. Nie mam ochoty stąd iść. Pomyślałem, że Kohima jest mało indyjska, to znaczy mało zaskakująca. Gdyby zdjąć im te demagogiczne hasła edukacyjne, to już zupełnie byłoby tak zwyczajnie, ale nadal nie nudnie.
       Iwona chcąc się pochwalić swoimi odkryciami, prowadziła mnie od znaleziska do znaleziska. Ale nie umiałem zapożyczyć od niej tego entuzjazmu. Weszliśmy do kolejnej drogerii z lokalnym rękodziełem biżuterii. Oczywiście ceny z kosmosu, bo to sklepy sprzedające cepelię. To samo, może gorszej jakości, można kupić na zwykłym rynku, pomiędzy chińską tandetą. Gdyby te artefakty, wypieszczone ręką nagaladzkiego rzemieślnika, rzeczywiście były tyle warte, to obrabowanie takiego nędznego sklepiku, z lichą gablotą stojącą na chodniku, przyniosło by milionowy łup. Zapewne Nagowie są baptyjsko uczciwi i dlatego te kramy nie potrzebują innej ochrony, aniżeli nieśmiała dziewoja za ladą. Przypomniały mi się malunki Aborygenów, w galerii, w Yuendumu. Psy biegały po tym co leżało na podłodze, a każdy miał naklejkę, z liczbą nie mniejszą niż 1200 australijskich baksów. Po prostu rękodzieło prymitywnych ludów, po stworzeniu, przechodzi proces nobilitacji w świecie białego człowieka. Najpierw nadawana jest mu cena z katalogu internetowego, podobnych mu dzieł. Tak zwane pozycjonowanie pracy artysty w hierarchii sztuki. Potem ta cena jest zatwierdzana przez banknoty wysuwające się z portfela turysty, który to dzieło kupi. Na koniec właściciel nadaje mu ostateczną wartość, mającą odzwierciedlać jego osobisty prestiż, albo pokładane w dziele nadzieje na lokatę kapitału. Zresztą ta procedura budowania iluzji wartości, dotyczy również każdej innej odmiany sztuki.
       Nie powiem, mają tu ciekawe naszyjniki z kolorowych paciorków, ale wydaje mi się, że już takie widywałem w innych krajach. Tutaj dodają od siebie mosiężną główkę, albo mini postać łowcy głów. To jak kupowanie ładnych, kolorowych spodni nad jeziorem Toba, na Sumatrze. Są fajne, ale na każdej parze nasmarowane wielkimi kulfonami "TOBA". I wszystko do kitu. Nagowie też muszą czegoś się trzymać, mają swoją tradycję tych aniołków od dekapitacji. Wiadomo, że najprzyjemniej celebruje się taką tradycję, która daje poczucie siły i bezpieczeństwa, a wytatuowany bandzior z gór ma męską pewność siebie jak pancernik Yamamoto. My w Polsce moglibyśmy identyfikować się z Huzarami, to też byli swego czasu nieźli goście od eksterminacji. No ale wolimy skrzyżowanie animistycznego kultu matki rodziny, z wiarą chrześcijańską, wetkniętą w klapę marynary.
       Niezbyt wcześnie rano poszliśmy na dworzec autobusowy, by wsiąść do autobusu zdążającego do Dimapur, największego miasta Nagalandu, położonego już w dolinie Brahmaputry. Musieliśmy więc zjechać z gór serpentynami 74 kilometry. Uczyniliśmy to w wesołych podskokach, po kompletnie rozpieprzonej drodze. Budują nową, od razu autostradę dwupasmową. Ale najpierw rozjechali wszystko buldożerami, żeby było wiadomo o co w tej robocie chodzi. Im niżej, tym robiło się ciekawiej. Iglaste lasy pełne cykad, ustąpiły miejsca palmom i tropikalnej roślinności. Zjechaliśmy ze szczytów, w głęboki kanion rzeki Bakala Nadi. Jego strome ściany były bujnie zarośnięte zielenią. Pojawiła się woda, płynąca zewsząd strumykami. Buldożery wrzynały się w te ściany zlepieńca i gdzieniegdzie litej, żółtej skały. Rozcinały gąbczasty, zielony, tętniący życiem dywan i ryły w brunatno-żółtym, mokrym miąższu gór. Wkładanie autostrady w tak wąski kanion, to trudne i kosztowne zadanie. W Chinach budują w takich wypadkach most wzdłuż rzeki. Pewnie taniej im wychodzi.
       Jazda w dół do Brahmaputry, to kilka godzin w pyle drogi. Kolejne tablice przy drodze głosiły szczytne hasła, namawiające do ochrony życia samochodowego, a niefrasobliwi kierowcy odpowiadali napisami na swych ciężarówkach - Jezus mnie ochroni. Niestety nie chciało rano popadać, więc dziesiątki ciężarówek, autobusy i małe samochody, podnosiły ogromny kurz z szutrowej drogi. Okna w autobusie indyjskim nie są szczelne, więc my też dusiliśmy się od pyłu. Przyprószył nas siwizną, a włosy usztywnił jak cukier. Gryzł w gardło i oczy. Ale w końcu udało się nam jakoś to przetrwać i dołączyliśmy do końca, leniwie drepcącego w miejscu korka, na ulicy wjazdowej do Dimapur. Główne ulice w tym mieście też zdecydowano od razu, za jednym zamachem, wyremontować. Więc na początek rozjechali je buldożerami, łącznie z chodnikami i latarniami, aby było wiadomo kto tu rządzi.
       Dimapur to mieścina opanowana przez żółte motoriksze. Podobnie jak to było w Kohimie, z taksówkami Suzuki-Maruti, tutaj także podstawową misją życiową riksz jest oczekiwanie na klienta. Riksz jest kilka razy zbyt wiele, w stosunku do potrzeb. Ale chyba to nikomu nie przeszkadza. Te pierdzące, lub stukające nieprzyjemnie silnikami diesela, blaszane pudełka, obciągnięte żółtym brezentem, z trudem dawały sobie radę na olbrzymich dziurach w tym, co kiedyś było jezdnią. Ich 35-cio centymetrowej średnicy kółka zatapiały się w błocie, lub utykały w wykrotach. Ale jakoś, powoli, ponaglani przez policjantów na skrzyżowaniach, przesuwał się ten żółty tłumek w przód i w przód. My razem z nim, goliatem, autobusem.
       Dimapur to nie Kohima. Jest cztery razy większy, typowo po indyjsku brudny i śmierdzący, hałaśliwy od klaksonów, z nijakim wizerunkiem fasad kamienic upstrzonych reklamami, szyldami co chwile na nowo otwieranych sklepów. Witryny silące się na nowoczesność i blichtrem przewyższające asortyment jaki serwują. Króluje aluminium i plastyk podświetlany ledami. Szybko niszczy to klimat, kurz ulicy, niska jakość wykonania, brak serwisu i starań właściciela o to by utrzymać całość w należytym porządku. Mija rok, dwa i ta nowoczesność wygląda jak po wojnie na plucie betelem i nieumyślny wandalizm. Czasami mam ochotę powiedzieć stojącemu z nudów przed sklepem Indyjczykowi - zostaw bo zepsujesz! Ich ręce muszą coś robić, czegoś dotykać, sprawdzać czy można to obrócić, wyjąć i wsadzić w odwrotnej kolejności. A może by poprawić producenta i zamiast śrubki wetknąć kołek, a na nim powiesić torebkę foliową z sosem do samosów na drugie śniadanie. Tak postępuje codzienne, nieświadome zepsucie dziecięcą naturą Indyjczyków.
       Sklepiki wystrugane ze starych, otłuszczonych desek, we wnękach murów, z inicjatywy handlowej pojedynczego człowieka, ale z numerem licencji wymalowanym ponad okienkiem witryny. Takie sklepiki ciągle istnieją i mają się dobrze. Kolejne pokolenia sprzedawców przejmują po ojcach te maleńkie interesy, im czas nie przeszkadza, są też dostosowane do fantazji zachowań Indyjczyków.
       Dojechaliśmy do dworca autobusowego, jest tuż obok dworca kolejowego. Tam się udaliśmy. Okazało się, że nasz pociąg, na który liczyliśmy, jest opóźniony pięć godzin. Jednakże kupiliśmy na niego dwa bilety za 5zł każdy. Chcemy dojechać do Sibsagar. To dystans na około trzy godziny jazdy. Ale jeśli spóźnimy się pięć godzin, to wylądujemy w Sibsagar przed północą i w tej dużej wiosce nie znajdziemy hotelu. Przyjdzie nam nocować na dworcu. Jest rozwiązanie. Wcześniej jedzie klimatyzowany pociąg za sześć razy droższy bilet i on nie jest opóźniony. Postanowiliśmy wsiąść do niego i spróbować pojechać na tani bilet, na tzw. sahiba. Tak czy siak, mamy parę godzin czasu. Poszliśmy więc zostawić plecaki w przechowalni.
       Indie się cywilizują, kiedyś zostawienie bagażu w przechowalni oznaczało wypełnianie druczków i ogromną biurokrację. Dziś, jak wieszczy napis nad zakratowanym okienkiem, wychodząc naprzeciw potrzebom pasażerów kolei, procedury uproszczono do wypisania jednego kwitka. Aby ten postęp był możliwy, należało wprowadzić nowe prawa, jak chociażby takie, że bagaż musi być zamknięty na kłódkę. Nie ważne czy to jest torba tekstylna, czy plastykowa waliza, czy plecak. Musi być kłódka. Więc pakujemy nasze plecaki w worki, jakie używamy w transporcie lotniczym, worki z brezentu, zawiązane na sznurek. Kładziemy dwa plecaki w workach obok siebie, na półce w przechowalni i wieszamy naszą kłódkę szyfrową na węźle sznurków od worków. Pan cloak-room (przechowalnia bagażu) decyduje z marsową miną, że tak jest dobrze. Następnie należy okazać bilet na pociąg, może być zużyty. Potem opłacić 0.90zł za dobę i można iść na miasto wolnym od bagażu. Biurokracja daje zawsze szerokie pole do popisu dla ludzi z inicjatywą.
       Idziemy do odległego o niecałe dwa kilometry muzeum na powietrzu, gdzie przechowuje się relikty dawnego królestwa Kachari, sprzed tysiąca lat. Iwona wynalazła w internecie to, jako jedyną atrakcję zdolną zająć białego turystę na jakiś czas oczekiwania na pociąg. Po drodze zauważamy restaurację pod wielkim drzewem, za starym, kutym w żelazie płotkiem. W Dimapur jest sporo rozłożystych drzew, otoczonych zielenią trawy i niskimi płotkami. Takie wysepki pośród brudu ulicy i śmierdzącego rynsztoka. Na jednej z takich wysp, wykwitła kulinarna inicjatywa młodych ludzi. Mają w menu coś z indyjskich potraw, ale już unowocześnionych po zachodniemu. Postawili kilka drewnianych ławek ze stołami pod wiatami, a jedną w koronie wielkiego drzewa, na podeście dostępnym po wdrapaniu się, po stromych schodach. Tam usiedliśmy i było na prawdę miło. Restauracja nazywa się The garden, pewnie przez kontrast do tej... ulicy. Bo tu wielkie drzewo, tam wielki beton. Ceny mają normalne, indyjskie. Wykonanie mebli i schodów też, ale się starają.
       Posiedzieliśmy i poszliśmy dalej. Najpierw były długie galerie sklepów z nagalandzkim rękodziełem, ale dla kogo, przecież Dimapur nie jest miejscem turystycznym, nawet dla Indyjczyków. Potem był rynek, przyszło nam przemaszerować akurat przez dział mięsny. Żywe w klatkach biegały kuraki różnej maści, gęsi, skakały żaby wielkości ropuchy, śliniły się czarne ślimaki, nerwowo podrygiwały bialutkie szczurki. Na półkach leżeli ich bracia w gatunku, w kawałkach, obsiadnięci przez muchy. Tu sterczała noga kozy, tam wisiały za szyję oskubane kurczaki, nieruchomo wierzgały w powietrzu psie nóżki, tempo patrzyły oczy z łaba świni. Kiedy to wszystko przeszliśmy, oczom naszym ukazała się brama, a na niej napis "Centrum Naukowe Dimapur". Za bramą taki sam burdel ulicy jak przed, oraz niewyobrażalny smród śmietnika rynku mięsno-warzywnego. Na koniec dotarliśmy do muzeum.
       Rozległy, trawiasty teren, ogrodzony wysokim, ażurowym płotem, usiany jest dziwnymi grzybami o niewielkich kapeluszach. Rzeźbione z równą finezją, co niechlujstwem, powoli rozpływają się pod naciskiem praw czasu. Piaskowiec starzeje się w sposób odwrotny niźli ludzie. My z wiekiem nabywamy rys i zmarszczek, które wspaniale oddają nasz charakter, przeszłe troski i radości. Piaskowcowi nadano kształt i urodę, ryjąc jego powierzchnię, a z czasem charakter mu się ulatnia, wraca mu bezkształtność. Nasza skóra nasiąka emocjami jak gąbka, a one pozostawiają w niej ślad. Skóra piaskowca odparowuje emocje artysty, aż nic w końcu z nich nie zostaje. Może dla starych ludzi można by wymyślić krem z piaskowca, który pozwalałby niwelować zmarszczki.
       Skoro dawne dzieje Nagalandu giną w mrokach niepiśmiennej historii, to i o królestwie Kachari wiadomo niewiele, a o dziwnych grzybkach jeszcze mniej. W zasadzie nie wiadomo nic, po co to tu stawiano, co oznaczają płaskorzeźby na ich powierzchni, tak różne od zdobnictwa indyjskiego, niektórzy nawet wpadli na pomysł, że to były figury szachowe. Ale kto je przesuwał, skoro to głazy większe od człowieka?
       Późnym popołudniem wsiadamy do klimatyzowanego pociągu do Sibsagar. Jest tak zimno, że zaparowały szyby. Na zewnątrz około 32 stopnie. Z początku nikt sobie nami głowy nie zawraca, ale kelnerzy od podawania zamówionych z warsu posiłków łypią na nas okiem. W końcu podchodzi do nas naczelny konduktor i pyta o bilety. Rzuca okiem na nasz nieodpowiedni bilet i oddaje ze słowami - ten bilet nie jest ważny na ten pociąg, proponuję abyście państwo wysiedli na najbliższej stacji i poczekali na swój pociąg, który jest opóźniony. Trajlujemy o tym, że niby kazali nam wsiąść do tego, bo nasz nie nadjechał i że możemy zrobić dopłatę do lepszego pociągu, bo w Europie tak się robi. Ale pan konduktor odpiera, że może nam jedynie kazać zapłacić karę 150zł od osoby, bo biletu mu nie wolno sprzedawać. Nie ma wyjścia, trzeba będzie wysiąść i poczekać na spóźniony pociąg. Już prawie uwierzyłem w teorie Iwony, jakoby Indie się zmieniają i młode pokolenie, konduktor jest sporo od nas młodszy, nie ma takiego bałwochwalczego stosunku do białych z Europy jak ich dziadowie i ojcowie. Iwona nie chciała jechać pociągiem na pół gapę - na pewno nas wyrzucą - mówiła. Ale jednak wyszło na moje. Konduktor się uśmiechnął i pozwolił nam jechać dalej bez biletu.
       Moja teoria jest taka, że serwilizm mentalny Indyjczyków w stosunku do białych nadal jest tu mocno zakorzeniony, zmienia jedynie swoje objawy. Dawny konduktor, co się nam już zdarzało, tonem oficjalnym poinformowałby nas o popełnionej przez nas nieświadomej omyłce - wsiedliście państwo do nieodpowiedniego pociągu - poczym by się oddalił, myśląc sobie w duchu, że udało mu się dopomóc bóstwu z panteonu, zagubionemu w ziemskim świecie. Czuł by się dumny z siebie, że miał okazje porozmawiać z białym, wykazać się profesjonalizmem na swoim stanowisku i ogromnym sercem pomagając białym. Czuł by się jak chłopiec, który może pomóc wujkowi naprawić samochód, mimo że powinien teraz odrabiać lekcje.
       Nowy konduktor występował z innego pułapu. Zanim pozwolił nam jechać dalej pociągiem, zmienił ton z oficjalnego na osobisty, uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu. Tak mniej więcej na wysokości miejsca gdzie zostaje ślad po szczepionce dla niemowląt. Poklepywał mnie i uśmiechał się zapewniając o swoich dobrych intencjach wielokrotnie. A ja mu dziękowałem, nie wstając z fotela, też kilka razy. Procedura była powtarzana, jak repeta drinka, który nam smakuje. Tu nie było bezpośredniej czołobitności, ale otwarty podziw napędzany nieuświadomionym kultem. Nowy konduktor mówił - możecie jechać na gapę - myślał - doskonale was rozumiem, jestem taki jak wy - a motywem było - chcę być taki jak wy. Stary konduktor mówił - popełniliście omyłkę, ale nic nie szkodzi - myślał - moim obowiązkiem jest im bezinteresownie pomóc - a motywem było - podziwiam ich. Moja teoria mówi więc, że Indyjczycy mają nadal tego złośliwego chochlika w głowie, tyle że pociąga on za inne sznurki.
       Czytamy teraz z Iwoną "Dni birmańskie" Orwell'a. To studium ostatniego etapu kolonizacji Birmy, kiedy tubylcom przyznano już dość spore prawa i możliwości, kiedy rodził się w ich umysłach bunt połączony z podziwem. Żaden czas, ani żaden stan umysłu zbiorowego nie jest stały. Są pewne elementy, enzymy, które wywierają nacisk, modyfikują myślenie całych społeczeństw przez krótki lub całkiem długi czas, potem ustępują. Czas życia enzymu pod tytułem 'admiracja białego człowieka i jego kultury' w głowach Indyjczyków jeszcze się nie skończył.
       Ile by nie filozofować, pojechaliśmy dalej. Ciemność wieczoru spowiła pola ryżowe zalane wodą. Rolnicy wracali swoimi dwukołowymi traktorami do domów. Owady kłębiły się pod światłami latarni, światła mopedów kotłowały się za szlabanami przejazdów kolejowych. Nasz pociąg nabierał prędkości, ale nie przekraczał stówy. Ma krótki bieg, tylko dziesięć godzin. Kursuje wzdłuż całego Assamu, od jego stolicy do ostatniego miasta na wschodzie. Wozi bardziej znamienitych obywateli. W Indiach panuje wprost przeciwny obyczaj niż w Australii. Tutaj jeśli masz pieniądze, to powinieneś to okazywać, na przykład jeździć pociągiem sześć razy droższym niż normalnie. Indyjskie znajome Iwony mówią, że nie mogą tak podróżować po Indiach jak Iwona, bo ich rodziny by się na to nigdy nie zgodziły. Ale następne pokolenie już powoli zmienia ten obyczaj. Młodym wiele więcej się wybacza.
       Naszą dyskusję z konduktorem siłą rzeczy wysłuchiwali inni podróżni. Po jakimś czasie jeden z nich podszedł aby się przedstawić. Poczym wydeklamował nam jak na szkolnym apelu, cały swój dorobek życia. Było o hotelu w Londynie, w którym zatrudnia Polaków, było o pochodzeniu z biednego Assamu i o nadzorowaniu budowy kolejnego hotelu w Dibrugarh (ostatnie miasto na wschodzie Assamu). Stał i prawie się kiwał na piętach z wysoko podniesionym czołem. Otyły, młody biznesmen, siedzący z boku, nie wytrzymał i też wcisnął swoje trzy grosze. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Sibsagar, do którego jedziemy, jest stolicą indyjskiej ropy. Do końca lat '50-tych wydobywano tutaj najwięcej ropy w Indiach. Teraz jest na drugim miejscu. Przynajmniej w opinii lokalnych dorobkiewiczów.
       Zatrzymywaliśmy się rzadko, nie na wszystkich stacjach. Ale mijaliśmy pociągi z przeciwka. Gorszej klasy, załadowane plebsem jak goździkami wiadra kwiaciarek ze Starego Rynku w Krakowie. Młody biznesmen zjadł obiad i poszedł do ubikacji. W tym czasie podsiadło go starsze małżeństwo. Wolnych miejsc jest pełno, ale oni usiedli akurat tutaj. Staruszek w wełnianej czapce z powodu klimatyzacji i z kurczowo trzymanym neseserem. Biznesmen wrócił i bezceremonialnie ich przegnał. Nie był tak serdecznie, elokwentnie miły jak w stosunku do nas. W języku potocznym, w codziennej konwersacji zwykłych ludzi z chodnika, w takich azjatyckich krajach jak Indie, forma grzecznościowa nie istnieje. W Polsce ludziom się wydaje, że cały świat mówi do siebie - proszę Pana, czy zechciałby Pan wskazać mi toaletę - i w odpowiedzi słyszy - ależ proszę bardzo, toaleta znajduje się tam za rogiem. Ale nic bardziej mylnego! Ludzie w Azji mówią do siebie jak chamy, bez formy grzecznościowej. Może nie owijają w papierek, może nazywają rzeczy po imieniu, ale jak ktoś 'panuje' przez całe życie, to może być to dla niego zaskakujące. Tu się nie używa nawet 'proszę' czy 'dziękuję'. Nikt nie oczekuje, że powiesz - proszę o bilet na autobus - a na pewno nikt nie oczekuje twojego - dziękuję. Normalnie podchodzi się do okienka i mówi - Koluszki, normalny - odbiera się bilet w milczeniu i w długą na peron. Inaczej sprawa się ma w rozmowie z oficjelami, urzędnikami na wyższym szczeblu, z zagranicznymi turystami. Tutaj pojawia się forma, okrasa, bez niej tak jakoś im jest łyso, nienaturalnie. Bo biały jest od święta, a beżowy na codzień. Do kościoła w niedzielę przed wojną, to nawet w Polsce buty się zakładało. A na codzień to na bosaka, bezpośrednio macało się matkę Ziemię.
       No ale właśnie kiedy dojeżdżaliśmy do Sibsagar, pan z brzuszkiem od hotelu w Londynie, przyszedł nas odprowadzić do drzwi. Życzył miłego pobytu, a my mu, owocnych interesów. Czyż okrągłe słowa nie budują miłej atmosfery, aż żyć się chce. Są jak odświeżacz powietrza po spuszczeniu wody w klozecie. Niby wyszło z nas gówno, a jednak czujemy fiołki.
       Wysiedliśmy w noc bez latarni. Szliśmy do głównej ulicy po wyboistej drodze, przeganiani przez elektryczne riksze. Potem w hałasie klaksonów do centrum tej dużej wioski. Mieszka tu 53 tysiące ludzi. Na Indie to wiocha. Nie ma wielkiej duszności, czy upału. To nie Birma w najgorętszy miesiąc. Chociaż w TV podawali, że trzynaście osób zmarło z powodu fali upałów w Arunchal Pradesh, w linii prostej 70 kilometrów stąd. Może ci górale nie są zwyczajni do takiego normalnego upału.
       Szliśmy i odwiedzaliśmy kolejne hotele. Wszystkie pełne. Potem zauważyliśmy, że pełne robotników i jakichś inspektorów rządowych. Nikt nam nie potrafił jasno wyjaśnić, czy tak jest zawsze, czy tylko na wiosnę. Assam nie ma prohibicji, sklepów z alkoholem pod dostatkiem, ceny jak w Birmie. Assam ma powierzchnię 25.08% powierzchni polski, mieszka tu prawie 27 milionów ludzi, czyli wychodzi 397 ludzi na kilometr kwadratowy. Niezły ścisk, Indie pełną gębą.
       Nikt nie potrafi przedłożyć rzeczowej etymologii słowa Assam. Po prostu przyjęło się przez wieki i tak zostało. Pisana historia zaczyna się w II wieku p.n.e. Kolejne dynastie, wpływ zewnętrznych mocarstw, walka o niepodległość, intrygi i nagła śmierć niektórych królów... po prostu gmatwanina łamiących język imion ludzi, odrealnionych odległością dat, niezrozumiałych określeń na strefy wpływów. Ze względu na Sibsagar, w którym jesteśmy, interesuje nas dynastia Ahoms. XIII wiek naszej ery, najazdy na Birmę Mongołów z północy i ucieczka plemienia Shanov na północny-zachód, przez wysokie góry, aż do doliny Brahmaputry, jej wschodniego krańca. Mniej więcej szli trasą późniejszej drogi Ledo, budowanej przez Brytyjczyków. Nie znalazłem opisów, czy kogoś tu zastali, ale jeśli tak, to na pewno się z nim serdecznie nie witali, tylko go zatłukli maczetami. Nagów ominęli od północy, nie chcieli walczyć o własne głowy. Niedaleko Brahmaputry, jakieś parenaście kilometrów w linii prostej, założyli wioskę Sivsagar. Prosperowali swobodnie przez sześć wieków, kierunek ucieczki był dobrą decyzją. O tych, którzy źle wybrali kierunek, historia milczy. Wschodni koniec doliny Brahmaputry to death end, ślepa uliczka. Dookoła góry, tylko z południowego-zachodu można tu swobodnie dotrzeć. Ale nikt się nie kwapił, aż przyszli Anglicy. Plemię Shanov etnografowie wywodzą z nacji Tai, czyli środkowa i południowa Birma, pobratymcy Tajów.
       Najazd Anglików spowodował zmianę w rolnictwie Assamu. Zaczęto masowo uprawiać herbatę, a najlepiej sprawowała się w tym klimacie lokalna odmiana camellia assamica. Już wcześniej Assam był znany z herbaty, ale Anglicy rozwinęli eksport na znaczną skalę. Tubylcy nie byli skorzy do współpracy, więc sprowadzono robotników z Chin i centralnych Indii. Tak napłynęły geny z innych rejonów. Podbicie Assamu przez kolonizatorów, ułatwiła wojna domowa, okupacja Birmy i ogólne osłabienie regionu. W drugiej połowie XIX wieku w całości podlegał koronie brytyjskiej. Po odzyskaniu niepodległości przez Indie, Assam boryka się z problemem emigracji Muzułmanów z Bangladeszu. Ciasne, nędzne piekło pod tytułem Bangladesz, jak czarna dziura wyrzuca na zewnątrz co jakiś czas zastrzyk energii - ludzkiej. Kraje sąsiednie muszą się bronić przed skrajnie wynędzniałą biedotą o kryminalnych inklinacjach. Uznają to za zagrożenie, tak jak my w Polsce okresowe, wielkie powodzie.
       Assam to otulina wielkiej rzeki Brahmaputra. To rzeka zagadka dla geografów. Okazuje się, że jest starsza niż Himalaje. W górskim Arunachal Pradesh płynie kanionem, a po wydostaniu się z gór, rozlewa się szeroko i leniwie po równinie. Podczas monsunu może osiągać 16 kilometrów szerokości. Cały Assam żyje z rzeki, to ona nawadnia rolnictwo, dochód tego stanu. Dolina Brahmaputry jest bardzo stara, dlatego tutaj znajdują się złoża ropy i gazu ziemnego. Assam to także niezwykłe zróżnicowanie flory. Zaprojektowano tutaj dwa ciekawe parki przyrody. Bogaci turyści mogą na grzbietach słoni zwiedzać mokradła pełne ptaków, endemicznych nosorożców, lampartów i czego tam dusza zapragnie. Naczytaliśmy się co nas minie z powodu cienkiego portfela. To tutaj można doświadczać piękna natury indyjskiej, tego co z niej zostało w trakcie przeludniania kraju. Krótko i na temat. Assam należy do najprężniej rozwijających się stanów Indii. Głównie z powodu swoich złóż naturalnych. Ale także z powodu inwestycji Delhi w drogownictwo i kolej. Z okolicznych stanów przyjeżdża tutaj coraz więcej ludzi w poszukiwaniu pracy. W ciągu ostatnich dziesięciu lat populacja ludzi wzrosła o 35%, a to za sprawą imigracji. W 1901 mieszkało tutaj 3.3 miliona ludzi, dziś jest dziewięć razy więcej. Po prostu lokalny tygrys ekonomiczny.
       W ramach projektu 'Ludzie Indii' badano w tym kraju etniczne pochodzenie obywateli. W Assam wyodrębniono 115 grup etnicznych. 69% identyfikuje się regionalnie, 19% lokalnie, a 3% ponadnarodowo. Używa się tutaj do dziś 45 odrębnych języków. 62% to wyznawcy Hinduizmu, 35% to Muzułmanie, 3.7% Chrześcijanie. Przeważającym liczebnościowo plemieniem jest Bodo - 40%. Teoretycznie Assamese i Bodo to główne języki urzędowe, więc wszyscy są dwujęzyczni. Poziom znajomości angielskiego na tle innych stanów Indii, jest poniżej mizernego. Trzeba zaznaczyć, że mimo sukcesu ekonomicznego, Assam boryka się ze znacznym bezrobociem, zwłaszcza pośród ludzi po studiach. Nie ma pracy dla tak licznej, wykształconej młodzieży. To nie problem napływu robotników z Bangladeszu i gór. Przeludnienie jest głównym problemem nie tylko tego stanu Indii. Nawet prężnie rozwijająca się gospodarka nie jest w stanie wchłonąć tak wielkiej ilości absolwentów. Od wielu lat spotykamy w Indiach młodych ludzi, którzy mają po dwa fakultety i zero pracy. Pamiętam żebraków z Maroka, którzy byli po studiach. Przeludnienie! Przeludnienie!
       Tak sobie biadolimy, a Iwona znalazła hotel na tą noc. Dostaliśmy norę z wyrwanymi drzwiami, nad chodnikiem głównej ulicy. Wentylator rozpędza smrody poprzednich lokatorów, a my próbujemy bez dreszczyku odrazy skorzystać z prysznica. Jutro znajdziemy coś lepszego, dziś już dość przygód.
       Tak też się stało. Iwona wyskoczyła z zatęchłego, hotelowego łóżka jak skowronek o poranku i pobiegła szukać lepszego noclegu, zanim jeszcze zorientowałem się o co tu chodzi. Wróciła z wesołą nowiną, że za mniej, będziemy mieli nawet lepiej. Przenieśliśmy się do hotelu Dolphin, z dziwacznym właścicielem. Są tu dwie dość dobre rzeczy. Po pierwsze ładna aleja obsadzona palmami i araukariami, po drugie przewiewny taras dla gości hotelowych. Pan dyrektor zajął się nami troskliwie. Od razu zaserwował nam herbatę i coś na ząb... jako gościnę. Niestety nie mówi po angielsku, chociaż jest młodszy od nas. To w Indiach jest na prawdę wyjątkowa sytuacja! Ale pan nic sobie z tego nie robi, nawija do nas po assamese, jak Messershmitt z karabinu maszynowego. Zadaje pytania i oczekuje odpowiedzi. Nie ma sensu powtarzać, że nie znamy jego języka, to jak kopanie studni na pustyni. Na prawdę namolny gość. Ciągle coś od nas chce, zaczynamy się bać wychodzić z pokoju. Pyta ile mam wzrostu, ile mam lat, dlaczego schodzi mi skóra z rąk po opaleniźnie, czy chcę coś zjeść, dlaczego mam plasterek na sandale naklejony, jak nazywa się najlepszy piłkarz w Polsce, co jadłem na lunch, czy chcę z nim iść na dach popatrzeć na zachód słońca, i tak bez końca. Wieczorem dołączyli się jacyś goście z rządowej agencji inspekcji podatkowej transportu publicznego. Tak nam wyjaśnili. Wizytują Sibsagar, mieszkają w naszym hotelu. Po angielsku gadają jak nasz hotelarz. Ale nie przeszkodziło im to zaprosić nas na popijawę, gdzie każdy sam ma sobie kupić flaszkę. Gdybym wiedział, to bym sobie kupił i wypił sam, na chuj mi asysta beżowych co chwilę ciukających mnie pytaniami w niezrozumiałym języku, a ja mam wysilać łeb by się domyślić! Wolę pić do lustra.
       Jeden z nich wykazał się inicjatywą i znalazł na komórce utwór Perfektu na YouTube. Puścił nam jako dowód, że wie skąd pochodzimy. Potem poleciał hymn polski, a potem indyjski i zrobiło się nam wstyd tego polskiego gniota. Na koniec były assamskie tańce ludowe z netu. Teraz zrozumiałem dlaczego tancerze z Manipuru zawsze zdobywają pierwsze miejsce w konkursach regionalnych. Chłopakom w naszym wieku wystarczyło 180ml na głowę i już jechali na bełkocie. A na początku chcieli kupić dużą flaszkę. Oj by mnie popamiętali, jak by się rano pod stołem z policzkiem wgniecionym w karalucha obudzili. Bo pić trza umić, a beżowi nie umiom.
       Większość dnia spędziliśmy spacerując po Sibsagar. Dawno już na nas tak nie patrzono ze zdziwieniem jak dziś. Wioska chyba białasa nie widziała dawno. Oczywiście co chwila ktoś chce z nami robić sobie zdjęcie. Po dziesiątym pozujemy z irytacją. Ciekawe czy to widać potem na selfie?
       Pospacerowaliśmy równo, parę kilometrów. Zobaczyliśmy wszystko, co będzie jutro? Skutera nie chcą nam wypożyczyć, a my już widzieliśmy nawet największą atrakcję zabytkową Assamu, czyli trzy 'dole'. To takie trzy świątynie Vishnu, Shiva i bogini Devi. Na upartego można strzelić im ładne fotki z palmami. Poszliśmy do muzeum regionalnego, zobaczyliśmy jak nędzne szabelki mieli tutaj na Anglików i jak się ubierali za króla Ćwieczka. Byliśmy w informacji turystycznej, tylko po to aby dowiedzieć się na jakie atrakcje parków przyrody nas nie stać. Przy okazji sprawdziliśmy, że Indyjczyk za wstęp do parku Kaziranga płaci 22.5 raza mniej niż turysta, za przejażdżkę słoniem 3 razy mniej, za używanie fotoaparatu w parku dziesięć razy mniej, ale za używanie kamery tylko dwa razy mniej. Za to za wjazd własnym pojazdem na teren parku tubylec płaci tyle samo co przyjezdny z Zachodu. Czyli pojazd nie jest dyskryminowany, a biały turysta tak i to po wielokroć.
       Wracaliśmy znad wielkiego, sztucznego zalewu na obrzeżu wioski, boczną ulicą, aby było inaczej. Naszedł nas pijak. Nie był natarczywy, raczej żałosny. Może to mnie powstrzymywało przed szurnięciem nim w bagniste śmietnisko obok jezdni. Ale Assamczycy są nadopiekuńczy. Młodzi przystawali na swoich skuterach, by dać dowód swemu oddaniu dla gości i chronić ich ode złego. Iwona przeczuwała co się święci i namawiała pijaka aby się odpieprzył dla swego dobra. A tenże w końcu nie wytrzymał maszerowania wespół z nami i słońcem. Zmęczył się, przygasł nieco w emocjach i w końcu przysiadł na krawężniku.
       Spędziliśmy w Sibsagar jeszcze jeden dzień. Nie udało się nam wypożyczyć skutera, by objechać okolicę. Indyjczycy są lękliwi, ktoś musi zrobić precedens i pierwszy wypożyczyć. Pójdzie fama na wieś, że tak można i wtedy już nikt nie będzie się zastanawiał, wypożyczanie skuterów będzie oczywiste. Teraz poradzili nam abyśmy pojechali dwie godziny autobusem do Johrat, tam wypożyczają, bo tam czasami turyści chcą pojechać na wyspę Majuli. Na pytanie - dlaczego w Sibsagar nie można wypożyczyć skutera - cichli jakby nauczyciel wezwał ich do odpowiedzi przy tablicy. Nie ma znaczenia czy rozmawiasz z głupim rikszarzem, czy urzędnikiem państwowym na stanowisku. Sądzę, że obywatele w Indiach są dość karni, z lęku uczciwi. Rzadko widać tu kasy fiskalne, ale pewnie sprzedawcy chodnikowi płacą ryczałt. Złodzieje kieszonkowi, czy wandale uliczni, to rzadkość. Jak już się wprowadzi jakiś nakaz, to jest on raczej przestrzegany. Ludzie nawzajem się upominają, przywołują do porządku, jak trzeba wołają policjanta z rogu ulicy, jak dzieci skarżą pani nauczycielce. W tym przestrzeganiu zasad są bezmyślni, w ogóle bezrefleksyjni, nie szukają sposobu ominięcia. Potrafią radzić sobie w sytuacjach trudnych, ale na wykombinowaniu jak załatać oponę w autobusie używając kawałka innej opony, ich inwencja się kończy. Łatwo nimi zarządzać, trudno wymagać zaangażowania. Dlatego tacy przywódcy jak ich ostatni premier Modi, zostają wybierani na drugą, pięcioletnią kadencję. Wystarczy grać na emocjach narodowych, religijnych, a lud czuje się usatysfakcjonowany. Inteligentne plany restrukturyzacji, poprawy trudnej sytuacji demograficznej Indii, jakie chciał kiedyś wprowadzać Rajiv Gandhi, spowodowały jedynie bunt. Głupiego społeczeństwa nie należy obciążać wiedzą o problemach, ani odpowiedzialnością za ich rozwiązanie. Trzeba im podsuwać gotowe sposoby na przetrwanie, a za kłopoty obwiniać wrogów... jakichś, teraz są terroryści pakistańscy.
       Pewnego, wczesnego, niedzielnego ranka, wyruszyliśmy z plecakami w kierunku stacji kolejowej. Szliśmy przez zupełnie wymarłe miasto. Ludzie w Indiach budzą się późno, nie wykorzystują chłodu poranka by pracować, tutaj trudzenie się jest przywilejem upadłych, biednych. Najlepiej wstać koło południa, zmitrężyć jeszcze godzinkę na pogaduszki z sąsiadem i kolegą przez telefon. Potem mozolnie ciągnąć za sobą klapki po brudnym betonie, poszurać do skutera i pojechać gdzieś, gdzie na pewno jesteśmy potrzebni, chociaż dotąd bez nas się jakoś obywano. Sprawy nabiorą tempa popołudniu, by dramatycznie urwać bieg wieczorem. Bo wtedy zawsze jest jakaś sprawa do omówienia z kolegą, których dobry Indyjczyk ma w bród. Cała ta społeczność to sieć znajomości i rodzin. Każdy kogoś zna i przynajmniej raz w życiu z nim rozmawiał. Sieć zależności ułatwia przetrwanie, umila życie, zabija czas pustą rozmową, odpędza konieczność rozmowy z samym sobą i refleksji.
       Staliśmy w rodzącym się upale na pojedynczym peronie małej stacyjki w Sibsagar. Stało z nami całkiem sporo ludzi. Każdy miał coś do powiedzenia, bo Indyjczyk milczący to Indyjczyk martwy lub akurat śpiący. Im bardziej oporne na trudniejsze koncepcje twarze, tym więcej hałasu potrzebują by zagłuszyć ból istnienia. Ktoś do nas podszedł i ubrudził mi rękę wysuwając znienacka swą prawicę. Gdzie teraz mam umyć ręce, kto wie czego ta jego łapa wcześniej dotykała? Nawet jeśli on tak gorliwie szczery w intencjach.
       Za torami skrzyła się woda topiąca wysoką trawę rozlewisk i kilka budynków stojących po środku. W tym jeden WuCet. Zbudowali go na niejakim podwyższeniu, ale i tak powoli zapadał się w wilgoć, a dojść do niego można jedynie brodząc jak czapla, albo marabut. Sporo ich tutaj. Są dużo większe od naszych bocianów. Mają łyse, potężnie zbudowane głowy i dzioby jak u pterodaktyli.
       Wreszcie nadjechał pociąg. Szybko znaleźliśmy nasze miejsca, ale jeszcze długo staliśmy, czekając na pociąg z przeciwka, by go przepuścić. Większość Assamu ma tory pojedyncze. Dużo później, kiedy zbliżaliśmy się do stolicy, wjechaliśmy na budowę drugiej nitki. Ale główne połączenie Assamu z resztą Indii, też ma pojedyncze tory, oczywiście niezelektryfikowane.
       Nie było nam dziś dane przyjemnie przebyć drogę do Guwahati. Jeszcze przed Dimapur pociąg wypełniły dzikie tłumy. Nikt już nie dbał o miejscówki, musieliśmy bronić własnych siedzisk, by nas z nich nie wypchnięto. Nawet w Indiach, kraju ludzi nawykłych przez ostatnie kilkanaście pokoleń do bezustannego życia w ścisku, jest taka wartość krytyczna ludzi na centymetr kwadratowy, która powoduje wrzenie indyjskiej krwi. Nagle giną uśmiechy i pomocne dłonie. Zaczynają się kłótnie - bo mi pan nadepnął... - nie wpychaj się babo na mojego syna... - i tak bez końca. My słyszymy tylko dudniący głucho jazgot gardeł i kogucie pozy, pokazywanie pazurów i zębów, ale do rękoczynów nie dochodzi. Ludzie się sami upychają jakby sardynki wchodziły same do puszki i układały się ciasno w oleju, by zmieściło się jak najwięcej kolegów. Robi się bardziej duszno, liczne wentylatory na suficie nie dają rady rozpędzić gęstego powietrza, dopiero gdy pociąg rusza, możemy poczuć powiew z otwartych okien. Tyłek boli, ale o wysiadaniu na stacyjkach nie ma mowy. Samo dopchnięcie się do drzwi, przebycie paru metrów upakowanych sardynek, jest wyzwaniem. Poza tym twoje miejsce na pewno przepadnie. Nawet jeśli tu wrócisz, to będą go zajmowało minimum cztery inne tyłki. Tylko nasz kolor skóry chroni nas niepisaną umową przed ściśnięciem. Upominają się nawzajem, ci co stoją tuż przy nas, tych co stoją dalej. Jak dzieci w autobusie - nie pchaj się! tu siedzi pani nauczycielka. Komiczne, ale aby to zobaczyć, trzeba mieć dupę ze stali i siedzieć bez ruchu wiele godzin.
       To co widać za oknem uspokaja. Płaskie pola zieleni ryżu, zatopionego w małych jeziorkach ograniczonych usypanymi z błota groblami. Bawoły pluskające się żywo w błocie. Traktory mielące to błoto pod kolejny wysiew. Rolnicy spieszący gdzieś po groblach, udeptujący błoto bosymi stopy. Czasami taki obrazek przerywają niskie pagórki obrośnięte krzakami herbaty. Assam ma własną odmianę, sporo tutaj gajów herbacianych, ale dalej od Brahmaputry. Herbaciane pola Assamu wyglądają schludnie. Jakby ktoś pod nimi pozamiatał i wygrabił gałęzie. Przecinają je liczne rowy nawadniające i szerokie ścieżki przechodzące rowy małymi mostkami. Taka tu cisza i spokój, a my przecinamy ten błogostan warczącym od ścisku, pełnym ludzkich mrówek, mrówkojadem, który zabiera kolejne wsady z małych stacyjek i rozpędza się w zieleń pól, pogwizdując jakby z radości.
       Do Guwahati dojechaliśmy po ciemku. Wypłynęliśmy ludzką falą z dworca przez wąskie przejście, na południową stronę torów. Stolica Assamu ma prawie milion mieszkańców. Przynajmniej tych oficjalnych. Miasto podobno szybko się rozwija, chociaż w ogóle tego nie widać. Ale potrzeba tu rąk do pracy. W dzisiejszych czasach oznacza to wir, który wciąga młodą, niewykwalifikowaną siłę roboczą z ościennych stanów i krajów. Tylko z Bhutanu nikt tu nie migruje. Oni przecież tam są szczęśliwi. Chińczycy też słabo tutaj inwestują. Indie efektywnie bronią się przed kapitałem chińskim. Czego nie potrafi na przykład Australia i Malezja.
       Wyszliśmy na główną, handlową ulicę, w taki hałas i ścisk, że od razu zrobiło się nieprzyjemnie. Szukaliśmy Youth Hostel dla młodzieży, jaki zbudowano niedaleko stadionu, ale tutaj nic nie jest takie proste. Zachodziliśmy do tanich hoteli jakich jest tu dość sporo. Omijaliśmy te z wielkimi neonami i szklanymi drzwiami wejściowymi. Ale wszędzie nam odmawiano noclegu. Wreszcie któryś hotelarz wyjaśnił, że niewielu ma tu licencję na przyjmowanie obcokrajowców. Zmęczeni duchotą miasta, przeraźliwymi klaksonami autobusów, smrodem smogu i ciasnotą jak w pociągu, od ludzi, kramów, parkujących i przeciskających się mopedów, w końcu trafiliśmy do chrześcijan ze stanu Mizoram. Trochę udało się nam utargować, ale i tak zapłaciliśmy 33.60zł za norę na poddaszu. W Europie na śmietnisku jest czyściej. Ale cóż było robić. Oni brudu nie zauważają. Zamiatają, przecierają szmatą, ale nic to nie daje na oplute czerwonym betelem ściany, przyklejony kilkoma warstwami, tłusty bród, poplamione prześcieradła, niedziałające spłuczki i zapchane sitka od prysznica. Oni są święcie przekonani o wysokiej jakości pokoju jaki chcą wynająć. Oburzają się, kiedy wyliczyć im jego wady. Sami w domu mają dokładnie tak samo. Ciekawe czy przeludnienie spowodowało obniżenie standardów życia, czy też wyniesienie standardu najniższej warstwy społecznej na piedestał normalności? Wszak ci, których jest najwięcej, dyktują warunki.
       Na dalsze poszukiwania Youth Hostel poszliśmy rano i w końcu dopytując o drogę znaleźliśmy wąską uliczkę wiodącą do wnętrza kwartału miasta, obok zielonego boiska. Nasz Youth lata młodości miał tak daleko za sobą jak my. Beton poważnie zaczął już się rozsypywać. Wilgoć ściągnęła nie tylko farbę na ścianach pokoi, ale zabrała się już za tynk, kruszący się jak wysychający na słońcu piasek. Niewiele już działało, parter oddano szczurom i brudowi. W jednym z pokoików na piętrze usadowili się urzędnicy. Zza stosów papierów, teczek i pustych szklaneczek po herbacie, ledwie było widać ich czubki głów. Zbudowali tu sobie twierdzę z papieru sklejonego biurokracją. Uzgodnili, że zajmują się wyjątkowo ważnymi sprawami sportu w Assam. Na pewno uwili sobie to gniazdko wespół z innymi, równie potrzebnymi społeczeństwu indyjskiemu urzędasami z ratusza. Codziennie przychodzą do tego pokoiku i przekładają papiery, wypełniają druczki, z poważną miną i pełni przekonania o dobrze spełnianym obowiązku. Ale wynajęli nam pokoik za 14zł, w standardzie nawet odrobinę lepszym niż u Chrześcijan z Mizoramu, z balkonem i stałymi lokatorami w postaci eskadr komarów. W księdze gości, do jakiej Iwona się wpisywała, widniały wpisy Polki, dwóch Francuzów, dwóch Niemców i jednego Słowaka. To wszystko na przestrzeni ostatnich trzech lat. Przyjeżdża tutaj tak mało białych turystów, że to na prawdę dobry wynik. Nie tylko my szukaliśmy schroniska młodzieżowego.
       Resztę dnia poświęciliśmy na szukanie sposobu na wymianę trochę pieniędzy. Odsyłano nas od banku do banku, od hotelu do hotelu, od agencji turystycznej do agencji finansowej. W końcu jedna z urzędniczek państwowego banku zaprowadziła nas do głównej siedziby Bank of India. Tam trafiliśmy na meeting pracowników wydziału finansowego. Szef grzmiał, być może o podniesieniu jakości świadczonych usług. Nie wiemy, siedzieliśmy jak trusie w miłym powiewie klimatyzacji, czytając najnowsze wydanie Times of India. W końcu ugrzeczniony do przesady, wąsaty pan zajął się naszą sprawą. Ale na krótko. Ledwie zdążyliśmy wypełnić poważny druk na czerwonawym papierze, umyślna wykonała ksero Iwony paszportu i ksero wizy indyjskiej z pieczątką wjazdu, a system komputerowy się zawiesił. Dziesiątki, setki nerwowego klikania w mysz palców pana bankiera, nic nie pomagało. W Końcu przyznał się, że system się zawiesił i nie może nam wymienić pieniędzy. Jednocześnie zapewnił innych czekających, że potrzeba cierpliwości. Pewnie to biznesmeni z Birmy, bo byli w garniturach i mieli gotowe do kserowania paszporty. Cierpliwość jednak nie naprawiała systemu. Pan bankier wpadł na pomysł aby sprawdzić, chyba kurs wymiany, w swoim prywatnym, mazianym telefonie. Następnie przekazał sprawę koleżance, a ona będąc niezwykle utalentowaną, indyjską pozorantką pracy, uwinęła się z naszą sprawą w piętnaście minut. Tyle było potrzeba aby włożyć do biurka nasze 50EUR, następnie z innej szuflady wyjąć cegłę indyjskiej mamony i wyliczyć odpowiednią ilość papieru. Dla pewności i lepszego efektu, przeliczała szmal parę razy. A może po prostu w procesie tak uporczywego wydłużania tej czynności, zapominała ile już odliczyła i musiała zaczynać od nowa. Jedynie szczęśliwym trafem, udało się jej wypełnić polecenie zwierzchnika i wydała nam pieniądze, zupełnie bez pokwitowania. Może czerwony druczek przypięty do ksera paszportu i opatrzony podpisem Iwony, na którym brakowało jedynie danych na temat rozmiaru buta, wystarczy do potwierdzenia tej skomplikowanej operacji finansowej.
       Wyszliśmy w duchotę popołudnia i hałas ulicy. Obeszliśmy postkolonialne centrum szczęśliwi, że udało się nam załatwić aż dwie sprawy w jeden dzień: znalezienie Youth Hostel oraz wymiana pieniędzy. A tak niewiele brakowało, że zamknęli by nam bank, a zamęczonych ciężką pracą urzędasów widzielibyśmy jedynie jak odjeżdżają swymi skuterami do domów, na zasłużony wypoczynek. Znaleźliśmy dwa parki miejskie, oba płatne. To chyba bliskość Chin tak wpłynęła na władze Assamu, by parki miejskie ogradzać, strzec przed bezdomnymi, tak psami, jak ludźmi, a wpuszczać jedynie tych, którzy docenią ten skrawek zieleni, opluty krwistym betelem i zaśmiecony pustymi butelkami po cold drinkach. W Chinach też tak się parki grodzi, chociaż tam mało jest bezdomnych, tak ludzi jak i psów. To poniekąd szczytna idea. Wiadomo, jak zapłacisz to bardziej uszanujesz.
       Podeszliśmy też pod muzeum okręgowe, ale dziś poniedziałek, ogólnoświatowy dzień święty dla muzeów. Powłócząc nogami ze zmęczenia upałem, skierowaliśmy się na powrót do dworca kolejowego, a potem na jego drugą stronę i do schroniska młodzieżowego. Dopiero wieczór przyniósł coś przyjemnego. Zaczęło grzmieć i błyskać się ponad omszałymi liszajami wilgoci wieżowcami. Spadł wreszcie deszcz i zrobiło się sporo chłodniej. Woda oczyściła powietrze z zawiesistej, klejącej duchoty, chodniki i jezdne pokryły kałuże. Strugi płynęły w każdym kierunku, tworzyły ogromne kałuże nie do obejścia. Dzisiejszego wieczoru żar handlu ulicznego przygasił deszcz.
       Kolejnego dnia Iwona zakomenderowała, że idziemy do świątyni Kamakhya. Mieliśmy jechać wypożyczonym skuterem, ale jednak pojechaliśmy miejskim autobusem. Zaoszczędziliśmy, autobus kosztował 0.39zł za osobę. Wysiedliśmy u podnóża zielonego wzgórza. Na szczyt zostało jeszcze trzy kilometry. Mogliśmy podjechać rikszą, albo taksikiem, do czego byliśmy usilnie zachęcani przez przedsiębiorczych kierowców, ale woleliśmy się przejść. Droga na szczyt nie jest mocno uczęszczana, na poboczu zbudowano coś w rodzaju chodnika. To był miły spacer, no... w porównaniu do ostatnich dni. Bo z każdym innym, miłym spacerem przegrałby w przedbiegach.
       Na szczycie jest wioska i tłum wiernych kanalizowany wąskim przejściem pomiędzy kamienicami i szpalerem kramów z dewocjonaliami. Świątynia wygląda jak statek z filmu Star Trek, który przyziemił tu na chwilę i już nie miał ochoty odlecieć. Świątynia Kamakhya jest poświęcona bogini matce, coś jak nasza królowa Polski z Częstochowy. Niewiele różni się od innych tego rodzaju przybytków kultu Hinduizmu. Musi załatwiać wiele potrzeb wiernych, bo jest znana i popularna. Ekwiwalentem wymiany barterowej z boginią, jest tutaj życie kozła. Pieniądz jest wszyty pod skórę człowieka i tak jemu potrzebny jak dwoje oczu do widzenia stereoskopowego. Nie było idei, a były pierwotne formy kultu. A skoro byli bogowie, to mieli swoją funkcję - zaspokajali potrzeby ludzi, te spośród nich, których ludzie sami nie potrafili zaspokoić. Z bogami zawsze się handlowało. Stworzyliśmy ich na własne podobieństwo, więc są więźniami mamony jak my, za darmo nawet palcem nie kiwną. Ludzie zawsze poświęcali w tym barterze to co było cenne. Tutaj cenę wyznacza życie kozła. Prosisz, to płać. Kup czarnego kozła, zaciągnij go do kanciapy za świątynią, a tam czeka kat. Jego jedynym zajęciem przez całe dnie, jest walenie maczetą w pieniek, a między pieńkiem a maczetą wkłada się szyję bydlęcia. Nabywca kozła podkłada jego łeb i chrust! Łeb się toczy po podłodze, reszta zostaje dla świątyni. Wierny odchodzi w poczuciu nadziei. Wiara ogranicza się w jego głowie, do przyjęcia usankcjonowanej długim obyczajem procedury "coś za coś". Najbardziej pamięta się spokój kozłów czekających na dekapitację. Ile to razy ludzie tak czekają na to co nieuniknione, na wypełnienie procedur, a niewiedza jutra daje im spokój. Dlatego pewnie, większość nie chce znać daty swojej śmierci. Żyć nadzieją, łudzić się... jakie to beztroskie.
       Poszliśmy na piechotę także w dół wzgórza, z powrotem do głównej drogi. Za nic mając zachęty krzykliwych konduktorów od wypchanych uduchowionym tłumem autobusów. Większość przyjeżdża tutaj całymi rodzinami. Kobiety w tradycyjnych rodzinach indyjskich, koniecznie muszą być otyłe. Taki sam obyczaj jak w Polsce Mercedes pod domem ludzi, którym powiodło się w życiu. Te tłuste, indyjskie krowy ledwo powłóczą tymi nogami jak kolumny Zygmunta. Przejście od przystanku autobusowego do świątyni to dla nich nie lada wyczyn. Pomagają im zwykle wychudli mężowie i pulchni synowie, asystują z torebkami i pakunkami równie pulchne córunie. Tłum zbudowany z takich rodzin porusza się w cuchnącym smrodzie potu i woni kadzideł powoli i nierównomiernie. Potem pakuje się te utuczone matrony i leniwe ich potomstwo z wychudłym facecikiem-ojcem do autobusów. Upycha jak największą ilość, bo można. Na prawdę trudno było nam zrezygnować z okazji przejechania się takim autobusem w dół wzgórza. Oddaliśmy tą gratkę za miłość wolności i nieskrępowanego spacerowania. Wracaliśmy nieco inną drogą, po schodach, mijając kapliczki poświęcone różnym bóstwom z panteonu Hinduizmu. Każde niedbale wyciosane w kamieniu i zamalowane wieloma warstwami pomarańczowej farby. Kapliczki oplatały korzenie napowietrzne figowców, albo czegoś podobnego. Ale mimo ociągania się, w końcu musieliśmy dotrzeć do głównej drogi.
       Popołudnie spędziliśmy na spacerach nad Bramaputrą. Nie jest tak szeroka jak się tego spodziewaliśmy. Mekongowi w Kambodży musiała by mówić per Pan. Nie przybiera aż tak wiele w czas monsunu, bo brzegi ma niskie. To nie to samo co Ganges w Varanasi. Guwahati nie ma miłej promenady, to przecież Indie. Kraj zatrzymany w rozwoju jak żaden inny. Nawet w Birmie zbudowano by tu jakiś ładny chodnik i cieszyliby się, że nowoczesność wkracza w progi miasta. Ale w Guwahati jest kilka drzewek i brudny do irytacji, nierówny chodnik. Przyłazi tu wiele zakochanych par. To i tak sukces. Jeszcze kilka lat temu, chodzenie z pannicą za rękę, mogło się skończyć ukamienowaniem. Park oczywiście jest płatny, 0.56zł osoba.
       To było wczoraj, a dziś siedzimy znowu w pociągu. Jedziemy do Kalkuty, jutro mamy samolot do Kuala Lumpur. Nie powiem, przyjemną wydaje się myśl, że opuszczamy to piekło. Każda kolejna wizyta w Indiach, a ta jest moją czternastą, szybciej wykańcza moją wytrzymałość na brud i smród tego kraju. Może po prostu jestem starszy, albo moje uczucie do Indii się postarzało i zwietrzało.
       Wczoraj jeszcze zaszliśmy na chwilę do klimatyzowanej cukierni i zjedliśmy nawet dobre lody. Lody w Indiach! To chyba po raz pierwszy. Potem uciekliśmy z hałasu ulicy do restauracji tybetańskiej, na momosy i zupę. Drogo, dwa i pół raza drożej niż na chodniku, ale doceniliśmy chwilę spokoju i przyjemny chłód klimatyzacji. Może dziś inaczej niż kiedyś odbieram bombardujące mnie bodźce ulicy Indii. Może to jak z ostrym jedzeniem z chodnika. Nadal lubię, ale organizm już nie może wiele tego strawić. Zdolność przyswajania indyjskiego brudu z wiekiem mi spada. Ile jeszcze razy tu wrócę? Jest przecież tyle ciekawych krain do zobaczenia.
       Dziś znowu gorąco, wczoraj przepadł gdzieś chłód po burzy. Wiedzeni dwudziestoletnim doświadczeniem jeżdżenia indyjskimi pociągami, kupiliśmy bilety dwa miesiące wcześniej i górne łóżka. Nawet na podróż w ciągu dnia, to najlepsze miejsca. Można wdrapać się pod sufit wagonu i ma się swój kawałek przestrzeni tylko dla siebie. Dolne fotele są okupowane nadmiarem ludzi. Dziś podróżujemy z samymi mężczyznami w wieku około 25-35 lat. Nie wiemy czy jadą do pracy, czy szkoły. Prawie w ogóle nie ma innych pasażerów w pociągu. Każdy z tych młodych ludzi jest inaczej ubrany, nowocześnie, nie są biedni, ale są jak spod sztancy, tacy sami w gestach, mowie, spojrzeniu ciemnych oczu, wyrażaniu swego jestestwa. Zlewają się w jedną ludzką falę bijącą o podstawy naszych dwóch brudnych łóżek pod sufitem jednego z kilkudziesięciu wagonów tego pociągu. Wentylatory mielą zaduch powietrza. Stukot kół wpada przez pootwierane, zakratowane okna. Na każdej stacyjce wlewa się nowa fala ludzi i znowu nas sobie oglądają, jak człekopodobnych w zoologu. Najlepiej spać, bo gdziekolwiek zwrócisz oczy, na pewno napotkasz oczy jednego z NICH. Niewielu decyduje się na bliższy kontakt. Właściwie tylko kolejni konduktorzy do nas zagadują oraz sprzedawcy wszystkiego co można znaleźć w dużym supermarkecie, albo i więcej.
       Mimo, że nasz niewydzielony przedział ma 90% za dużo ludzi względem miejsc, to konduktorowi to nie przeszkadza. On raczej sprawdza, czy ponumerowane miejsca mają swych pasażerów, pomijając milczeniem nadmiar ludzi. Odczytuje kolejne numery, a pasażerowie wręczają mu bilety. Patrzy w listę, odhacza, że sprawdził. Ma być ośmiu ludzi, jest piętnastu, ale przecież wszyscy ludzie z listy są, więc nie ma powodu do wszczynania alarmu, nikt się nie zgubił, każdy z biletem zdążył wsiąść, wszystko jest w porządku.
       Osobną klasą podróżujących są dostawcy jedzenia i sprzedawcy różnego towaru. Jest ich czasami tak dużo, że sami sobie tworzą tłok w przejściach. Potem znikają, bo oddalamy się od dużych stacji. A oni jadą w jedną stronę i przeskakują na stacjach do pociągu powrotnego. Ciągle jednak kursują ze skrzynkami pracownicy klejowego warsu. Noszą bezustannie, wiele godzin to samo menu. Zmienia się powoli, rano są samosy i jakieś zagryzki, potem większy posiłek na lunch, na koniec poważne obiady popakowane w tekturowe korytka, zamknięte aluminiowymi dekielkami. Lepsze zamówienia zbierają kelnerzy. Zapisują numer wagonu i miejsce, potem przynoszą gotowy zestaw. Ceny nie są wysokie. Można wyskakiwać na stacjach, by kupić coś na peronie, pociąg stoi czasami dość długo i czeka na mijankę z innym super fast expressem. Ale wszystko co potrzeba i tak przynoszą sprzedawcy. Nawet naładowane power-banki dla użytkowników mazianych telefonów.
       Osobnym zjawiskiem są hidżra, wędrowni transwestyci. Przynajmniej takimi powinni być. Niestety w dzisiejszych czasach nie ma już prawdziwych hidżra, ani prawdziwych sadhu, wszystko się dewaluuje. Pisałem już tyle razy o hidżra, ale dziś tylko o ich wielkiej ilości. Bezrobocie w Indiach to poważny problem. Nawet mieszkający na ulicy żebracy, mają zdolność prokreacji i z niej korzystają jak się tylko da. Za każdym razem jak tu przyjeżdżamy, rośnie nowe pokolenie młodych, silnych ludzi, a ich potrzeby są coraz większe, dziś potrzeba do życia jeansów i I-phona, kiedyś wystarczała koszula po przedwcześnie zmarłym ojcu rikszarzu. Kiedyś hidżra miał swoją pozycję w społeczeństwie. Pozycję uświęconą obyczajem, był potrzebny, jak kapłan w byle świątynnce. Obowiązkiem żebrającego hidżra było śpiewanie i głośne klaskanie, kolorowe, bardziej niż zwykłe kobiece wdzianko. Dziś po prostu wpadają do pociągu, kiedy ten przystanie. Zaczepiają nachalnie, czasami głośno klaszczą. To zostało ich atrybutem. Nawet ubranie mają na chwilę, może pożyczone od siostry, mordy niewymalowane, buty ze śmietnika. Poaktorzą chwilę, potem przeskoczą do pociągu powrotnego i cokolwiek zarobią. Więcej niż ich ojciec w miasteczku, na wypożyczonej cyklorikszy.
       Pojedziemy tak osiemnaście godzin. Ale mamy nadzieję, że pociąg nabierze wraz z biegiem spóźnienia. Przyda się nam, nie chcemy wylądować w Kalkucie o pierwszej w nocy, wolimy rano. Teraz, za miastem Siliguri, przeciskamy się przez wąski przesmyk terytorium Indii, około 22 kilometry, wciśnięty pomiędzy Bangladesz, a Nepal. Wcześniej mijaliśmy Bhutan. Kraj szczęśliwych ludzi, którzy karzą sobie płacić 100USD za dzień wizyty. Proponuję aby płacili tyle samo kiedy przyjeżdżają odwiedzić Europę.
       Robiło się coraz goręcej pod dachem wagonu. Wentylatory niestrudzenie mieliły powietrze. Zabierały spod sufitu i pchały ku podłodze. Z ich dmuchania niewiele nam zostawało. Można było tylko przekręcać się z boku na plecy i na drugi bok. Patrzeć w brudny, szary sufit, z połamanej pilśni i zastanawiać się jakie kolonie karaluchów gniazdują tuż nad głową. Inni pasażerowie mieszali się na siedziskach. To jeden wstawał, a drugi się kładł, trzeci przysiadał półdupkiem, czwarty kucał na podłodze, piąty wisiał na poręczy i potem zmiana. A ile przy tym gadania, groźnych póz i za chwilę śmiechu i wesołego szturchania się w bok. Dosiadali się nowi, na kolejnych stacjach, jakby zbierał się ze wszystkich wiosek konwent młodych zdążający... gdzieś. Nie znali się nawzajem, ale byli sobie bliscy. Człowiek zachodni, cywilizowany, wytworzył sobie większą lub mniejszą przestrzeń osobistą, odrębność w grupie. Ci tutaj byli jak dzieci w szkole, jak owce w zagrodzie, kiedy zbliża się noc, nieświadomie byli sobie bliscy wewnętrzną naturą, ulani z jednego materiału. My na Zachodzie już powoli tracimy to poczucie wewnętrznej bliskości z drugim człowiekiem. Bardziej najprzód widzimy siebie, a poczucie bliskości z obcym człowiekiem jest już daleko od nas.
       Powoli zbliżał się wieczór i ci obcy sobie młodzieńcy i panowie przed czterdziestką, zadziegnęli wstępną przyjaźń. Robili sobie psikusy jak chłopaczki w wojsku, ale kiedy pokładli się na pryczach wagonu, leżeli po dwóch. Jak maluchy z pierwszych klas podstawówki, w autobusie jadącym całą noc na kolonię. Zatracił się wstyd płci, obcość drugiego, nieznanego człowieka. Przytulili się do siebie bezwiednie. Jeden położył nogę na głowie drugiego, drugi owinął się połą koszuli kolegi, trzeci tulił twarz do pleców nieznajomego jak do rodzonego brata, inny podłożył sobie pod głowę cudzą rękę. Kiedy zapadła noc, na brudnej podłodze, na którą nie tak dawno wyrzucali odpadki z kupowanych od sprzedawców obiadów, zaległa plątanina ciał i plecaków. Na prawdę przepletli się jak włosy w warkoczu dziewczyny. Żywy kobierzec ludzi. Twarze im się uspokoiły, emocje i ciągła gadanina ucichły, baterie w komórkach padły i już nie grała żadna muzyka. Szarpnięcia pociągu na rozjazdach, ostre hamowanie na stacyjkach też uśpionych i ciała poruszały się. Nierzadko jeden podtrzymywał półświadomie drugiego, aby nie zsunął się z pryczy. Przesuwał nogę czy głowę innego, aby przejść do kibelka na końcu wagonu, a potem troskliwie układał na powrót, na brudnej podłodze. Ja brzydziłem się stąpać po niej na boso, a oni przytulali do niej twarze. Komuś kiwała się głowa oparta o obrzygany krwawym betelem kontuar spluwaczki i umywalki w jednym. Przywiązał więc chustę do uchwytu, od wyciągania śmietnika ze ściany i włożył w chustę głowę. Teraz wisiała i dyndała wraz z ruchem wagonem, ale nie opadała na pierś. Ktoś przywiązał do okratowanej lampy plecak, by było więcej miejsca na podłodze. Ktoś położył swoje klapki na obudowie wiatraka, bo na podłodze przeszkadzały. Ostre hamowanie na stacji i koledzy podtrzymują spadającego, uśpionego. W nocy jest chłodniej, ktoś podszedł do okna i je przymknął, ale sam leżał daleko, zrobił to dla innych, leżących z głowami na kracie okna. Jeden organizm wypełniający stalowe pudło wagonu i resztę kilkudziesięciu innych wagonów, i inne pociągi, które nas mijają, bezustannie trąbiąc.
       A ja siedzę na swojej pryczy pod dachem i patrzę na to obcy. Już mi się nie chce spać. Siedzę i nieprzytomnie patrzę na to zjawisko. Przychodzi mi do głowy obraz z filmu "Obcy", sklejonych w jeden organizm ludzi i właśnie obcych. Przychodzi mi do głowy inny obraz, z filmów dokumentalnych o obozach hitlerowskich, wykopane rowy, a w nich zwalone bezładnie nagie, chude ciała. Pamiętam obraz zagrody owiec, gdzieś w górach. Zimna noc i wciśnięte w futra sąsiadów głowy baranów, jeden przy drugim, a reszta zagrody pusta. Jeden organizm.
       Ten splot ciał uniemożliwiał nam wyjście z pociągu o drugiej w nocy. Okazało się, że oni wszyscy jadą dalej, ale dokąd? Kalkuta to największe miasto na trasie tego pociągu i nikt nie wysiada! Powoli się budzą, pomagają wstać bardziej otumanionym snem. Przepuszczają nas, niektórzy wskoczyli na nasze, zwolnione prycze. Pociąg spóźnił się półtorej godziny. Poszliśmy na uśpiony dworzec. Ten w Howarh-Kolkata jest ślepy, nieprzejezdny, jak zajezdnia dla tramwajów. Jest środek nocy, na pewno o tej porze nie znajdziemy taniego hotelu. Wszyscy śpią. Iwona wymyśliła, że pójdzie do hotelu dla oficerów i pracowników kolei, zapyta czy nas nie przenocują. Okazało się, że cieć rozpoznał okazję by zarobić. Pokoje są puste i o dziwo świeżo odmalowane, dość czyste, prawie wszystko działa, łącznie ze spłuczką w kiblu. Zainstalowaliśmy się i szybko posnęliśmy po prysznicu. Cieć obudził nas przed siódmą. Pewnie kończy zmianę i nie chce dzielić się dolą z kolegą. Daliśmy mu 11.20zł, to i tak dużo za trzy i pół godziny spania. Ale co dalej? Samolot do Kuala Lumpur mamy o północy i co zrobić z tak miło rozpoczętym dniem, w tak nieprzyjemnym miejscu jak Kalkuta?
       Kalkuta jest stolicą tego co w Indiach najbardziej biedne i przeludnione. Nic dziwnego, że silne tutaj są partie komunistyczne. Stare miasto, okolice ulicy Sudder, to miejsce gdzie jest sporo hoteli dla turystów. Jednakowoż Kalkuta to dość nieturystyczne miasto. Tutaj można się przesiąść na inny środek transportu, przejechać i pojechać dalej, ale siedzieć w Kalkucie?... Nawet malutka dzielnica turystyczna nie oferuje prawie nic dla zachodniego turysty. To nawet nie jest ogryzek Paharganju z New Delhi. Mimo to nogi same nas tam poniosły.
       Można pojechać taksówką za 12 - 20zł, można autobusem za 0.42zł osoba. Ale poszliśmy piechotą, bo mamy nadmiar czasu. Dziś jest duszno, zbiera się na deszcz, ale on nie nadchodzi. Całe szczęście słońce nie daje rady przebić się przez chmury. Drepcemy powoli przez stalowy most Nivedita, z czasów kolonialnych, nad rzeką Hugli. Jestem mokry od samego stania na chodniku, a tu na środku rzeki nawet lekkiego wiaterku nie uświadczysz. Ciało mi dziś ciąży, jest mi zbędne. Pozbył bym się go na jakiś czas. Oddał do przechowalni, tak jak oddaliśmy bagaż na dworcu. Wziąłbym pokwitowanie i uwolnił się od potrzeb cielesnych, od jego zmagania z wrednym klimatem, smrodem brudnej ulicy. Nie wiem czy chciałbym to ciało odbierać na powrót. Może przyjemniej by było pozostać bezcielesnym. Nie jeść, nie pocić się, nie szukać toalety, nie czuć smaku, ani zapachu, nie dotykać innych ludzi, nie cierpieć z powodu niewygodnego fotela w autobusie, nie płacić za taksówkę, nie musieć robić nic co ludzkie. Tak! Mógłbym zapłacić tą cenę, raz na zawsze. Oddałbym wszystkie przyjemności jakie ciało może dać duszy. Mogę to powtórzyć trzykrotnie, ale życie to nie arabska bajka, trzykrotne zaklęcia nie pomogą, jesteśmy więźniami w tym bozie kondycyjnym, na czas od urodzin do śmierci. Lepiej kultywować iluzję, że życie to fantastyczna przygoda, bo inaczej można skończyć w zgorzknieniu jak ja.
       Idziemy na drugą stronę rzeki Hugli, a tam jeszcze brudniejsza ulica. Kolonialne budynki walą się dosłownie na chodnik. Gruzy czasami zagradzają możliwość przejścia, idzie się ulicą, a obok pędzą żółte Ambassadory, taksówki. Tutaj jest długa prosta, to się rozpędzają i trąbią na siebie nawzajem. Ulica się budzi do życia, mimo że to już po dziewiątej i powszedni dzień. Ludzie myją się przy rurach wodociągów wystających z chodnika. Namydlają się pod koszulkami i spodenkami, potem spłukują metalowym garnuszkiem. Inni już zamiatają, przemiatają z jednego miejsca w drugie. Jeszcze nie weszli na obroty, nie gadają tyle. Rozgrzewają się czajem, siedzą i patrzą tempo przed siebie.
       Kalkuta to miasto matki Teresy. Ratowała ludzi ode śmierci, innym pozwalała umrzeć, ale w Chrystusie. Była komuś potrzebna, czuła że spełnia swój obowiązek, żyła w zgodzie ze sobą. Może ci których uratowała budzą się teraz, na tej ulicy, z nocy na chodniku. Nigdy nie podjęli rozumnej decyzji, nigdy nie uczynili czegokolwiek będąc świadomym konsekwencji. Ale mogą dawać życie i robią to ilekroć mają ku temu okazję. Dają możliwość zmaterializowaniu się najgorszym genom w postaci nowego człowieka. O biega tu taki usmolony brzdąc, skądś się wziął, a tam pod hydrantem ochlapują się nawzajem kolejni. Ich starsza wersja przeczesuje palcami gęste włosy, patyczkiem czyści uzębienie, przygotowuje się do kolejnego dnia, aby go jakoś przetrwać. Na pewno chce żyć. Nie wie po co, ale chce silniej niż ja.
       Idealiści, którzy nie chcą dojrzeć, bo musieli by się zderzyć z rzeczywistością, wierzą że każdy ma prawo żyć. Każdy kolejny w Indiach bezdomny ma prawo do życia i dzięki temu inni muszą się posunąć by on się zmieścił. Muszą się ograniczyć w potrzebach, by kolejny mógł przetrwać. To co zostało z przyrody musi być, jak tort urodzinowy, podzielone na jeszcze mniejsze kawałki, by wystarczyło dla wszystkich, bo każdemu się należy. W Europie też tak jest, tyle że mamy więcej miejsca. Nie ma takiego drugiego miejsca na Ziemi jak Indie, gdzie w każdej chwili, nawet tępak, czuje co to jest przeludnienie. Ale nie przeszkadza to idealistom wierzyć, że każdy kolejny człowiek ma prawo do życia. Jedziemy pełnym autobusem, widzimy przystanek z grupą ludzi, każdy już stoi na jednej nodze i wisi na poręczy, bo miejsca na podłodze nie ma, ale jakiś humanista krzyczy - kierowco proszę stanąć, ci ludzie mają prawo do tego by ich zabrać, jakoś się pomieścimy! Tyle, że humanista nie siedzi w tym autobusie, on sobie egzystuje w swej iluzji z dala od przeludnienia autobusu.
       Przebijamy się przez duszne powietrze starego miasta, jak by było przeźroczystym ciastem. Prawie czuję, jakbym musiał wykonywać rękami ruchy, jak w wodzie, by przesuwać się naprzód. Byle do Starbucks'a, tam jest klimatyzacja. Tam siedzą gwieździste buce chcące oderwać się na jakiś czas od prozy ulicy Kalkuty, my tam pasujemy. Przychodzą biali, bo tu jest po białemu. Przychodzą dzicy, bo tu jest po białemu. Odźwierny otwiera szklane drzwi i wchodzisz do raju. Co by komu przeszkadzało umyć podłogę w normalnej restauracji indyjskiej. Zakazać plucia na ściany. Wyczyścić kibel tak, aby był jak nowy. Naprawić kran i spłuczkę. Nie wcierać brudną szmatą, tłuszczu w stoły. Co by szkodziło? Przecież oni wiedzą jakie są standardy, niektórzy tu przychodzą, inni chcieli by przyjść. Ale sami tych standardów nie chcą spełnić. A to nie wymaga pieniędzy, no może klimatyzacja, ale dlaczego nie ma czystych restauracji bez klimatyzacji? Zakładają jenasy i baseballówki, bo chcą być jak biali. Chodzą do Starbucks'a, ale u siebie żyją jak w chlewie, po staremu. Pamiętam jak moi rodzice zaczęli wyjeżdżać na Zachód i kiedyś po powrocie wyremontowali dom, bo było im przykro wracać do polskiej, komunistycznej rzeczywistości, skoro w hotelach na Zachodzie było lepiej. A Indyjczycy nie mają takiej funkcji w głowach.
       Posiedzieliśmy w chłodnym i mogliśmy stawić czoło chodnikowi. Poszliśmy coś zjeść do chodnikowej daby. Tam jest taniej niż w Starbucks'ie. Potem poszukaliśmy Pizza Hut i znowu się schłodziliśmy. A potem to już trzeba było wracać na dworzec Howarh. Wracaliśmy autobusem. Blachy miał poobijane, jakby ktoś rozmyślnie potłukł go młotkiem raz przy razie. Na Howarh poszukaliśmy autobusu na lotnisko. Jest taki, klimatyzowany. Kiedy z niego wyszliśmy, mogliśmy się ogrzać, ale nie na długo. Stanęliśmy w kolejce na lotnisko. Żołnierze oczywiście sprawdzają czy mamy ważny bilet i czy zgadza się on z paszportem. Inaczej pół miasta siedziało by na lotnisku. Jak ten pan z francuskiej piosenki "Dimanche a Orly". Kalkutańczycy na pewno chcieliby spędzać całe dnie, nawet powszednie, na lotnisku, bo tu się żyje! Ale nie mogą nawet odprowadzić syna na samolot, bo żołnierz sprawdza bilety na wejściu.
       Nam się udało, mimo że do odlotu mamy jeszcze ponad sześć godzin. W Delhi wpuszczają jak jest pięć godzin do odlotu. Weszliśmy do środka i trzeba było założyć polar i długie spodnie. Już po godzinie trzęsłem się z zimna i tęsknie patrzyłem za okno, gdzie był duszny wieczór i tak około 35 stopni. Ale przecież nie wyjdę, bo nie wiem czy mnie wpuszczą z powrotem.
       Tak, to ostatnie zdanie dobrze charakteryzuje mnie w tej podróży. Ja tędy tylko przejeżdżałem i nie wychodziłem ze swej przestrzeni, bo bałem się czy uda mi się wrócić. Za nic nie zostałbym tu dłużej. Jakże odmiennym jest ten, siódmy etap podróży dookoła świata, od poprzedniego, w Australii. Właściwie, to jego przeciwieństwo.
       Skoro jakąś formą pokuty było dla mnie przejechanie tych krain, to na pewno wpłynęło to na mój obiektywizm ich oceny. Dlatego proszę nie bierzcie sobie do serca mych spostrzeżeń. Ten świat szybko się zmienia i trzeba go doświadczyć własnymi zmysłami, aby wyrobić sobie osobiste, subiektywne zdanie. Dla podróżnika to nawet obowiązek. Turyści są zwolnieni, jak grubasy z WFu w szkole.

mariusz reweda



Zobacz inne nasze podróże po tym rejonie Azji: 1999, 2003, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2010, 2011, 2013, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2014, 2015, 2016, 2017, 2019, 2019.
.















































































































































































































































































































































































. pierwszy etap podróży dookola świata
drugi etap podróży dookola świata
trzeci etap podróży dookola świata
czwarty etap podróży dookola świata
piąty etap podróży dookola świata
szósty etap podróży dookola świata
ósmy etap podróży dookola świata


wieści z facebooka:

      Dotarliśmy do Mandalay. To niecałe 600km od Yangon, ale w pociągu przyszło nam spędzić 16 i pół godziny (w tym 15 według rozkładu jazdy i półtora spóźnienia). Zwiedzanie tak zwanych sztandarowych zabytków miasta kosztuje turystę zagranicznego 10.000 kyatow 'opłaty klimatycznej' (dla porównania - za pokój dwuosobowy w hotelu ze śniadaniem zapłaciliśmy 11.000 kyatow za noc). Zatem wybraliśmy się lokalną marszrutka (można je złapać na rogu 84 i 28 ulicy) do Amarapura zobaczyć 200 letni most z drewna tekowego długi na 1,2 kilometra. Zrobiła się z tego nie lada atrakcja turystyczna, ale sama wyprawa była interesująca. Na przykład przystanek w dzielnicy kamieniarzy wykonujących masowo posągi Buddy, liczone w setkach!

      Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy w Mjanmie, to żółty proszek na twarzach tubylców. Mjanmanki i Mjanmanie, duzi i mali, starzy i młodzi, wszyscy bez wyjątku... Fantazja nie zna granic: kółka na policzkach, kropka na nosie, pasek na czole, wzory bardziej kanciaste lub zaokrąglone... Do wyboru! To pasta z kory drzewa ‘thanaka’ (limonia acidissima), a malowanie twarzy ma z jednej strony funkcję estetyczną (jak złote zęby w Rosji), a z drugiej chroni skórę przed słońcem, ma działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze.

      Pociągiem z Mandalay do Hsipaw. Po drodze zjawiskowy wiadukt Gokteik z 1901 roku. Dzieło amerykańskich inżynierów wykonane na zlecenie brytyjskich kolonizatorow Birmy.

      Zamiast 2-dniowego trekingu, który 'robi się' w Hsipaw, postanowiliśmy przejechać się po górkach mopedem. Miejscami nie bylo latwo (dla mopedzia), więc 'baba z wozu...'

      Impresje z birmańskiej prowincji, Shan State. Nasza trasa wiodła przez popularny wśród miejscowych wodospad Nann Hun Nwae w komercyjnej oprawie, świątynię buddyjską Baw Gyo [czytaj: bo-dzio], gdzie właśnie tego dnia obchodzono święto 'zmiany parasolki na pagodzie' (jak wytłumaczył nam nasz pan od wynajmu mopedów); a dalej już z dala od ubitych szlaków przez wioseczki i pola do osady Pankam, witającej zagranicznych turystów i ich kyaty (lokalna waluta). Po drodze minęliśmy kilka posterunków wojskowych, gdzie młodzianie w mundurach i z bronią z uśmiechem otwierali szlabany przed naszym mopedem, nie pytając o żadne pozwolenia lub przepustki (choć wiele okolicznych terenów ma wciąż status 'restricted areas').

      Czy Birma to miejsce, do którego się wraca? Dziesięć dni spędzonych w tym kraju, dość aktywnie, w drodze, choć z dość ograniczonym budżetem (bo każde zaoszczędzone parę dolarów to może być dodatkowy dzień w podróży) daje już jakieś wyobrażenie na temat lokalnej rzeczywistości. No i pożywkę do porównań. Kto nie wpada w pułapkę porównań ze „znanym”, ten może się tu zachwycić. Wpisów pełnych ach i och na temat Birmy czytałam wiele na forach podróżniczych. I na pewno są jak najbardziej prawdziwe w swojej subiektywności. Że miejscowi ludzie uśmiechnięci, mili i pomocni – ale dla mnie nikt nie pobije szczerej radości życia Laotańczyków, nawet przemili Tajowie. Że wciąż noszą tradycyjne stroje, tj. longyi, czyli kupon tkaniny, często zszyty w formie cylindra i umocowany na biodrach wymyślnym supłem lub zamotaniem w pasie – tak samo noszą się na Sri Lance; co ciekawe, na ulicach miast nierzadkim widokiem są pary, gdzie „ona” ma na sobie spodnie z przewiewnej tkaniny, a „on” spódnicę, czyli właśnie longyi z telefonem i portfelem zatkniętym za pasem na plecach. Że wszyscy mieszkańcy miast i wsi poruszają się na skuterkach i mopedach – nic nadzwyczajnego, to praktyka powszechna w całej Azji. Że wspaniała kuchnia – fakt, nie najgorsza, ale jedyną oryginalną potrawą, którą tu skosztowałam, a której nie znałabym w podobnej formie z innego kraju jest sałatka ze sfermentowanych liści herbaty. Można kupić ją na wagę na ulicznych straganach (taka mała garstka, do woreczka, kosztuje grosze), albo w sklepie, w słoiku z kolorową etykieta, już przyprawioną i w zalewie olejowej; smakuje trochę jak pesto, ale widać wyraźnie pocięte grubo liście herbaty. To jest smak Mjanmy, który zostanie mi w pamięci.
      No właśnie: Birma, Myanmar, Mjanma. Jak ten kraj poprawnie nazywa się po polsku? Dociekliwych odwołuję do wpisu na Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Mjanma), ale krótko mówiąc zwyczajowo używaną nazwą (wariantowo) może być Birma, choć oficjalnie to Republika Związku Mjanmy. W Polsce Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych wraz Komisją Ortograficzno-Onomastyczną Rady Języka Polskiego (sic!) zaleca używanie nazwy Mjanma (czyli „Byłam w Mjanmie.”), natomiast Wielki słownik ortograficzny PWN zaleca nazwę Myanmar (czyli „Byłam w Myanmarze.”). I jak tu nazywać mieszkańców tego kraju: Mjanmanie i Mianmanki??? Robi się z tego takie mniam, mniam, mniam...
      Birma to kraj buddyjski. To też nie wyróżnia jej spośród wielu innych krajów Azji południowo-wschodniej, gdzie widok odzianych w bordowe lub szafranowe szaty mnichów na ulicach jest codziennością. Tak jak i w innych krajach, o określonych porach chodzą oni gęsiego uliczkami ze swoimi misami i zbierają datki (głównie żywność, choć tutaj ponoć także pieniądze). Jedno z moich pierwszych skojarzeń z Birmą było związane właśnie z mnichami buddyjskimi i hasłem tak zwanej „szafranowej rewolucji” (oj, media lubią takie chwytliwe hasła, ale jak widać to działa), kiedy to w czasach reżimu junty wojskowej podjęli działania przeciw rządzącym, między innymi poprzez akty samospalenia. Rządy armii to też czas, gdy Zachód dał się uwieść urokliwej Aung San Suu Kyi, córce Aung Sana twórcy niepodległości birmańskiej (który nie doczekał niepodległej od Brytyjczyków Birmy, gdyż zginął z ręki zamachowa, jak... Ghandi) i przywódczyni Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji (NLD), laureatki pokojowej nagrody Nobla. Jakże romantyczny obraz tej osóbki miałam w głowie po obejrzeniu filmu Luca Bessona „The Lady”. I jaka radość i poczucie zwycięstwa dobra nad złem przepełniły świat, gdy po pierwszych od półwiecza wolnych wyborach w Birmie Aung San Suu Kyi objęła urząd szefowej rządu w 2016 roku. A tymczasem już w 2017 roku światowe serwisy informacyjne zagrzmiały wieściami na temat czystek etnicznych i aktów ludobójstwa w buddyjskiej Birmie skierowanych przeciwko muzułmańskiej mniejszości Rohingya. A szefowa rządu w żaden sposób nie komentowała tych doniesień, oświadczając jedynie, że „zostanie wszczęte śledztwo, które zbada wszelkie informacje o łamaniu praw człowieka”. Trudno to sprawdzić z zewnątrz, gdyż wiele terenów w Birmie ma status ograniczonej dostępności dla zagranicznych turystów (a co dopiero dla dziennikarzy!); wymagane są specjalne przepustki i zezwolenia na wjazd. Nawet w okolicach turystycznego Hsipaw spotkaliśmy wiele posterunków wojskowych porozrzucanych po okolicznych górkach i wioskach. Wyglądający na nastolatków żołnierze uzbrojeni w karabiny z uśmiechem otwierali przed nami szlabany na drogach, łypiąc nieśmiało okiem zza ułożonych strategicznie w obronne wieżyczki worków z piaskiem. Kogo strzegą i przed kim – nie wiadomo. A może sami coś ukrywają? Może więzienia dla dysydentów politycznych (przecież nawet „ci dobrzy” mają swoją opozycję), obozy pracy przymusowej, szlaki handlu narkotykami (przecież Birma leży w obszarze tak zwanego „złotego trójkąta”, czyli azjatyckiego centrum uprawy opium)?
      Jeszcze słowo o lokalnym buddyzmie. To tradycja Theravada, taka sama jak na przykład w sąsiedniej Tajlandii. Dość podobne w stylu do tajskich są także lokalne pagody (tak najczęściej mówi się tu o świątyniach buddyjskich, choć spotyka się także określenia paya). Ostro zakończone, kryte złotem kopuły w kształcie dzwonów, krokodyle i wężowe smoki (naga) jako jeden z głównych motywów dekoracyjnych, no i wszechobecne wizerunki Buddów w różnych pozach, głównie siedzących (tu inwencja dotyczy ułożenia mudr dłoni) i leżących, ale zdarzają się także figury stojące. Co wyróżnia wejścia do świątyń birmańskich, to gigantyczne niby-lwy (chinthe)w mitologicznej stylizacji, które zwykle strzegą bramy wejściowej do pagody. A strzec mają czego, bo wiele świątyń rzekomo przechowuje relikwie Buddy. Najczęściej czytałam o włosach Buddy (albo miał taką bujną czuprynę, albo jego wyznawcy nauczyli się już bardzo wczesne dzielić ‘włos na czworo’), jak na przykład osiem włosów w pagodzie Shwedagon w Yangon (Rangon), ale jest gdzieś także fragment kości czołowej, a nawet ząb (tak jak w Kandy na Sri Lance). Dziedzińce świątyń buddyjskich otaczają nie tylko kapliczki przedstawiające Buddów i ich boddhisatwów (piszę Buddów – bo tu mówi się o czterech Buddach, którzy przybyli już na ziemię w przeszłości i osiągnęli nirvanę oraz jest jeszcze piąty, który ma dopiero przyjść – Budda Maitreja), ale także 37 nathów, czyli wyobrażeń duchów, którym na wszelki wypadek też należy oddawać cześć. Jak na przykład w Pagodzie Shwezigon w Bagan (a dokładnie w Nyaung U), gdzie i ja zatknęłam zwitek banknotów w pióropusz okalający gigantyczną głowę. Z tego samego słynie znajdująca się niedaleko góra Popa (czyli Mt Popa, 1517 m npm) – właśnie z natów. Co tam, że miejsce urokliwe przyrodniczo: wygasły wulkan wyrastający nad równiną. Tam się pielgrzymuje (trzeba się wdrapać na górę po 777 schodach!), aby zdobyć przychylność natów i rozwiązać problemy dnia codziennego z tego życia, a dopiero później można iść do pagody, złożyć datki na ołtarzu Buddy i zadbać o swoje życie przyszłe. Choć to chyba nie do końca jest prawda, bo w okolicy Hsipaw trafiliśmy w pagodzie Baw Gyo (czyta się swojsko: ‘bo-dzio’) na święto „zmiany parasolki” (to taka niby korona, która często wieńczy czubek buddyjskich świątyń), którego punktem kulminacyjnym było rzucanie z dachu pagody banknotów 1000 kyatowych (odpowiedników mniej więcej 1 dolara) ku dzikiej radości zgromadzonych wiernych, którzy pomknęli falą w kierunku niesionych wiatrem pieniędzy: po świątynnych grządkach, na dziedzińce i mury, a co bardziej gorliwi wdrapali się na rozgrzany południowym słońcem blaszany dach.
      Jak ktoś nie ma jak udać się w szczególne miejsce, aby zadbać o przychylność natów, to zawsze można nakarmić tygryska. Brzmi enigmatycznie? Tak! I wygląda przedziwnie! W okolicach Hsipaw kilkukrotnie natrafiliśmy na przydrożne zagajniki (jak u pogańskich Słowian), gdzie ustawione były barwnie malowane drewniane rzeźby koni i tygrysków, wykonane w stylu tak zwanym naiwnym, wiejskim, którym suto podsypano ryżu w otwarte paszcze.
      Jest jednak jedna rzecz, która mnie totalnie zadziwiła w Birmie i na pewno wyróżnia ten kraj spośród wszystkich, które do tej pory widziałam. To żółte twarze jej mieszkańców. Najczęściej wymalowane w finezyjne wzory: kółeczka na policzkach, paski na czole, kropka na nosie, albo bardziej kanciasto, w kwadraty i linie proste. To sproszkowana kora drzewa thanaka (limonia acidissima), utarta na specjalnym płaskim kamieniu i wymieszana z wodą. Oprócz funkcji estetycznej, jako makijaż, chroni także przed słońcem i ma działanie bakteriobójcze i przeciwrzybicze. Można też kupić kosmetyki z thanaką.
      Jeżeli Birmę chce się odwiedzić utartym szlakiem, na przykład zaliczyć najważniejsze zabytki w pętli: Rangon, „złota skała” Kyaiktyo, jezioro Inle, Mandalay, ewentualnie z wypadem pociągiem do Hsipaw przez most w kanionie Gokteik, dalej Bagan z obowiązkowym lotem balonem ponad tysiącem stup o wschodzie słońca, a na koniec plażowanie nad Zatoką Bengalską – to można to zrobić bez problemu. Jest transport lotniczy, są autobusy, pociągi, a poza porą suchą (zdecydowanie nie teraz) także statki na rzece Irawady. Są dobre hotele (polecam usług booking.com, gdyż często można znaleźć lepsze oferty cenowe niż negocjując bezpośrednio na miejscu z hotelarzem). Rząd Birmy już dawno się zorientował, że turyści to dobre źródło dochodu narodowego. Stąd ukłon w stronę odwiedzających i możliwość uzyskania e-wizy on-line. Ale z drugiej strony – o wiele wyższe ceny dla obcokrajowców za transport, hotele, a także obowiązkowe „opłaty klimatyczne” za zwiedzanie w najbardziej turystycznych miejscach (w Bagan musieliśmy się nieźle natrudzić, aby uniknąć płacenia po 20 usd za głowę za sam fakt, że tam przyjechaliśmy; ale się dało!). Mnie by kusiło, aby pojechać do Mrauk U; z opisów brzmi naprawdę interesująco. Podobno już nie są tam potrzebne pozwolenia i jakoś można dojechać lokalnym transportem po bocznych drogach. Ale to będzie plan, gdybym miała tu kiedyś wrócić. Tym razem naszą przygodą „poza utartym szlakiem” będzie trasa do granicy z Indiami (tak zwane stany północno-wschodnie, na wschód od Bangladeszu). Od sierpnia zeszłego roku otwarte jest ponoć przejście graniczne dla obcokrajowców i od jakiegoś czasu ponoć Indie nie wymagają zezwoleń na odwiedzenie tego zakątku kraju. Coś za dużo tych ‘ponoć’. Jutro się dowiemy na pewno co i jak. ziś wsiadamy do autobusu, który w 22 godziny ma nas dowieźć do Tamu na granicy po stronie birmańskiej. Stamtąd mamy plan przedostać się do stanu Manimupr (co za piękna nazwa!) w Indiach. Damy znać co i jak.
      A czy do Birmy jeszcze kiedyś wrócę To się okaże. Na razie biorę się za lekturę 'Birmanskich dni' Georga Orwella.

      Dotarliśmy do Indii! Droga do granicy to była inna Birma, zupełnie nie-turystyczna. Miało być 16 godzin jazdy do samej granicy (Tamu), tym czasem po 15 godzinach dojechaliśmy Kalay (ostatnie większe miasto na zachodzie stanu Sagaing), gdzie przesadzono nas do małego busika. Mały – ale pojemny! Jak już się wydawało, że wszystkie miejsca zajęte, to kierowca jeszcze dobrał kilku pasażerów do środka, nie mówiąc już o szczodrze klimatyzowanych miejscach na dachu. I tak w przytulnej atmosferze dotarliśmy do granicznego Tamu. Ważna uwaga dla podróżników – przejście graniczne na bazarze (tam, gdzie nas wysadzili z busa) jest tylko dla miejscowych, dla wsparcia przygranicznej wymiany handlowej. Ten punkt wszyscy znają. Natomiast to właściwe przejście graniczne, gdzie można uzyskać pieczątki do paszportu, że się wyjechało z Birmy i wjechało do Indii, to tak zwana Gate 1 – ono znajduje się jakieś półtora kilometra dalej, za miasteczkiem. Po prawie 20 godzinach jazdy autobusem marsz z plecakiem w mżącym deszczu był prawie przyjemny...
      W końcu dotarliśmy do właściwych urzędników, dopełniliśmy formalności, przeszliśmy słynny ‘most przyjaźni” i... witajcie Indie. Swojski brud, smród i samosy z czajem na pierwszym napotkanym straganie. Cztery godziny rozklekotanym autobusem państwowym (prywatne busiki były 4 razy droższe!) i dojechaliśmy do Imphal, stolicy stanu Manipur. Jeszcze tylko kręcenie się po mieście rikszą, aby znaleźć jakiś nocleg w zakresie naszego budżetu (udało się znaleźć za 300 rupii pokój dwuosobowy z łazienką, ‘indian standard’ w Youth Hostel!) i już można było położyć się spać w pozycji horyzontalnej.
      Ach, te Podróże...

      Dotarliśmy do Kohimy w stanie Nagaland. Wśród wielu edukacyjnych haseł wymalowanych na murach miasta, rzuciło mi się w oczy to o nie zabijaniu żeńskich płodów. W sam raz na Dzień Matki...

      Dziś odwiedziłam Muzeum Stanowe Nagalandu w Kohimie, chcąc dowiedzieć się więcej o kulturze ludu Naga, łowców głów. Udało mi się upolować parę eksponatów. Szczerze mówiąc bardziej mi przypominają wojowniczych Maorysow z Nowej Zelandii, niż cokolwiek, co znam z Indii. Nie podbili ich muzułmańscy Mogolowie, Anglicy też łatwo z nimi nie mieli. Ale serca i dusze Nagow zdobyli misjonarze chrześcijańscy, głównie amerykańscy baptysci. Teraz chrześcijaństwo to dominującą tu religia (88%). I w ten sposób dawni wojownicy ulegli obyczajowej globalizacji. Dobrze czy źle?

      Opuściliśmy stan Nagaland i wjechaliśmy do Assamu. Co prawda plan A był taki, aby jechać jeszcze do miejscowości Mokokchung (która jest jeszcze w Nagalandzie), ale jak to w Indiach – trzeba zawsze mieć plan B. Bo akurat w czwartki autobus do Mokokchung nie jeździ. Stawiliśmy się po 7:00 rano na dworcu autobusowym. „No service today, madam”. No to weźmiemy autobus do Dimpaur, czemu nie!? Cztery godziny podskakiwanie na wyboistej drodze, która jest dosłownie placem budowy (i przyszłą górką autostradą dwupasmową). Na szczęście nasz autobus był pod szyldem „Jesus Saves”, więc mimo uciążliwości bezpiecznie dotarliśmy do Dimapur, najbardziej prężnego centrum miejskiego Nagalandu. Mieliśmy dwie godziny do pociągu, który miał nas zabrać do Sibsagaru, ale... tenże miał już 5 godzin spóźnienia! I cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Oddaliśmy plecaki do przechowalni (też nie bez ceregieli, bo według nowych regulacji bagaż oddawany do przechowalni musi być zabezpieczony kłódką – ale na pytanie, jak kłódką zamknąć plecak urzędnik nam odpowiedzieć nie potrafił) i udaliśmy się na przechadzkę po mieście opisywanym w przewodniku jako nieciekawe. Ale trafiliśmy na unikalne miejsce – park Rajbari z kamiennymi kolumnami z X wieku przypominającymi gigantyczne snopki zwieńczone kopułami w kształcie pieczarek. Po drodze minęliśmy lokalny bazar, gdzie okazało się, że bogata w białko kuchnia ludu Naga jako ingredienty używa obok wieprzowiny, wołowiny, drobiu i ryb także wielkie żaby (sprzedawane w pęczkach po trzy) i ślimaki (to pewnie wpływ kuchni francuskiej!), jak również mięso psie, a nawet białe szczurki. Obok był sklep zoologiczny z papużkami w klatce. Czy oni aby ich też nie jedzą przez przypadek?!
      Po powrocie na dworzec dowiedzieliśmy się, że opóźnienie naszego pociągu nie uległo zmianie, ale w między czasie ma przyjechać jakiś super wypasiony klimatyzowany ekspres, jadący przez Sibsagar. Więc udając durnego turystę, z biletem na zwykły pospieszny (który był cztery razy tańszy) wsiedliśmy do rzeczonego pociągu i czekaliśmy co się wydarzy. I wydarzyło się to, czego się spodziewaliśmy. Konduktor uprzejmie wytłumaczył nam, że jesteśmy w złym pociągu, że normalnie powinniśmy zapłacić karę albo wysiąść na najbliższej stacji, ale ze względu na to, że jesteśmy turystami pozwala nam jechać dalej. I tak dotarliśmy już po ciemku do celu. A po co się jeździ do Sibsagaru? Żeby odwiedzić trzy ważne świątynie – tak zwane ‘dol’, czyli wieże – zbudowane w stylu typowym dla królestwa dynastii Ahom, która panowało tu przez 600 lat, aż do przybycia Anglików. A więc jest Shiva-dol, Vishnu-dol i Devi-dol. Odwiedziliśmy. I co? I nic. Bo nie w formie i urodzie ukryty jest ich unikalny charakter, ale w oddaniu i wierze odwiedzających. A tego chyba nam zabrakło.

      Malezyjska Melaka to stolica Hello Kitty i różowych jednorożców. Ale uznanie UNESCO zdobył urbanistyczny kompleks China Town, gdzie zatrzymaliśmy się w hostelu. Melaka nazywana jest (na wyrost oczywiście) „Wenecją Wschodu” - tuż za oknem naszej kuchni suną turystyczne statki, które wożą turystów po rzece, w te i z powrotem. Blichtr, komercja i plastykowy świat. I w takich to okolicznościach przychodzi nam spędzić ostatnie dni w Azji...

iwona kozłowiec

FWT Homepage Translator