dookoła świata etap 8 - Kolumbia (2021)
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
tekst można ściągnąć w pliku DOC (525kB) i wydrukować
trasę na GPS również można ściągnąć (2.8MB) i wykorzystać na własnych wakacjach

zobacz inne trasy do pobrania

      Lądowanie z turbulencjami w Istanbule i już mamy prawie 14 godzin odpoczynku. Tanie loty tak mają. Znaleźliśmy z Iwoną kawałek wykładziny obok gniazdka z prądem i tak, na ziemi spędzimy pierwsze godziny. Potem trzeba będzie poszukać jakiegoś zacisznego kąta, aby się przespać. Może gdzieś pod schodami.
      Tak się zaczyna wspaniała przygoda. Jedziemy do Kolumbii, w Ameryce Południowej, do kokainowej świątyni. To będzie ósmy odcinek podróży dookoła świata. Zdąrzyliśmy na 6 dni przed zamknięciem granic dla niezaszczepionych.
      Dzięki temu, że Turkish Airlines zakupiło, podobnie jak Polska, Dreamlinery, lecieliśmy do Kolumbii ponad 13, a nie 11 godzin. Dreamlinery są powolne, ale oszczędne. Nigdy jeszcze tak długo nie leciałem. Za namową kolegi zakupiłem w wolnocłowym fantazję w płynie. Dopomogło mi to znieść trudy podróży. Ja nie umiem spać w samolocie, a nogi mam za długie na klasę economy. Wprawiłem więc w dystrakcję ciało alkoholem, a umysł filmami i jakoś poszło.
      Lądowanie w Bogocie nie było miękkie, zawieszenie Dreamlinera musiało wykazać się pełnym zakresem działania. Może to wysokość 2600m n.p.m. i otaczające kotlinę góry. Odprawa poszła szybko i znaleźliśmy się w obszernym, zatłoczonym foyer. Poszukiwaliśmy informacji turystycznej, może by nam dali mapę miasta, oraz kisoku z kartami do komunikacji miejskiej. Obie misje się powiodły, na dodatek dowiedzieliśmy się, dzięki zabiegom Iwony, o darmowej obwózce po okolicy, dla turystów.
      Taksówką około 25-30zł, autobusem 11zł, ale karta przyda się nam na kolejne podróże po mieście. Mieliśmy zarezerwowane trzy najbliższe noclegi w domowym hostelu, tuż u podnóży zielonego wzgórza Cerro Monserrate, to na drugim końcu miasta, względem lotniska. Najpierw zatłoczonym, nieklimatyzowanym autobusem lotniskowym, następnie szybką lininą autobusową od pętli do pętli, około 11km. Volvo i Sacania produkuje tutaj swoje autobusy, wyglądają na pierwszy rzut oka tak jak miasto, bardzo nowocześnie i dość bogato. Jak dla mnie to poziom Malezji. Mimo bacznego wypatrywania z okien dwuprzegubowego autobusu, nie dostrzegliśmy oznak biedy, czy slumsów. Raz natrafiliśmy na bardzo nieliczne przykłady egzystencji bezdomnych pod wiaduktami, na wypielęgnowanym trawniku. Natomiast wspaniałe murale ciągnęły się właściwie bez końca. Kolor, podobnie jak w krajach dalekiej Północy, tak i dla Kolumbijczyków jest ważnym czynnikiem ekspresji. Miasto pięknie się prezentuje, kiedy zamiast nudnych, albo zniszczonych i zaniedbanych elewacji, turysta może być otaczany przez intrygujące malunki. Niektóre o znaczeniu poetyckim, inne eschatologiczne, inne polityczne, a inne służące autoprezentacji wykonawcy. Nie dostrzegliśmy, tego pierwszego dnia, ani jednego pracującego malarza. Być może nie mają już wolnych sztalug, a zamalowywanie cudzych utworów, nie jest tutaj w modzie. Jeśli tak, to czy obmalowywanie miasta jest procesem skończonym, tak jak jego budowanie? Teraz malarze mogą się jedynie piąć w górę wieżowców, albo szukać innego miasta, które mogliby opanować.
      Wysiedliśmy na zautomatyzowanym przystanku. Autobusy mają drzwi na lewo, ale ruch jest oczywiście prawostronny. Autobus podjeżdża pod przystanek jak metro. Wysiadamy na bardzo wysoki pokład, oddzielony od ulicy szklanymi, rozsuwanymi drzwiami. Należy przejść przez bramki, jak w metrze, a strażnik pilnuje porządku.
      Łatwo dotarliśmy do hotelu. Oczywiście współrzędne mające pomóc go wykryć, były błędne, ale jednak się udało. Przy okazji obeszliśmy zadomowe plantacje kur i spotkaliśmy się ze strzegącymi je psami. Psy to ulubiona polisa ubezpieczeniowa Bogotan. Przecież cały świat wie, a tubylcy zwłaszcza, że Kolumbia to kraina zła skradającego się chodnikami, a zwłaszcza po zmroku. Nigdy nie uwierzę, że złodziejstwo i przemoc rodzi się z biedy, a na pewno nie w Kolumbii. Taka się tutaj, w chyba całej Ameryce Południowej, wytworzyła mentalność społeczna i utrwaliła z powodu nieudolności i prywaty polityków. Być może źródłem jej była niezwykła mieszanka kulturowa i rasowa, powodująca antagonizmy i brak poczucia wspólnoty. Być może nałożona na nią niesprawiedliwość społeczna, wynikająca z silnego rozwarstwienia, nie tylko materialnego. Ale to na razie jedynie dywagacje akademickie, oderwane od doświadczania bezpośredniego. Czas pokaże...
      Tymczasem po szybkich ablucjach, udaliśmy się w miejską dżunglę, na poszukiwanie pożywienia. Pierwszy kierunek tych penetracji wskazał nam oficer prywatnej ochrony. Poznaliśmy go godzinę wcześniej, kiedy zainteresował się naszym błądzeniem po zakamarkach. Wskazał nam kierunek do hotelu, który właśnie znaleźliśmy. Ochroniarz bardziej wyglądał na opiekuna, niż na obrońcę, ale nadrabiał braki swego wizerunku wielkim owczarkiem niemieckim. Jeszcze się nie dowiedzieliśmy, kto go zatrudnia, może dzielnica, na pewno nie policja, co do której nikt tu nie ma zaufania.
      Dziś środa, 8-ego grudnia. Podobno to dzień wolny, święto niepokalanego poczęcia... kurde chyba Luka Skywalkera. Kolumbia nadal jest silnie religijna, ale to okres szybkich zmian. Być może już za kilkanaście lat, Kolumbijczycy obudzą się w kraju ateistycznym. Stan sprzed dwóch lat jest taki, że oficjalnie ponad 87% obywateli opowiada się za Katolicyzmem, Protestanci to niecałe 7%, ateiści trochę ponad 3%, religie plemienne 0.6%, a Islam jedynie 0.05%. Jednak w całym regionie Ameryki Południowej, a w Brazylii zwłaszcza, dochodzi do przemian w tej kwestii. Ateizacja społeczeństwa postępuje wolniej niż przechodzenie Katolików na Protestantyzm. Tym niemniej rytualizm ciągle jest silny. Wszelkiego rodzaju celebry dni i obyczajów świętych, zwłaszcza tych przyjaznych konsumpcji, mocno się trzymają.
      My w tą świętą środę nie mogliśmy znaleźć czynnego baru, a wszystkie sklepy były zamknięte. W końcu jednak, po zmroku, ludzie nieco się ruszyli z domów. Chodniki do tej pory dziwnie, chorobliwie martwe, lekko ożyły, a nieliczne jadłodajnie się otworzyły. Głównie jednak ciastkarnie. Wcześniej jechaliśmy autobusem przez martwe miasto. Szerokie chodniki, wspaniale utrzymane ścieżki rowerowe były zupełnie puste, a na ulicach ruch był ledwie ciepły. Nie powiem, że po zmroku, jak to bywa w podobnych krainach, ludzie wreszcie się ruszyli i życie zaczęło się kręcić w ulicznych kawiarenkach. Bogota, to na pewno nie Bangkok. Zrobiło się ciemno, ale chodniki nadal wyglądały na przewymiarowane, co do ilości ich użytkowników. Może jednak tutaj po zmroku naprawdę ulice biorą w swe władanie wilkołaki, krwiopijcy różnej maści, a ludzie barykadują się w domach, wieszają w oknach kiście czosnku, a głodzone psy spuszczają z łańcuchów. Może tak jest, kto wie.
      Już w autobusie, jeden starszy pan władający jako tako angielszczyzną, upomniał nas, że nie powinniśmy wyciągać aparatu z plecaka, bo na pewno ktoś patrzy i już snuje niecny plan. A tu po zmroku nagle młodzież spaceruje, maziając beztrosko palcem po najnowszych komórach. Może komór się nie kradnie, bo już każdy je ma, a może to są właśnie przedstawiciele tej złej kasty. O niezwykłym podziale obywateli Kolumbii na kasty/klasy, będzie później.
      W końcu zjedliśmy coś ledwie smacznego w jakiejś hałaśliwej restauracji, a spożywanie umilały nam amerykańskie kolędy. Ceny jak w Polsce. Pospacerowaliśmy dalej i natrafiliśmy na jedno z miejsc, gdzie odbywa się coroczny festiwal małych form filmowych. Niestety na listingu nie znaleźliśmy ani jednego filmu polskiego, a języka hiszpańskiego jeszcze nie opanowaliśmy w dostatecznej formie, aby oglądać filmy i coś z nich rozumieć. Poszliśmy dalej i wpadła nam w oko stacja paliw. Benzynę sprzedają tutaj na galony. Podobnie jak 110V w gniazdku, i nieekologiczne sedesy z wysokim syfonem (jezioro wody w kiblu, trzeba użyć dużej dawki wody aby przepchnąć gówno), to takie naleciałości amerykańskie. Niby obowiązuje system metryczny, ale raczej mieszany. W każdym razie, benzyna po około 2.40zł za litr (2021). Tu nam żyć! W sobotę wypożyczamy Renaulta Logana. Skoro tanie paliwo, to będziemy jeździć do upadłego.
      Obok stacji zaszliśmy do czynnego sklepu samoobsługowego. Zachciało mi się dopchać kolację puszką sardynek z niezdrowym pieczywem. Niestety maleńka puszka rybna była po 3.50zł, a nie widziałem przyjemności, we wpychaniu w siebie samej buły. Kupiliśmy wodę, bo nauczeni doświadczeniem wyniesionym z krajów tropikalnych, wiemy że wody do picia zawsze brak. Jednakże chyba nie w Bogocie, bo wysokość robi swoje. W dzień około 20st.C, a w nocy poniżej 10st.C i tak przez okrągły rok. Całkiem przyjazny klimat!
      Wracaliśmy do hotelu ciemnymi chodnikami. Dziś nie spotkaliśmy żadnego turysty, może jesteśmy w nieodpowiednim miejscu, a może właśnie wręcz przeciwnie. Samochody spływające ze wzniesień oświetlały nam drogę, a naganiacze parkingowi z flagami w żółto-czarną kratę, jak pasterze swe trzódki, naganiali je do strzeżonych parkingów. Czy ludzie nie trzymają samochodów w nocy na ulicach miast? Czy za każdym razem znajdują inny parking strzeżony na noc? Te i inne pytania pozostawiliśmy bez satysfakcjonującej odpowiedzi. Braki w komunikatywności i znajomości hiszpańskiego nie pozwoliły nam na razie ustalić szczegółów. Może jutro. Dziś trzeba iść wreszcie spać, bo niewiele tego snu mieliśmy przez ostatnie dwa dni.
      Kolejny dzień był ciekawszy. Wyspać się nie było mi dane. Niby tylko 2600m n.p.m., ale duszności budziły mnie co chwilę. Automatyzm ciała nie chciał wziąć pod uwagę konieczności czerpania głębszych oddechów i po chwili budził mnie brak tlenu.
      W nocy było chłodno. Kolumbijczycy, podobnie jak mieszkańcy Europy śródziemnomorskiej, nie zabudowują mieszkań podwójnymi szybami, ani nie dbają o termikę murów. Ich środki zaradcze względem zimna ograniczają się do mnożenia warstw koców. Na szczęście ostrzeżono nas wcześniej przed kolumbijskim zimnem w nocy. Zabraliśmy ciepłe pidżamy. Kolumbijczycy, podobnie jak Hiszpanie, nie dbają również o wentylację pomieszczeń. Brak progów pod drzwiami i mały lufcik nad drzwiami mają zapewnić wymianę powietrza w pokojach. Tą niezwykłą metodą nasycają mieszkania specyficznym zapachem stęchlizny, który udzielił się naszej odzieży już po pierwszym dniu. Porankiem, nadmiar wilgoci spływa po szybach okien.
      Wyszliśmy na miasto przed południem. W barach ulicznych to czas dojadania tego co zostało z oferty śniadaniowej i wywieszania reklam z jadłospisem popołudniowym. Musieliśmy nauczyć się wielu nowych słów, z kulinarnego kręgu. Bez tego mogliśmy jedynie grać w gastronomiczną ruletkę. Uliczna dieta Bogoty jest silnie tłusta, zasmażona i zapychająca wyrobami mącznymi, oraz ziemniaczanymi. Wielbiciel tzw. 'polskiej kchni' czułby się tutaj całkiem dobrze. W Azji, taka dieta jest typowa dla społeczności robotniczo-chłopskich. W Rosji do makaronu dostaniesz ćwiartkę chleba, tak samo do ziemniaków z zawiesistym sosem, z wyglądu półsyntetyk 10W40.
      Zahaczyliśmy o kilka chodnikowych fastfudów, zanim trafiliśmy na jakiś bar z odpowiednimi cenami. 'Sin carna?', czyli bez mięsa nie dostanie się nic. Iwona mogła jedynie obgryzać krawędzie pierożków z różnego rodzaju farszem mięsnym we wnętrzu. Najczęściej jest to kurczak zmielony z jakimś wypełniaczem mącznym lub ziemniaczanym. Słabo to doprawione, nawet meksykańska tortilla, z dopiskiem 'ostry', miała ledwie zaznaczony jakiś konkretny smak. Gryziesz, niby w miarę dobre, ale czujesz ten ciężar jeszcze dwie godziny później w trzewiach. Smażenie na głębokim tłuszczu to ulubiony sport kulinarny Kolumbijczyków.
      Nieco lepiej jest w barach. W zasadzie dania nadal są mieszanką tych samych, podstawowych składników diety biedoty, ale można już znaleźć kawał mięcha z ryżem... plus oczywiście wielka pyra na dostawkę. Właśnie, przecież to tu wymyślono ziemniaki! Są inne w smaku od tych z Europy. O dziwo są bardziej wyraziste, ja bym powiedział - czuć w nich sól tej ziemi, dosłownie glebę w jakiej wyrosły. Ziemniaków jest wiele rodzajów, ale w naszych sklepach sprzedaje się te poślednie i często zmieszane. Tutaj trafiałem na gatunek kartofla który dość mi smakował. Niestety często oskrobany z wartości odżywczych, podany bez skóry.
      Iwona na chodnikach znajdywała serowe paluszki, a w barach wszelakie dania z huevo, czyli z jajami. Mogła też zamawiać specjalne danie, czyli zupę ziemniaczaną, bez dodatku mięsa. Dla restauratora nawet lepiej, bo cena jak z mięsem, a wkładki więcej w garze zostanie. Przed południem, do dań dodają gorącą czekoladę. Ale jaką! Prima sort, z głębokim smakiem, jak za komuny, sprzed czasów opanowania rynku przez wielkie amerykańskie koncerny. Z lokalnych napitków jest oczywiście jeszcze kolumbijska kawa. Sprzedawana czasami z ruchomych kawiarni chodnikowych. Zapażana w specyficznych samowarach kawowych. Ja kawy nie trawię, ale Iwona nie była jakoś specjalnie zachwycona tą kolumbijską. Staliśmy w otoczeniu cmokających z zachwytu, gderających coś... pewnie o polityce, starszych panów. Uśmiechali się do nas z kolonialnym manieryzmem dystansu, jowialnie witając obcych. Perfekcyjnie utrzymane, bujne fryzury, przyprószone siwizną. Wyraziste, charakterne twarze i silne, pełne premedytacji oczy. Flegmatyczne, dystyngowane ruchy dłoni, zwłaszcza długich, delikatnych palców. Znoszone ubrania i obówie zdradzające biedną inteligencję.
      W ciągu dnia zjadać można na każdym rogu ulicy. Posilać się tanio i zapychająco, tak że starczy na długo, chociaż ciała nie odżywi. Warzywa tylko gotowane, sałatki niejedzone. Żywność lokalna, nieimportowana jest tania, podobnie jak paliwo do samochodów. Z głodu nie pomrzemy, prędzej zabraknie nam na hotele, bo są dość drogie. Witamin też nie powinno zabraknąć, Iwona zasila nas codziennymi sałatkami warzywnymi. Surowizna w sklepie nie jest droga. Szkoda tylko, że nie mogliśmy zabrać naszej, wiernej grzałki elektrycznej. Takie wszeteczności działają tylko na 220V. Ale może uda się kupić podobną tu, na miejscu. W każdym sklepiej z gospodarstwem domowym, pokazujemy zdjęcie grzałki, bo inaczej trudno objaśnić o co nam idzie, nawet przy pomocy tłumacza. W końcu coś się trafi, a wtedy otworzą się przed nami szerokie możliwości kulinarne. Ja od razu kupię jaja i je ugotuję. Iwona pewnie zrobi zieloną herbatę do krakersów na wieczór. Po prostu jak w domu, albo dom w podróży.
      Jeden z naganiaczy chodnikowych, a jest ich tu sporo w dzielnicy centralnej, turystycznej, próbował właśnie nas skusić domowymi wygodami - u nas jest wielki telewizor z EuroSportem, na zmianę z amerykańskim pop-music, mamy Heinekena, albo bourbon do wyboru, również grube steki. Być na urlopie wypoczynkowym, zażywać relaksu, regenerować siły witalne, najlepiej w znanej atmosferze dekadencji. Nigdy nie widziałem w tym sensu, aby jechać na drugi koniec świata i szukać tam domowego nastroju.
      Po roznamiętniającej, gorącej czekoladzie, ruszyliśmy na podbój centrum Bogoty. Pośród starych, kolonialnych kamienic, chodniki się zawęziły, a ludzi ich używająych przybyło. Wszystkie sklepiki otworzyły swe wnętrza dla klientów. Bez trudu trafiliśmy do miejsca zgrupowania wymieniaczy pieniędzy. Konsolidacja terenowa usług, to typowy także dla Kolumbii sposób prowadzenia biznesu.
      GPS prowadził nas na azymut do muzeum złota, podobno ciekawej atrakcji miasta. Na wejściu pojawił się problem. Takie miejsca użyteczności publicznej jak muzea, mają prawny obowiązek nakładać restrykcje sanitarne na odwiedzających. Oficjalnie jest potrzebne zaświadczenie o szczepieniach. Racjonalnie rzecz biorąc, zaszczepieni rozsiewają tak samo wirusy dookoła, jak ci niezaszczepieni. Tak samo, a nawet częściej zapadają na chorobę wirusową COVID-19, tyle że lżej ją przechodzą. Jedyny sens w ograniczaniu życia publicznego niezaszczepionym, to wymuszanie na nich uległości zaleceniom polityki władz.
      My jednak pojechaliśmy na swoistym autorytecie zagranicznego turysty. Okazaliśmy się wydrukowanym przed wyjazdem z Polski testem PCR i uwiarygodniliśmy dane z kartki papieru, pokazaniem paszportu. Podziałało. Nie tylko w tym muzeum, ale i w kolejnych. Oni pytają - AstraZeneca? - my odpowiadamy - test PCR - i pokazujemy papiery z kodami, pieczątkami + paszport ze zdjęciem. Na razie działa, jak przestanie, to coś się wymyśli.
      Wstęp do muzeum złota, to 4.12zł/osoba. W sam raz na nasz budżet. Rzeczywiście zbiory mają ciekawe i obszerne. Na parę godzin można się przenieść w inny, prekolumbijski świat artefaktów nie do końca zrozumiałych w ekspresji, a na pewno łatwo rozpoznawalnych w kontekście domniemanej wizyty kosmitów na kontynencie amerykańskim. Mnie osobiście bardziej zachwycała finezja i precyzja rzeźbienia w złocie, aniżeli sam kruszec. Nie wiem w jaki sposób można było produkować bez szkieł powiększających tak małe zdobienia, tak misternie krojone w firanki. Oczywiście obejrzeliśmy film instruktażowy na temat sposobu wytopu i obróbki złota w czasach Majów i przy każdej wystawce naczytaliśmy się opisów. Ale nawet sama tematyka i kompozycja są zastanawiające. Motywy roślinne i zwierzęce były powszechne we wszelkich animistycznych kultach przyrody, na całym świecie. Ale dobór środków wyrazu, nieznana nigdzie indziej ekspresja dają do myślenia. Zapewne dziś, okiem amatorów, widzimy i rozumiemy to opacznie, często figurki wydają się komiczne, ale czy jest ważne do czego to, czy owo służyło. Może ważny jest przekaz samej rzeźby, to jakie emocje potrafi wywołać u przechodnia z innej epoki i kultury, a nie to co rzemieślnik sprzed tysięcy lat miał na myśli.
      Im wyżej w hierarchi pięter obszernego budynku muzeum, tym wystawy były nowsze, bardziej interaktywne, lepiej dopasowane do nowoczesnego odbiorcy, który trudno znosi szuranie nogami przed ustawionymi w rzędzie szklanymi, źle oświetlonymi gablotami. Natrafiliśmy w końcu na prezentacje dzieł praojców, w formie zaaranżowanej prezentacji z dźwiękiem i modulacją oświetlenia. Naprawdę potrafią wciągnąć. Zauważyliśmy także miejsce, w którym zebrano wiele plakatów z wyjazdowych prezentacji muzeum, na całym świecie. Również w Polsce, na przełomie 1979 i 1980 roku. Dawna sztuka plakatu przemawia do mnie o wiele bardziej intensywnie. Ten nowoczesny styl, silnie modernistyczny, w kolejnym swym wcieleniu, nie jest dla mnie zrozumiały. Ale mimo to dałem się zaciągnąć Iwonie do kolejnego muzeum. Tym razem firmowanego przez kolumbijskiego artystę Botero. Facet miał manię tęgich kształtów. Tak przedstawiał na swych obrazach i w rzeźbie ludzi, zwierzęta, a nawet przyrodę nieożywiną. Słabo to do mnie przemawia, podobnie jak smaki ulicznych barów w Bogocie. Niby na pierwszy rzut oka, czy języka, ma to wartość, ale zaraz potem męczy brakiem charakteru. Krągłości Rubensa to nie są, raczej jakaś forma humorystycznego komiksu.
      Mozeum Botero zawiera także bogate zbiory francuskich impresjonistów, a także światowej klasy kubistów i ciekawe dzieła surrealizmu. Można nacieszyć oko orginałami niektórych prac Picasso, ale także pięknymi i dla mnie niepojętymi obrazami Chagalla, czy Renoira. Jest tego sporo i to uratowało mnie przed znudzeniem. Spacerować i podziwiać, pod bacznym okiem strażników, a wszystko za darmo, bez biletów wstępu. Bogota potrafi zaskoczyć!
      Muzeum Botero znajduje się już w ścisłym centrum turystycznym stolicy. Deptaki z kramami, z bogatą ofertą nikomu nie potrzebnych, bibelotów, mającymi upamiętnić nasze wakacje w Kolumbii. Każdy zachwala swój towar, nienachalnie, nawet lekko wstydliwie, niepewnie, ale każdy na swój sposób. Kupujący nie będzie się czuł naciągany, jak w Wietnamie, ani zmuszany do zadzieżgiwania bliższej znajomości, jak w Indiach. Będzie dobrze obsłużony, ale po hiszpańsku.
      Oprócz kramów nachodnikowych, są też bardziej realne sklepy w obszernych, zabytkowych kamienicach. Sklepy mają te same, a czasmi nawet niższe ceny niż na ulicy. Niestety to co warte uwagi, jest naprawdę drogie. Ciekawsze wydają się być same kamienice. Bielone i zdobione ciemnym, lakierowanym na wysoki połysk drewnem. Z krużgankami tarasów wokół maleńkich fontann, po środku atrium. Przekryte wyblakłą dachówką. Tak właśnie zlokalizowano muzeum Botero. Więc prócz podziwiania malarskich utworów, można nacieszyć oko także architekturą. Można też zasiąść na dłużej w kafejce, coś tam skonsumować. Ale ceny są odpowiednie do utytułowanych dzieł sztuki.
      W końcu trafiliśmy na ogromny, lekko pochyły plac Bolivara. Z południowo-zachodniej strony flankuje go katedra Primada. Wygląda to na tle zamglonych szczytów bardzo majesatycznie i mrocznie zarazem, tak chmurnie i dostojnie, a szwadrony gołębi, karmionych przez trystów, nadają tej widokówce przestrzeni, swymi zbiorowymi pasażami. Plac jest obsrany, ale tłumnie odwiedzany. Można cyknąć sobie fotkę z futrzatą lamą, można posłuchać lokalnych grajków i śpiewaków. Można znowu coś kupić na pamiątkę własną lub pamiątkę komuś, z naszego urlopu. Po wyjściu z ciasnych uliczek i labiryntu kamienic, ten obszerny plac, szokuje przestrzenią. Lamy z maleńkimi główkami także wydają się być zaskoczone, wiecznie trwać w stuporze. Może nie mieści im się to w tej niewielkiej pojemności baniaku, pod rozczochraną czapką. Mają taką postawę, jakby urodziły się zdziwione sobą, a może światem dookoła i nie mogły po kres życia wyjść z tego stanu zafrasowania.
      Parę kroków wcześniej można skorzystać z rękodzieła ułożonego tematycznie i nudnie na kocach, na chodniku, wykonanego przez panów upodobnionych do pań. Miejsce odmieńców znajduje się tuż u podnóża Centrum Kulturalnego im. Marquez'a. W zasadzie można pójść w każdą stronę i natrafić na różne atrakcje skierowane frontem do turysty. Albo dość szybko wypaść na główną ulicę Carrera 10 i wpasować się w kramy z chińską tandetą dla tubylców. Każdy sklepik gra swoje dźwięki i domniema, że ilość decybeli właśnie do niego przyciągnie klientów najbardziej.
      Oni tu w Bogocie ponumerowali ulice jak w USA. Te ze wschodu na zachód nazywają się Calle + kolejny mumer. Zaś te z północy na południe nazywają się Carrera + odpowiedni numer. Adresuje się to podając, jak w New Yorku, numery najbliższego skrzyżowania ulic.
      Zdążaliśmy już do hotelu, bo wielogodzinny spacer po mieście nieco nas znużył. To zaledwie 7 kilometrów, ale leniwe tempo i snucie się po muzeach, wykończyło moje nogi bardziej niż marszobieg po górach. Nie załatwliliśmy tylko jednej rzeczy, nie kupiliśmy karty do internetu. Ale szukając kolejnej informacji turystycznej, natrafiliśmy na agenta prywatnej organizacji promującego 'walking tours' po Bogocie. Ów jegomość był odrobinę zaznajomiony z językiem Brytyjczyków, więc szybko objaśnił nam jak i co kupić, aby było dobrze. Dzisiejsze promocje oferują 10GB na miesiąc za 40zł. Nie ma co skakać z radości, ale nie jest też źle. Jutro się tym zajmiemy.
      Wcześniej zakupiliśmy niezwykle pomysłową gumową wtyczkę do kolumbijskich gniazdek. Z Polski przywiozłem kawałek kabla i potrójne gniazdko do przedłużacza. Wieczorem skonstruuję z tych elementów zgrabną przejściówkę. Dostaliśmy także informację od znajomego, który studiował w Polsce i zna nasz język, że ma czas jutro się z nami spotkać. Mamy do niego mnóstwo pytań, a kto jak nie mieszkaniec Bogoty, jest najlepszym informatorem. Czas także przygotować się do sobotniego wyjazdu na prowincję. Kierujemy się do Villa de Leyva, takiego kurortu w górach, jakieś 500m niżej niż Bogota. W jego okolicy jest parę interesujących nas miejsc. Niestety znalezienie taniego hotelu przez internet nie jest łatwe. Musimy jak najszybciej rozeznać sytuację hoteli. Może można je znajdywać bez pośrednictwa internetu, tak po prostu z ulicy. Chociaż patrząc na przykład Bogoty, wydaje się to trudne. Może Kolumbia tak ma.
      Następny dzień był ciepły, ale deszczowy. Sporo czasu spędziliśmy w hotelu, czekając aż przestanie padać. Ale udało się kupić kartę do internetu i to lepszą niż oferowali nam wczoraj, 24GB za 40zł. Przed muzeum złota bezustannie czatują naganiacze turystyczni, oferujący wycieczki za 250zł/osoba. Są również ludzie sprzedający karty telefoniczne. Jak się okazuje na chodniku można kupić kartę bez żadnych formalności. Żadnych umów, ani pokazywania paszportu. A w biurze Claro, firmy telekomunikacyjnej, to niemożliwe. Podobnie jest w Indiach.
      Późnym popołudniem poszliśmy na spotkanie ze znajomym Jorge (Horhe), który pracuje w polskiej ambasadzie. Studiował przed laty w Polsce marketing i zarządzanie, świetnie mówi po polsku. Zaproponował, abyśmy spotkali się na prezentacji polskich filmów animowanych zorganizowanej przez lokalne środowisko polskie. Prezentacja odbywała się na festiwalu małych form filmowych, w muzeum narodowym. Przyszli także inni Polacy mieszkający w Bogocie. Sala kinowa była prawie pełna. Jak się okazuje prezentacje polskiej kultury zwykle gromadzą wielu chętnych. Niedawno było spotkanie na temat twórczości Stanisława Lema, a dziś przegląd sześciu filmów animowanych z lat od 1949 do 1992 roku. Niektóre były tak artystyczne, że trudno było pojąć o co w nich chodzi, ale trafił się także nagrodzone Oscarem "Tango" Rybczyńskiego. Potem poszliśmy z Jorge na spacer główną ulicą Carrera 15, pomiędzy budynki uniwersyteckie. Mogliśmy porozmawiać na nurtujące nas tematy.
      Dowiedzieliśmy się, że kolumbijskie media są bardzo pluralistyczne. Są dwa kanały publiczne i sporo prywatnych. Prezydent czasami występuje w publicznych, ale według ustawy, tyle samo czasu musi być dostępne partiom opozycyjnym. Ponadto partie mogą wykupować sobie godziny emisji w mediach publicznych. Jest poza tym kanał polityczny, gdzie bezustannie są prezentowane poglądy polityków z rządu i opozycji. Gazety nie mają jednoznacznie ukierunkowanych poglądów politycznych. Najczęściej zatrudniają piszących felietony dziennikarzy z różnych frakcji politycznych. Tak, że w jednej gazecie można znaleźć artykuły prawicowe jak i lewicowe. No cóż, pozazdrościć takich mediów.
      Odkryliśmy też tajemnicę parkingów z naganiaczami, z żółto-czarnymi flagami. W Bogocie był zakaz parkowania samochodów na ulicach. Od niedawna wprowadza się parkometry, ale parkowanie na prywatnych parkingach jest w podobnej cenie i samochody są strzeżone.
      Odnośnie samochodów, okazuje się, że od dawna poruszanie się nimi po dużych miastach jest reglamentowane. Pojazdy z rejestracjami, których ostatnie liczby są parzyste, mogą jeździć w parzyste dni miesiąca i odwrotnie z nieparzystymi. Głównie chodzi o godziny szczytu, ale to się różni w każdym mieście. Samochody z wypożyczalni miały być z tego zwolnione, ale jak się okazało jednak nie. Kara za złamanie tego przepisu jest wysoka, należy także zapłacić za odholowanie pojazdu na parking policyjny.
      Jeszcze w temacie transportu, ale publicznego. W Bogocie rozpoczęto jednak budowę metra, ale naziemnego. Jednak, ponieważ kiedyś wprowadzono te dwuprzegubowe autobusy, właśnie po to aby metra nie budować. Bogota to wielkie miasto. My przyjechaliśmy w dzień wolny od pracy i jakiś, taki dziwny, bo miasto wydawało się wymarłe. Jednak kiedy następnego dnia chcieliśmy wyjechać z niego wypożyczonym samochodem, okazało się to tak samo trudne jak opuszczenie Bangkoku. Sam wyjazd z miasta, nawet nie z centrum, ale spod lotniska, które leży na zachodnich przedmieściach, a kierowaliśmy się na północne przedmieścia... otóż sam wyjazd zajął nam dwie i pół godziny. Jednolity korek, często na pięciopasmowych autostradach. Nie wiemy czy to normalne, czy tak jest tylko w soboty. Kolumbijczycy nie wyglądają na biednych skoro tak wielu stać na całkiem dobre i nowe samochody. A przecież nie wszyscy mieszkańcy Bogoty stali w tą sobotę w korkach. Mijające nas autobusy też były pełne ludzi. Autobusy miejskie mają swoje, specjalne pasy ruchu, te międzymiatowe nie mogą jednak z nich korzystać i stoją w korkach.
      Dziś rano próbowaliśmy dogadać się z naszą gospodynią z hostelu za pomocą elektronicznego tłumacza. Ale tłumacz nie radził sobie z hiszpańskim pani gospodyni. Jak się dowiedzieliśmy od Jorge, w Kolumbii jest kilka slangów językowych, dość różniących się od siebie. Inaczej się wysławiają ludzie z prowincji, inaczej z miast. Inaczej mówią ludzie z Północy, inaczej z centrum kraju. Często sami się nie rozumieją. Nasz tłumacz jednak operował hiszpańskim klasycznym i to co powiedział było zrozumiałe dla Kolumbijczyków, ale on nie rozumiał co Kolumbijczycy do niego mówią. Często wypisywaliśmy na nim pojedyncze słowa, jak na przykład 'skarpetki', a Kolumbijczyk się uśmiechał i wymawiał zupełnie inne słowo. Rozumiał, że chodzi o skarpetki, ale on te skarpetki nazywa inaczej. Mówię o tłumaczu w czasie przeszłym, bo go nam ukradli w autobusie. Kiedy następnego dnia jechaliśmy na lotnisko odebrać samochód, przed wsiąściem do autobusu, sześciu ludzi zrobiło sztuczny tłok i wyciągnęli mi z kieszeni tłumacza. Działali z zaskoczenia, i zanim się nakręciłem na mordobicie, już ich nie było. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Tani smartfon dostałem od kolegi, nie było w nim karty, używałem go jedynie jako tłumacza.
      Zrobiło się dość późno, dochodziła 22-ga, Jorge zamówił nam Ubera, abyśmy mogli wrócić do hotelu. Jak się okazało Uber był tańszy niż przejazd dla dwóch ludzi autobusem. Za około 6km zapłaciliśmy 7zł. Kierowca nie mógł sobie poradzić z dojazdem pod sam hotel, bo tu same jednokierunkowe, więc wysiedliśmy wcześniej i poszliśmy na piechotę. Zanim pożegnaliśmy się z Jorge, zaprowadził nas do czynnego do późna wielkiego sklepu z mydłem i powidłem, a tam znaleźliśmy grzałkę do wody. Osiągnęliśmy pełny skuces!
      Piątek, weekend się zaczyna, można pić. Zakupiłem lokalne whiskey o nazwie Gaelik. Poszedł więc na głośnik adekwatny Sting z albumu "Songs of the Labyrinth". Pić gaelicki napitek w środku Kolumbii, to jest coś! Ale jego wyjątkowość wynikała jedynie z naklejki, nie z doświadczania smaku.
      Długo jednak staroangielskich 'labiryntów' nie mogłem wytrzymać, więc przełączyłem się na belgijskiego, beżowego Stromae. Polecam utwór "Tous les memes". W bogockich dyskotekach, jakie dziś słyszeliśmy z chodnika, takich utworów nie puszczają. W tych czasach, colombiańskie nogi napędza inny rytm.
      Na północ od śmiałych architektonicznie budynków uniwersytetu i akademii medycznej ze szpitalem dla zdobywania doświadcznia, jest parę sztuk ciekawych miejsc, do których można zajrzeć po uprzednim wprawieniu się w wyskokowy humor. Głośny, ale słabo rytmiczny raban wylewa się tłustym klocem na wąski, polbrukowany chodnik. Młode ludziska, nieadekwatnie do bodźców dźwiękowych, stoją beznamiętnie pasywni, w grupkach, jakby czekali na wywieszenie wyników kolokwium.
      Kilka godzin wcześniej... zaraz to było wczoraj, ale jak dziś, pewien starszy pan, przyprószony siwizną, pewnie młodszy ode mnie, klasycznie odziany w czerń i biel, ze skórzanym kaskietem na łbie, postawił sobie głośnik niedaleko muzeum złota, czyli w centrum bogockiej uwagi. Puszczał jakąś salsę, ale jak się ruszał do tego rytmu! Coś jak James Brown w "Blues Brothers". Oddałbym swój nadwymiarowy nos za takie wyczucie rytmu. Oszczędne gesty, cyzelowane ruchy, jak miłość doświadczonego kochanka. Minimum działania, maksimum ekspresji, celność Wilhelma Tela. Pozazdrościć kobiecie, którą by wziął w tany. Tłukł ten rytm, jakby Fremeni na planecie Arrakis wzywali dudnikiem czerwia dobrej zabawy. Ruch kołowy i pieszy przepływał mimo, a on bez żenady tańczył jakby nikt prócz niego tu nie istniał. Rósł w pulsującej rytmem bańce roztargnienia otoczenia.
      Wiele lat temu, w przejściu podziemnym, w Lisbonie, doświadczyłem czegoś podobnego. Jakiś facio, z wyglądu bezdomny, intonował fado rozdzierające serce jak zardzewiały nóż kochanki. Ach ci Portosi, jak oni potrafią zawodzić i smęcić! Drenują duszę z najskrytszych wspomnień i wyrywają to, co szarpie za bebechy tuż przed oczy. Człek wtedy dramatyzuje - wrócę, dam radę, jeszcze mam czas i odmienię to co zawaliłem. Ten trans jednak szybko mija, a złota obręcz powziętych obowiązków, ciagnie w dół, jak betonowe buty, na dno zwykłej, bladej, ale pewnej i bezpiecznej codzienności. W przeświadczeniu, że tak będzie lepiej.
      Tak, poezja namiętności to domena mężczyzn. Cała reszta to wykalkulowane efekciarstwo kobiecego wyczucia celu.
      No cóż, poziom gaelickiej whiskey drepce ku zazaczonej kresce i subiektywna, samotna impreza bieży ku końcowi. Iwona leży obok, śpi, ale ja nie odczuwam samotności jak Riedel. Bardziej się skupiam na tym, aby nie zakłócać jej snów podskokami pobudzanymi rytmami "Tous les memes". Tak było w ten grudniowy piątek.
      Dzień wyjazdu z Bogoty rozpoczął się nieciekawie. Najpierw nas okradli w autobusie, a potem nie do końca daliśmy sobie radę z zakupem biletów na autobus międzymiastowy, którym mamy pojechać 23-go grudnia, po oddaniu samochodu. Nie mogliśmy kupić biletów przez internet, bo nasze karty kredytowe dla systemu płatniczego były nie do przyjęcia. Pojechaliśmy więc na główny dworzec autobusowy w Bogocie, aby tam kupić bilety. Iwona spędziła tam ponad godzinę i kupiła bilety nie do końca takie jakie nam były potrzebne. Zobaczymy jak to się skończy za dwa tygodnie.
      Zaraz potem stanęliśmy w pełzającym korku na ponad dwie godziny. Kiedy w końcu wyjechaliśmy za miasto było już późne popołudnie, a do Villa de Leyva, gdzie dziś mamy dojechać, ciągle było ponad 150km. Większość to autostrada, ale to jednak zbyt ambitne słowo na określenie tego czegoś, po czym jechaliśmy. Ten dzień i następny pokazły nam jak kiepskie asfalty są w Kolumbii i jak kiepscy kierowcy prowadzą, tak niesamowite ilości pojazdów, po tych asfaltach. Na autostradzie tylko dwa, może trzy razy udało mi się uzyskać prędkość w okolicy 90km/h. Normalna jazda odbywała się z chyżością coś w pobliżu 45km/h. Zrobiło się ciemno i jeszcze trudniej było wypatrywać dziur, które przytrafiały się co i rusz, a czasami były głębokie na ponad 10cm. Tłum pojazdów na autostradzie nie zelżał, często w okolicy miasteczek ponownie wpadaliśmy w korki. Pojawiło się wiele amerykańskich TIRów, które nie dawały sobie rady z podjeżdżaniem pod wzniesienia. Zresztą na zjazdach też jechały w okolicy 15-25km/h, aby dać radę wyhamować. W Kolumbii nie istnieje pojęcie szacunku jednego kierowcy dla drugiego. Każdy myśli jedynie o własnym interesie. Więc jeśli ktoś trafił na lewy pas, na autostradzie i nawet jechał 35km/h, to nie widział powodu aby zmienić pas na prawy. Mógł jechać nawet dziesięć minut obok mozolącej się ciężarówki, blokując oba pasy. Nie żeby delikwent poruszał się samochodem popsutym, czy słabującym. Często to były drogie, nowe SUVy.
      Muszę przyznać, że to co mi najbardziej przeszkadza na kolumbijskich drogach, to właśnie ślamazarność wielu kierowców. Na drugim miejscu postawił bym brak wyobraźni, coś co jest typowe dla dzikich krajów. Tego dnia nam się spieszyło, bo chcieliśmy dojechać przed dwudziestą do hotelu i wreszcie coś zjeść, ale następnego dnia już się nam nie spieszyło, a nadal ta nieporadna flegmatyczność ruchów innych kierowców irytowała. Od zakorkowanego miasta Tunja, jechaliśmy już podrzędną drogą, ciągłe serpentyny w ciemności. Ruch jednak nie zelżał. Nadal było tłoczno i zawsze trafił się jeden taki, co jechał o połowę wolniej niż inni. Najgorsze, że nie wiadomo z jakiego powodu.
      W końcu dojechaliśmy do Villa de Leyva i oczywiście wpadliśmy w korek. To miasteczko - kurort. Taka Szklarska Poręba, nawet podobnej wielkości. Tyle, że zabudowa sporo ładniejsza. W Kolumbii, spędzanie wolnego czasu w takich miejscach, stało się ostatnimi czasy bardzo modne. Nowa klasa ludzi - klasa średnia, pakuje górskie rowery na hak swojego nowego samochodu i jedzie na weekend za miasto, najlepiej w miejsce, gdzie inni, im podobni, też jadą. Szybko wyrosła cała infrastruktura restauracji na wysokim poziomie, sklepów z tandetą, hoteli i szeroka oferta sposobów na spędzanie tych weekendów. Trzeba ludziom powiedzieć co mają ze sobą zrobić, jak już tutaj przyjadą. Sami mogą nie dać rady zgadnąć.
      Najlepiej sprzedają się miasteczka linowe. Można łazić po tyrolkach, jeździć nawet rowerem po linach, a wszystko na wysokości czubków drzew, ponad kanionami i rzeczkami. Można wykupić miejsce w otwartym samochodzie, który obwiezie nas po okolicznych, całkiem nudnych atrakcjach. Można wykupić uczestnictwo w rajdzie rowerowym po szlakach zahaczających o te same miejsca, podobno godne uwagi. Można siedzieć i pić w barach z zachodnią muzyką. Można uczestniczyć w różnych hepeningach, organizowanych przez młodych, dla młodych. Oprócz tego wspinaczka na skałki, albo zwykłe przechadzanie się z aparatem w ręku, po całkiem ładnych uliczkach Villa de Leyva.
      My wybraliśmy na kolejny poranek właśnie tą ostatnią opcję. Wioska jest mocno skomercjalizowana, upudrowana i umalowana konsumpcjonizmem, wytapetowana ofertą turystyczną, tak grubo, że odrzuciło nas nieco od centrum, w bardziej normalne uliczki. Dalej od centralnego placu, podobno największego na zachodniej półkuli Ziemi. Bok kwadratowego placu ma 120 metrów długości. Trudno zgadnąć po co taki plac w takiej wiosce.
      Uliczki są ułożone w kratkę, w szerokiej dolinie. Te idące na wschód, wspinają się stromo i malowniczo pod górę. Te biegnące na zachód, delikatnie schodzą w dół. Nawierzchnia to obowiązkowe kocie łby, ale te kolumbijskie koty miały łby jak słonie. Ciężko się po tym spaceruje. Spodobały mi się jednak te bardziej normalne uliczki Villa de Leyva. Takie prześwietlone w silnym, wysokogórskim słońcu. Stoją na nich stare samochody terenowe. Jeszcze z lat '70-tych i '80-tych. Pasują do tego klimatu starej wioski górskiej, gdzieś w południowej Ameryce. Tak, wioska ładniejsza od otoczenia. Zwykłe pagórki ze szklarniami do hodowania pomidorów. Trochę pastwisk i domy. Nie widać istotnej ilości drzew, ani skał, które mogły by nadać ciekawszego charakteru, tym wzniesieniom.
      Przed południem pojechaliśmy dalej na północ. Pierwsze dwadzieścia parę kilometrów jechaliśmy podrzędną drogą, przez maleńkie wioski, z rosianymi po łagodnych zboczach domostwami, przetykanymi szklarniami z pomidorami. Santa Sofia, niewielka, ale przyjemna wioska, jest centrum pomidorowego regionu. Dojechaliśmy do niej po dwu godzinach. Całą trasę, te wszystkie zakręty, pokonywaliśmy razem z jakimś wyścigiem pokoju dla Bolivara, albo coś podobnego. Tysiące amatorów jazdy rowerem górskim, pedałowało z zaanagażowaniem bojowników o wolność naszą i waszą. Pracowicie deptali pod górę i lekceważąc podstawowe zasady zachowania bezpieczeństwa na drodze publicznej, zjeżdżali z wzniesień na łeb na szyję. Droga wąska, samochodów dość sporo, tyle co zakrętów. Do tego pojazdy wspierające wyścig Bolivara, karetki pogotowia, policja, dostawczaki wiozące łatki do dętek, bo wzdłuż drogi rosło pełno akacji, więc dętki co i rusz przegrywały nierówną walkę z ich igłami. W całym tym zamieszaniu najczęściej jechaliśmy z prędkością rowera, a jeśli już parliśmy do przodu wyprzedzając, to na siłę. Aktywistom miejskiej ekologii z EU by się to niepodobało. I dobrze.
      Wcześniej jeszcze postanowiliśmy zajechać do muzeum skamielin. Kto by się tu ich spodziewał. No ale Ameryka odpycha się od Afryki i włazi pod płytę oceaniczną, wypiętrzając ją tworzy bezustannie Andy. Stąd skamieniałe żyjątka morskie sprzed milionów lat, a nawet trafił się jeden protoplasta wieloryba - kronosaurus. Podobno to morze, co dziś jest Andami, to się nazywało Paja. Człowiek nowoczesny, tak zapędził się w klasyfikowaniu swego otoczenia, że nawet wymyśla nazwy czegoś, czego istnienia tylko się domyśla.
      Iwona weszła do muzeum, jako nasza przedstawicielka, bo nie było tanio. Wokół narosło tyle infrastruktury turystycznej, że trudno się połapać, gdzie znajduje się prawdziwe muzeum. Tutaj każdy budynek ma szyld 'muzeum fosilów', a w środku hotel, albo restauracja. Całość ubrana kramami z taką tandetą, że oczy łzawią od patrzenia. Ale kobity dumnie prezentują swój towar i ochoczo zachęcają do robienia świątecznych zakupów. Niby jest trochę kolumbijskiego, albo raczej andyjskiego rękodzieła, ale czemu to takie kiczowate! Czy nie można użyć kolorów z naszego kręgu kulturowego i poziomu estetyki. Czy to musi być różowe, albo żółto fioletowe, ze srebrną kokardką na czubku. Czy klasyczne ponczo miało złote cekiny tuż pod wycięciem na szyję. No i te dinozaury, w podobnie plugawej palecie barw. Co mają skamieliny z dna morza do dinozaurów!
      Nieco ciekawiej było pod muzeum rzeźb kamiennych ludu Muisca, który zamieszkiwał te tereny w lepszych czasach. 'Pod', bo do środka nie weszliśmy, dziś zamknięte. Napstrykaliśmy trochę zdjęć zza płotu z drutu kolczastego, przetykanego stalową siatką. Pewnie aby zające nie przełaziły. No bo chyba nie po to aby trudniej było robić zdjęcia. Niektóre kamulce wyglądały bardzo atrakcyjnie. Przypominało to, ale to jedynie odległe skojarzenie, park z kamiennymi grzybami w Nagaland (Indie), w mieście Dimapur. Kwestią nierozstrzygniętą pozostaje to, czy weszlibyśmy do tego pociągającego muzeum pod chmurką, gdyby było otwarte. Bilet kosztował 58zł. To bardzo dużo, w porównaniu do muzeum Botera, z bardzo ciekawą ekspozycją malarstwa francuskiego.
      Wróćmy jednak do przodu, do Santa Sofia, małej mieściny, całkowicie opanowanej przez uczestników wyścigu kolarskiego. Oblężenie było całkowite, tubylcy wyglądali przez okna niskich kamienic, pokazując sobie palcami, kolorowych przebierańców na bicyklach. Cicha, nikomu nieznana wioska, na pół dnia zamieniła się w centrum kolarstwa MTB. Próbowaliśmy odnaleźć w tym zgiełku jakąś kafeteriję, aby Iwona mogła napić się kolumbijskiej kawy, a ja czekolady, ale nie było to nam dane. Pstryknęliśmy tylko parę zdjęć intrygującego kolorystycznie kościoła z piaskowca, który w tym silnym słońcu, na wysokości 2363m n.p.m., lśnił jakby go wyciągnęli z jeziora Guatavita, do którego plemiona Muisca wrzucały złote figurki i takie tam. Całe złoto muzeum złota w Bogocie, pochodzi z tego jeziora.
      W Santa Sofia pstryknęliśmy jeszcze jedno zdjęcie z następcami Banderasa. Wyglądali zupełnie jak desperados, w tych swoich czarnych wdziankach, ze srebrnymi guźcami na nogawkach. Mieli gitary i nie tylko. Pakowali sprzęt do gabloty i jechali na jakieś wesele, czy inną uroczystość, by ją uświetnić swym występem. Może na spotkanie handlarzy koką. Kto wie co w tych futerałach przenosili.
      Santa Sofia i następne mieściny jak Moniquira, czy Barbosa, obsiadnięte były, w to niedzielne popołudnie, przez prawdziwych farmerów z rodzinami. Przyjeżdżali na konikach lub japońskimi pick-upami do kościoła i na piwo do baru. W Moniquira nie tylko, bo odbywał się tu targ koni, loteria przedświąteczna i koncert muzyki biesiadno-farmerskiej. Starsi panowie w obszernych, słomkowych kapeluszach, zmęczonych, ale odświętnych jeansach, butach z dumnie sterczącymi noskami i porządnymi obcasami do strzemion, a co najważniejsze w kraciastych koszulach z podwinientymi rękawami. Po prostu kolumbijscy ranczerzy. Walili po pięć piw z kumplami w barze, a potem szli na targ koni, obstawiony przez wojsko, jakby to było miejsce handlu czołgami. Konie, a raczej muły z któregoś tam pokolenia, nosiły na grzbitach wytarte siodła i przestępowały z nogi na nogę. Strzygły uszami, uwiązane przy jakimś płocie, zadem do ruchliwej ulicy. Targ musi tu się odbywać cyklicznie, bo zabudowania wyraźnie służyły tylko temu celowi.
      W Moniquira pożegnaliśmy wreszcie rowerzystów i wyjechaliśmy na główniejszą drogę, łączącą Tunja z Bukaramanga. Za Barbosa zaczęły się sznury amerykańskich TIRów Kenwortha. Pod górkę jechały 10km/h i nijak nie można ich było wyprzedzić, bo z przeciwka parły inne, z tą samą prędkością, by nie spalić hamulców. Przeładowane do maksimum, mimo że co jakiś czas wjeżdżały na strzeżone przez policjantów wagi. Pejzaż odrobinę się poprawił. Mieliśmy czasami otwarte spojrzenie na zachód, ku łańcuchowi szczytów grubo powyżej 3000m n.p.m., w parku Serranía de Los Yariguíes.
      Zmierzaliśmy do San Gil, miasteczka - centrum nowoczesnych sposobów na sporty ekstremalne, dla amatorów ze średniej klasy Kolumbii. Latanie, zamiast spadania spadochronami, zjazdy na linach, najbardziej skomplikowane wymysły z tyrolkami i inne bzdury. To się teraz sprzedaje, razem z raftingiem na rzece Fonce. Jak się należy spodziewać, takie dziadki jak my, nie skorzystaliśmy. Za to pojechaliśmy samochodem do centrum, niewielkiego, zadrzewionego placu. Gdzie na ławeczce, razem z innymi mieszkańcami miasta, zjedliśmy po kawałku całkiem dobrej pizzy. Nasz hotel mieścił się na przedmieściach, a było za późno, aby iść na piechotę, zajęłoby to zbyt wiele czasu.
      Centralny plac oflankowany jest od północy monumentalną katedrą ze złotego piaskowca. Zachodzące słońce wypalało z jego ziarnistej struktury, czyste złoto. Wnętrze zaskakiwało nie tylko tym, że bez żenady każdy miał do niego dostęp, jakby złodzieje byli na innym kontynencie. Zaskakiwało także ogromem pojemności tego sześciennego hangaru. Wiernych nie było, niedzielna msza odbyła się rano.
      Plac oblepiono sznurami światełek. Dokładnie w tym samym stylu co kolumbijskie rękodzieło z kramów dla turystów z Bogoty. Styl disco-colombia to 99% autoprezentacji prowincjonalnej Kolumbii. Prześciganie się w ilości świecidełek na święta grudniowe, stało się nową tradycją, która narodziła się wraz z konsumpcjonizmem, jakiego Kolombianie nie są w stanie odeprzeć, jak grubas kolejnego kawałka szarlotki. Każda mieścina, każde miasto, a nawet metropolia, ładuje sporo środków i trudu w zabudowę ogromnych instalacji świątecznych, świecących po zmroku tak, że nowoczesne latarnie uliczne wysiadają. Podobno prym od wielu lat wiedzie Medelin. Ano zobaczymy za kilka dni.
      Plac w San Gil tonął w świecącej tandecie, a dzieciarnia i także dorośli, mieli z tego powodu dużo radości. Iwona też, bo lubi kicz. Ja pstrykałem zdjęcia, mające uwiecznić poziom absurdu. Podświetlane, uśmiechnięte jak głupi do sera postacie, kiwały się na wietrze. Biedota handlowała czym się da, artyści wystawiali swoje rękodzieło, albo umilali wieczór dźwiękiem, policja patrolowała, samochody stały w korku, psy obszczywały murki, a bezdomni psuli pozory piękna. Poszliśmy dalej.
      Dalej, aż na drugą stronę rzeki. Ktoś nam powiedział, że zwykle nad rzekami jest nawięcej sznurów świecidełek. Ale nie w San Gil. Tutaj wisząca kładka prowadziła do świetlistego wzniesienia, na drugą stronę Fonce, do ogromnego centrum handlowego. Tam dopiero grudniowe odświętności nadmiaru nabrały rozmiaru. Sklepy wypełniał tłum. Po alejkach, pomiędzy nimi, spacerował podzwaniając święty Mikołaj, albo któryś z jego najbliższych współpracowników. Trzymał pod rękę ponętną pomocnicę i pchał wielgaśne sanie z elfami i reniferami. Wszystko to miało odwrotny wizerunek. Sanie miast być ciągnięte, były pchane, a reniferki przymocowane do dyszla na stałe wkrętami, sunęły kopytkami tuż ponad podłogą centrum handlowego. Jak w tej ogromnej konsumpcji z okazji świąt, przyczyna zamieniła się miejscem ze skutkiem. Dziś świętujemy okazję do obżarstwa. Ale tak jest naturalnie, tak było zanim wymyślono dogmat religii, ograniczający nieskrępowany sposób na radość z okazji naturalnych przemian otoczenia człowieka.
      Wracaliśmy do hotelu w korku. Zaparkowaliśmy wóz w garażu wyspawanym z grubych prętów. Pan z wypożyczalni zasugerował nam, abyśmy na noc parkowali samochód w garażach hotelowych. Ten hotel to domowy hostel. Pani właścicielka wynajmuje chyba ten garaż dla swych gości, od dalszej sąsiadki. Syn wyprowadza mopeda na ulicę, a gość, czyli ja, parkuje się do ciasnej, stalowej klatki. Powszechne złodziejstwo w narodzie upodla jego obywateli, zabierając im zaufanie do drugiego człowieka. Zmusza do traktowania każdego bliźniego swego jak potencjalnego wroga. Tak naprawdę niszczy strukturę społeczną, przez negowanie wzajemnej identyfikacji jej członków. Bo kto kradnie? Kosmici, przyjezdni uchodźcy z Wenezueli, ci źli handlarze kokainy, Indianie?
      Ciągle zastanawiam się nad poczuciem tożsamości Kolumbijczyków, nad tym gdzie ono jest umiejscowione. Gdzie w społecznej narracji znajduje się oś tej kolumbijskości. Przecież to zlepek najeźdźców, z niewielką domieszką genów indiańskich. Z krwawą historią spowodowaną przez Europejczyków, z nigdy nie zadośćuczynionymi krzywdami Indian, z domieszaną do tego, utratą wolności czarnych pracowników plantacji, z późniejszą skrajną nierównością poziomu życia biedoty i plantatorów. Gdzie jest dziś kolumbijskość, której z tych frakcji jest najwięcej w dzisiejszej świadomości Kolumbijczyków?
      Geny się wymieszały. Dziś już niewielu jest takich, którzy mogą powiedzieć, że są z pokolenia na pokolenie Hiszpanami, albo czarnymi niewolnikami. Jeszcze Indianie zepchnięci na margines społecznej świadomości, mieszkający od zawsze w niedostępnej dla normalnej cywilizacji, dżungli, mogą mieć prostą linię przekazu genów i tradycji, ale gdzie jest ich miejsce w nowoczesnym przekazie społecznym Kolumbii.
      Spacerując po Bogocie z Jorge, przydażył się nam mały wypadek na przejściu dla pieszych. Taksówka delikatnie potrąciła małego chłopca na dziecięcym rowerku. Nikomu nic się nie stało, ale reakcja ludzi na chodniku była dla nas zaskoczeniem. Nawet nasz spokojny, nieśmiały kolega, pracownik ambasady w garniturze, ze złożoną na modłę londyńskich dżentelmenów parasolką, skoczył do walki z żółtą taksówką, jak jaguar z tropikalnej Amazonii. Jął walić parasolką taksówkę po dachu. Jacyś młodzi, siedzący na murku i ciągnący dym z papierosów, wystartowali jak na sprężynie. Tak naprawdę, jedyny, najmniej krzyczący, spośród tłumu, to był ojciec malca. Krzyczeli wszyscy, taksówka dostała razy. Pan taksówkarz też darł się na całego, nawet goście taksówki coś tam dodawali. Zadziwiająca była ta grupowa, nagła, tak silna i jednolita reakcja tłumku, postronnych, nie związanych ze sobą ludzi, w różnym wieku, z różnych grup społecznych. Konsolidacja z powodu dziania się krzywdy, temu kto nie może sam walczyć o swoje. Albo z powodu krzywdy dziecka. Może jednak powody tworzenia się kiedyś i ciągle dziś, nowych frakcji partyzanckich, w imię walki o wolność i równość, siedzą głęboko w tym niejednolitym narodzie. Odnoszenie poczucia krzywdy uciśnionych, do własnych doświadczeń, napędza do działania, legitymizuje do walki w imię wartości, nawet tych, które są nam obce.
      Do Kolumbii przenikały mocno trendy komunistyczne. Wenezuelski typ ambitnego, idealistycznego komunizmu promieniował nie tylko na kraje Ameryki. Także w Europie, w latach '70-tych narobił wielkiego zamieszania we Francji i Niemczech zachodnich. Ten utopijny komunizm siedzi w głowach ludzi Kolumbii do dziś. Ustawa uchwalona w 1994 zbudowała swego rodzaju sposób, który pozwala gminie lub okręgowi na klasyfikację swojej społeczności na odrębne grupy lub warstwy. Ustawa ustanawia subsydia międzyklasowe, które pomogłyby ludziom z niższych warstw płacić za usługi komunalne. Głównymi kryteriami są cechy mieszkaniowe, takie jak garaż, podwórko i jakość sąsiedztwa. Czyli w jakim domu, w jakiej dzielnicy, z jaką obsługą mieszkaniową żyjesz, świadczy o tym do jakiej stratos (klasy) należysz. W zależności od różnorodności i jakości budownictwa mieszkaniowego może być sześć warstw. Większość miast ma wszystkie sześć, ale są miasta, które mają tylko trzy. Ta krajowa klasyfikacja identyfikuje grupy o podobnych cechach społeczno-ekonomicznych.
      Zdecydowana większość populacji (89%) żyje w warstwie pierwszej, drugiej i trzeciej i jest uważana za biedotę. Warstwy cztery, pięć i sześć mieszczą odpowiednio tylko 6,5%, 1,9% i 1,5% ludzi. Innymi słowy, tylko około 10 procent ludności mieszka w mieszkaniach dobrze zbudowanych i zlokalizowanych, w dobrze rozwiniętych dzielnicach, z dostępem do dobrych usług użyteczności publicznej. Klasy - stratos, powstały po to aby 'biedni' mieli łatwiejsze życie, czyli aby można było ich odciążyć od płacenia opłat za życie (opłaty mieszkaniowe, woda, prąd, transport, śmieci, itd.). Nikt nie wyjaśnia w imię jakich wartości, może przekonań, idologii, biedotę należy odciążyć od płacenia za swą egzystencję. Dlaczego ma być im łatwiej przetrwać.
      Im wyższa klasa, od 4. w zwyż, tym więcej płacą za życie, wspomagając tym samym klasy niższe, które są zwolnione z płacenia, lub nawet subsydiowane. Janosik w czystej postaci, idealizm społeczny, ponad zdrowe zasady współżycia w obrębie jednej społeczności, bez zastanawiania się nad konsekwencjami socjologicznymi.
      Można znaleźć ludzi o bardzo wysokich dochodach żyjących w warstwie trzeciej i niektórych mieszkańców warstwy szóstej, którzy mają silne powiązania z niższymi klasami. Oczywiście jak to zwykle bywa w społecznościach jeszcze tradycyjnych, dopiero rozwijających się na gruncie nowoczesności i konsumpcji, wielu chce awansować, by czuć się z tym lepiej, by móc identyfikować się na bycie lepszym. Ale zawsze jest też sporo takich, którzy tego nie potrzebują i nawet jeśli płacenie większych opłat nie jest dla nich problemem, to nie godzą się na taką nierówność fiskalną. Przywyczailiśmy się już do tego, że bogaci płacą większe podatki, stało się to normą niesprawiedliwości, jak to, że bogatego trudno zamknąć do aresztu.
       Chociaż warstwy nie są bezpośrednim odzwierciedleniem klasy społecznej, dostarczają sporo użytecznych informacji o społeczeństwie Kolumbii. Po oficjalnym podziale ludzi na klasy, zaczęły się tworzyć społeczne podziały mentalne, antagonizmy. Praca nad wyrównaniem szans, poczucia godności, identyfikacji obywatelskich, po prostu wyrównaniem rozwarstwienia społecznego, legła w gruzach. Zainicjowano na nowo podział społeczny, z którym dolne klasy niezgadzały się od bardzo dawna i który powodował krwawe starcia, wprowadzał politykę państwa na ścieżkę wojenną. Biedni mogli czuć się gorsi od bogatych, ale teraz jest już to oficjalnie usankcjonowane. Niby w szczytnym celu. Ale bogacz zawsze może powiedzieć - a co mi tam, rzucę tą jałmużnę biednemu sąsiadowi. Natomiast biedny zawsze może się odgryźć - nie potrzebuję twoich pieniędzy wyzyskiwaczu.
      Jest też sporo idealistów, którzy wierzą w nowe prawa i w ich dobry wpływ na strukturę społeczną. Utopijny komunizm nadal siedzi głęboko w mentalności Kolumbijczyków, a pomysł na sterowanie podziałami społecznymi poprzez rządowe projekty, wydaje się im najlepszym rozwiązaniem. Można się tu poczuć jak w Australii aborygeńskiej.
      W poniedziałek ruszyliśmy w dalszą drogę z San Gil na północ. Ale najpierw pojechaliśmy coś koło dwudziestu kilometrów w góry, na zachód, do słynnej Barichara. To wioska o jednolitej zabudowie, niskimi szeregowcami jednopiętrowymi, krytymi dachówką. Wszystkie domy są bielone na ciepłą biel, a szerokie okapy dachów dają cień wąskim, kamiennym chodnikom. Tak jak inne wioski w Andach, Barichara ma podział urbanistyczny w kratkę, czyli wszystkie ulice krzyżują się ze sobą pod kątami prostymi. Tu są góry. Normalnie w Europie, zabudowa powstawałaby na tarasach ułożonych falliście do wzniesień, z ulicami biegnącymi reglowo, czyli w poprzek stoków. Tak jest naturalnie i wygodnie.
      Tutaj ulice za nic mają stromizny, ma być w kratę i basta! Powstają w ten sposób malownicze jak cholera, proste jak tor lotu strzały Wilhelma Tela, kamienne dukty oflankowane jednolitą zabudową i miejscami tak strome, że ma się wrażenie, że samochód nie da rady podjechać na jedynce. Taki układ ulic powoduje też skutki w podświadomym nastawieniu odwiedzających. Tutaj nie ma gdzie się ukryć, nie ma zakrętów, pagórków. Jak wskoczysz na skrzyżowaniu w boczną uliczkę, to znowu widać cię na kilometr z daleka i z wysoka, a domy mają małe okienka i masywne drzwi bez wnęk. Jest w tym coś, co powoduje jakąś taką ledwie świadomie wyczuwalną niepewność, wystawienie na strzał, kiedy idzie się taką otwartą uliczką, a wszyscy cię widzą już z daleka, czujesz się odkryty i obserwowany.
      Ale tak jak powiedziałem, taki układ urbanistyczny jest niezwykle malowniczy. O ile w płaskim Nowym Jorku nie daje atrakcyjnego efektu, o tyle w górach, dramatyczne zróżnicowanie poziomu zabudowy na jednej ulicy, wspinającej się prosto do nieba, a na końcu kościółek świętej Barbary, daje fenomenalny wynik.
      Połazikowaliśmy po Barichara parę godzin, plus zjedliśmy obfity śniadanio-obiad w małej restauracji, w piwnicy jednego z podobnych do innym domków. Tutaj oferta dla turysty nie wylewa się na chodnik. Wszystko jest ukryte za grubymi murami i wąskimi drzwiami. Trzeba wejść do wnętrza, odkryć inny świat kawiarenki, sklepiku z ciekawym o dziwo rękodziełem, rozlicznych szwalni, a może pracowni mody.
      Barichara jednak jest silnym punktem na mapie turystycznej Kolumbii. Tu się bywa. My przyjechaliśmy wcześnie, jeszcze przed autokarami z turystami. No może nie wyobrażajcie sobie tego jak parking pod Wawelem, ale przyjeżdża tu sporo turystów, nawet zagranicznych, co jest dość niezwykłe w Kolumbii. Ciągle, bardzo rzadko widujemy turystów takich jak my, spoza Kolumbii.
      W każdym razie, na głównym placu Barichary, u stopni pięknej katedry, stoi cały tłum indyjskich riksz i innych pojazdów, które zabierają turystów wprost z autokarów i obwożą po kamiennych uliczkach, aby się nie pocili w jaskrawym słońcu... no i po to aby zarobić na życie. My im nie daliśmy zarobić, poszliśmy na piechotę, bo to ledwie może ze dwa-trzy kilometry. Stromo pod górę, a potem w dół, ale wysiłek jest zdrowy, mięśnie nóg działają jak masażyści, którzy uciskają żyły, aby nie gnuśniały. Poza tym zaoszczędziliśmy na śniadanio-obiad. Komuś innemu zabraknie być może na posiłek, ale nie nam.
      Na pewno godnym uwagi jest cmentarz przy kaplicy Jezusa zmartwychwstałego, tuż obok pięknego, zasiedlonego przez ciekawe kaktusy parku cmentarzowego. Można jeździć oglądać ludyczne cmentarze do Rumunii, a można też w Kolumbii oglądać kamienne nagrobki z ozdobami w kształcie gitar (zmarły był muzykiem), kapeluszy (ranczer), busika (kierowca autobusu), itp. Ale nawet nie to przyciąga, to jedynie dodaje smaku. Najciekawsze jest całość estetyki tego cmentarza na zboczu wzniesienia. Mały ciasny, stary, ocieniony koronami drzew i z przyjazną atmosferą. Duszący zapach jakichś kolorowych kwiatów, przypomina Hiszpanię na wiosnę. Pachnie podobnie... nic dziwnego, tutaj też mówią po hiszpańsku. Chce się tu posiedzieć i odpocząć. Nie można tego zrobić, korzystając z oferty rikszarzy. Oni nie dadzą spokoju, zagadają nawet religijne uniesienie, nie dadzą czasu na cyzelowanie najlepszego kadru do zdjęcia, bo rikszarz musi zarabiać, a nie wozić jednego klienta pół dnia. Aby doczekać się osobistej refleksji, dobrostanu z powodu uniesienia estetycznego, trzeba mieć na to czas. Kombajn turystyczny tego ci nie da.
      Z cmentarza poszliśmy jeszcze wyżej, a to dzięki angielskojęzycznym drogowskazom. Ja bym na miejscu rikszarzy, w nocy je zamalował. Poszliśmy na punkt widokowy, pooglądać trzytysięczniki i jeszcze wyżej do św. Barbary, która skrywa się w cieniu olbrzyma, wielkiego drzewa nieznanej nam marki. Stamtąd można już powolij schodzić do centralnego placu. Schodzić długo w cieniu szerokich dachów kamienic. Odwiedzać kolejne galerie sztuki, ekspozycje całkiem nowoczesnej mody damskiej, kupować interesujące okazy rękodzieła, czasami przystanąć na zakąskę, czy kieliszek lokalnego wina.
      Pojechaliśmy dalej na północ, do dużego miasta Bukaramanga. Z początku, za San Gil droga była nawet przyjemna. Nie było wiele do wyprzedzania, a może środek poniedziałku to nie czas na pierdoły co jadą bez powodu 25km/h. Potem wjechaliśmy nieco wyżej, na ponad 1600m n.p.m. i mogliśmy podziwiać piękny kanion rzeki Chicamocha. Piękny bo monumentalny. Wreszcie coś ładnego (z przyrody)!
      Zatrzymaliśmy się na kawę, na skraju przepaści. Jednak nadal tu nie ma skalistych ścian, tylko piargi, tutaj w odcieniach szarości, wyraźnie suche, skoro nie ma tam pastwisk, ani domostw. W dole szara jak otoczenie rzeka. Przestrzeń maluje się sama, wystarczy dać jej na to miejsce. To ona właśnie nadaje atrakcyjności tej ziemi. Przestrzeń zachwyca widza, a nie jej tło. Nie ma tu drzew upstrzonych wisiorami 'brody starca' jak to lokalni nazywają. Takie wiszące na całe metry mchy. Czepiają się nawet kabli z prądem. Widocznie im nie szkodzi. A więc nie ma tu drzew zasłaniających widok, który tym samym staje się publicznym, dla nas osobistym doświadczaniem piękna gór. Gdyby był zasłonięty, jak to często bywa, nie istniałby.
      Potem zjeżdżaliśmy 500 metrów w dół, całymi szeregami serpentyn, do pospolitego, niczym się nie wyróżniającego mostu. Wydawało by się, że w tym miejscu powinien być most na miarę kanionu, a jednak nie. Serpentyny obstawione różnymi rodzajami kaktusów. Tyle w jednym miejscu jeszcze nie widziałem. Są inne od krzaków, czy drzew, dlatego przyciągają uwagę.
      Bukaramanga przywitała nas korkami, ale niezbyt wiążącymi. Ruch płynął powoli, ale bezustannie. Dotarliśmy do centrum, tego osiem razy mniejszego od Bogoty miasta. Tam, przy placu Centenario, zaparkowaliśmy pod budynkiem całkiem miłego hotelu. Dostaliśmy pokój na tyłach, na drugim piętrze, z widokiem na wewnętrzy parking komendy policji. O dziwo nie było tu słychać harmideru miasta. A ulice wrzały od ludzi i samochodów. Tu się dzieje bez ustannie.
      Buka, jak nazywają swoje miasto nasi dzisiejsi gospodarze, nie jest tak czysta i zabudowana ze smakiem jak Bogota. Wieżowce owszem są, ale tak zwykłe jak w Polsce. Ulice w kratkę, utrzymane w standardzie nowoczesnym, z całą tą infrastrukturą chodników, podjazdów dla niepełnosprawnych/rowerów, światłami, przejściami dla pieszych, itp. Ale wszystko jakieś brudne, zaśmiecone. Mimo, że bezdomni bezustannie pracują przy segregacji w koszach na śmieci. Jest ich po prostu zbyt wiele i to psuje wizerunek miasta. Powinni się umyć, odziać odpowiednio do swej funkcji reprezentacyjnej, wszak są na ulicy 24h na dobę i ich pierwszych widać. Skoro dopłaca się do podatków za życie biedocie, to może by dotowali czystość i konfekcję bezdomnych, tak jak się utrzymuje trawniki, chodniki, latarnie, czy ozdoby świąteczne. Kiedy byłem chłopcem, moja mama miała ze mną problem, bo lubiłem się wałęsać bo krzakach i włazić na drzewa, co źle wpływało na moją garderobę. Tak sobie myślę, że może i ci bezdomni, szybko by niszczyli darowaną odzież, a na pewno znaleźli by się tacy nieczuli na niedolę człowieczą okrutniki jak ja, którzy od razu by im wytknęli niedbałość o to co za darmo otrzymali.
      No ale Bukaramanga nie zrobiła na nas pozytywnego wrażenia nie tylko z powodu bezdomnych. Tłum przepędził nas na popołudniowej przechadzce, najpierw deptakiem oflankowanym mistrzowskimi arcydziełami chińskiej tandety, w guście disco-colombico, w hałasie i ścisku godnym dolnych pięter domeny Belzebuba. Każdy chce zwrócić uwagę przechodnia na swój kram. Słowem, czynem, wyrazem odzienia, czym się da, by zatrzymać uwagę na swoim asortymencie badziewia. Sąsiad ma dokładnie to samo na stojaku, ale to przecież konkurs na złapanie klienta, a nie na inteligentną sprzedaż.
      Doszliśmy z placu Santandre, dzisiejszego centrum miasta, aż do o wiele przyjaźniejszego placu Garcia Rovita. Pooglądaliśmy karmione z ręki gołębie, dzieciaki grające w piłkę pod palmami, słońce topiące złoty piaskowiec katedry i poszliśmy zapolować na kolację. To nie było łatwe, rejonizacja handlu i usług jest tu tak silna, że dopóki nie trafisz przypadkiem do dzielnicy, na ulicę z jadłodajniami, umrzesz z głodu w męczarniach i nikt ci nie pomoże.
      W końcu zasiedliśmy na jakimś ruchliwym skrzyżowaniu przy pieczonym kurczęciu. Iwona jadła kartofle zaserwowane do mięcha, a ja mięcho, by nie łączyć węglowodanów z białkiem. Oglądaliśmy ruch samochodów i ludzi. Jak w mrowisku. Wtedy mi się podobało to miasto. Właśnie wtedy, kiedy oddaliłem się odeń na dystans schronienia w jadłodajni, ukojenia nerwów ruchami szczęki. Stałem się na chwilę obserwatorem niezaangażowanym i to mi się podobało... jak zawsze. Mogłem sobie filozofować o Kolombusach mijających mnie niezauważnego i czuć się bezpiecznie na dystans.
      Na szczęście, nie wyróżniamy się z tłumu, wyglądamy jak pierwszy lepszy tubylec. To daje schronienie, możliwość zobaczenia więcej, bardziej. Głupieją, kiedy nie potrafimy zrozumieć co do nas mówią, a lubią mówić dużo. Po chwili konsternacji, wracają raczej do przyjaznego odbioru 'obcego'. Rzadko wstydzą się braku znajomości obcego języka. Paplają bez ustanku po hiszpańsku, w nadziei, że w końcu załapiemy ten prosty przecież język i pojmiemy o co im chodzi.
      Potem jeszcze dobrze się poczułem pod wieczór, już w ciemności. Spacerowaliśmy po ulicy kramów warzywnych. Tutaj tylko małe sklepiki spożywcze i kramy chodnikowe. Ruch samochodowy nie istnieje, ale hałas przenosi się z innych ulic. Cała społeczność kramiarzy, sklepikarzy, dostawców z wózkami, spacerujących policjantów, przychodniów którzy wybierają towar i płacą... wszyscy oni tworzą jedną rodzinę bezustannie gadających do siebie ludzi. My w tej tkance interakcji ponad naszym pojęciem treści, brnęliśmy jak przez pachnący ogród niezwykłości. Ale udało się kupić jakiś trunek, aby uczcić otwarcie przewodu Iwony. Będzie podobno przedokreślnik 'dr'. Tryby losu się obróciły i powstała nowa koincydencja powodów by się starać. Wróciliśmy do hotelu.
      Rano obudzili nas policjanci wyjeżdżający na patrol z parkingu swoimi mopedami w miasto. Zebraliśmy się w miarę szybko i ruszyliśmy dalej na północ. Wyjazd z miasta nie był mocno zakorkowany. Samochody raczej kierowały się Do miasta. Wjechaliśmy pomiędzy niskie, strome pagórki. Miejscami była dwupasmówka, miejscami dziurawy jak rzeszoto asfalt podrzędnej drogi. Spostrzegliśmy policjantów łapiących co poniektórych i sprawdzających bagażniki, zwykle wyładowane zakupami z miasta. Samochody wracały z targów miejskich, na wieś. Nas nie zatrzymano. Może to rejestracja z Bogoty, a może brak nadmiaru bagażu. Spotykamy także inne samochody z Bogoty. Nie ma w tym nic dziwnego, że Kolumbijczycy podróżują po całym kraju. Wcześniej widywaliśmy policjantów czyhających na motocyklistów jadących bez kasków. Poza tym jest dość mało policji na drogach, a fotoradarów nie widzieliśmy w ogóle. Ale przejechaliśmy dopiero 798km.
      Za San Alberto góry skończyły się na dobre. W Bukaramanga nocowaliśmy jeszcze na prawie 1000m n.p.m., a tutaj już ledwie 114m n.p.m. Droga się wyprostowała jak struna, zrobiła się pusta i dwupasmowa. Jednakże jakość asfaltu nie pozwalała na prędkości powyżej 100km/h. Zresztą takie właśnie ograniczenia widywaliśmy na znakach. Jechało się przyjemniej, bez walki z innymi, wolniejszymi pojazdami. Bo było ich niewiele. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, w małych miasteczkach, takich jak San Martin, na przykład. Tu wypiliśmy kawę, tam zjedliśmy śniadanie, w innej wiosce szukaliśmy kibla dla Iwony. Miasteczka z pozoru nie różniły się od siebie. Jedne zainwestowały w chodniki i porządną infrastrukturę dla kramiarzy i kafejek, inne miały to jeszcze przed sobą, tonęły w śmieciach i bałaganie. Czarne ptaszyska, sępom podobne, szperały w odpadkach, jak bezdomni. We wioskach droga robiła się na powrót jednopasmowa, TIRy tłoczyły się przy jadłodajniach, wulkanizatorach, stacjach paliw, robiły lokalne korki swymi cielskami.
      Wysiadając z samochodu w takich miejscach, czułem na sobie wzrok tutejszych. Na pewno się wyróżnialiśmy. Iwona w kwiecistej sukience ze Sri Lanki, ja w krótkich spodenkach. Błądziliśmy wzrokiem, szukając celu postoju. Nikt tu się tak nie zachowuje. Ale jak już znaleźliśmy jadłodajnię, czy kafe, zasiedliśmy i zaczęliśmy zjadać i popijać, to ludzie się przyzwyczajali do obcych. Już po kilku minutach na nas nie spoglądali, nie komentowali naszego przybycia, naszego pstrykania zdjęć.
      Jadąc po dwupasmówce, kolekcjonowaliśmy zdjęcia ze znakami typu 'uwaga mrówkojad', albo 'uwaga tapir'. Takie bowiem ostrzeżenia naustawiano wzdłuż głównej drogi. Sporo, różnego zwierza musi się tu wałęsać, ale akurat nie w czasie naszego przejazdu. Może w nocy.
      Wreszcie zjechaliśmy z głównej, w kierunku na zabytkowe Mompox i nasz cel El Banco, tam dziś nocujemy. Droga zrobiła się zupełnie pusta. Czegoś takiego jeszcze w Kolumbii nie widzieliśmy. Jechało się całkiem przyjemnie. Inaczej oglądaliśmy otoczenie, niż podczas wcześniejszej walki o miejsce na jezdni. Spokój ducha wyzwala inne wzorce postrzegania rzeczywistości. Wioski wydały się nam przyjazne, ładne i ciekawe. Wjechaliśmy w rejon rozlewisk wokół słynnej rzeki Magdalena. Tą rzeką podróżowano dawniej w głąb kraju. Ta rzeka dzieli górski rejon Kolumbii na dwie części. Tą rzeką podróżował w XVI wieku, przez dwa lata Jimenes de Quesada, by założyć miasto w górach, dzisiejszą Bogotę. Tą rzeką uciekali mieszkańcy nadmorskich miast, kiedy atakowali karaibscy korsarze.
      Jechaliśmy wysoką groblą usypaną w celu podniesienia drogi ponad rozlewiska. Z jej szczytu rozciągał się pomiędzy drzewami wspaniały pejzaż bagien, na wschodzie ograniczonych szczytami granicy z Wenezuelą, a na zachodzie bagna ciągnęły się w nieskończoność. Kraina licznych gatunków ptaków, sporo ich tutaj brodzi w wodzie i lata ponad drogą. O dziwo przednią szybę wciąż mieliśmy czystą, nie rozbijały się na niej żadne owady.
      Temperatura wzrosła ponad 30st.C, słońce mocno paliło. Całe szczęście trwaliśmy w idylli stworzonej przez klimatyzację w samochodzie. Wiem jak to jest podróżować po gorących krajach bez klimatyzacji. Robiłem tak całe dziesięciolecia. Dopiero od tego roku postawiłem na klimatyzację, także w mojej Toyocie, w domu. To wiele zmienia, również wizerunek podróżnika. Wieczorami człowiek nie jest tak zmęczony hałasem wpadającym do wnętrza gabloty przez otwarte non stop okna i co ważniejsze nie jest tak ugotowany gorącem. Nie zdarzają się przewiania lewego ucha, tego przy otwartym oknie. Nie trzeba non stop tyle pić zimnych napojów, by się schłodzić. A co najważniejsze, człowiek spokojny inaczej jest nastawiony do świata. Nie walczy z gorącem, czuje się miło i tak patrzy na otoczenie. Inaczej je ocenia, co innego w nim widzi. Są też oczywiście wady. Na przykład nie docierają tak łatwo do wnętrza wozu ciekawe, ulotne zapachy otoczenia. Mniej słyszymy z mijanych wiosek. Nie mamy potrzeby tak często się zatrzymywać, dla odpoczynku, a tym samym dla poznania miejsc, które mijamy. No i należy pilnować, aby nie narobić zbyt wielkiego chłodu. Najlepiej tak około 7-9st.C mniej niż na zewnątrz. W tym roku, podczas dwumiesięcznej podróży po rekordowo gorącej Grecji, trzymaliśmy nastawę klimatyzacji w Toyocie na 25st.C. Czasami to było aż 17st.C mniej niż na zewnątrz, ale zwykle jakieś 6-10st.C mniej. Ani razu się nie przeziębieliśmy z powodu klimatyzacji. Ale na krótkich odcinkach nie włączaliśmy jej w ogóle.
      Jedziemy po grobli, ponad rozlewiskami po prawej, na wschód i rzeką Magdalena po lewej, na zachód. Świat wodny. Musi pięknie wyglądać z drona, ale go nie posiadamy, a szkoda. Osady rybackie przycupnęły tuż przy drodze, dalej już tylko łódką można się poruszać. Wąskie pasy pastwisk dla krów, to także odrutowane płotami pobocza grobli. Co jakiś czas stał przy drodze człowiek ze styropianowym pudłem, a w nim ryby na sprzedaż. Nastawiliśmy się na rybę na kolację w El Banco.
      Wjechaliśmy do miasteczka bardzo wolno. Betonowa ulica była niezwykle dziurawa i zatłoczona mopedami. Chodniki obstawione ofertą tandety chińskiej i głośnikami, przy każdym sklepie. A z tych głośników wydobywały się iście diabelskie dźwięki, mające zachęcić, albo raczej zniechęcić kupujących do odwiedzenia przybytku rozkoszy kiczu. Niemal każdy sklep rąbał swoje disco-colombiano, więc pełzliśmy przez tłustą zawiesinę wibracji dźwięku. Tak wygląda w dzień główna ulica El Banco. Nazwa od wybrzeża rwącej, szerokiej rzeki Magdalena.
      Przebrnęliśmy tą masę dźwięku i harmideru, osiągnęliśmy hotel Radoa. Dość drogi jak na taką mieścinę, ale tańszy od najtańszych w Mompox, wioski UNESCO, do której pojedziemy jutro. Dostaliśmy obszerny, czysty pokój z klimatyzacją, a samochód powędrował do podziemnego parkingu, pod nigdy nie ukończonym budynkiem jakiegoś innego hotelu.
      Wyszliśmy na miasto, które wydawało się być ciekawsze od niejednego turystycznego landmarku. Po prostu żyjąca, rybacka mieścina, w której zaopatrywali się i handlowali wszyscy, okoliczni rybacy i pasterze. Niewielkie nabrzeże, z masywnymi schodami, jak ghaty w Varanasi, w Indiach, skupiało po południu małe, wąskie łodzie, przywożące ludzi z wiosek wzdłuż rzeki i zabierające towary w dalsze rejsy. Obdrapane, niegdyś jaskrawo kolorowe, stalowe, długie czułna z zadaszeniami, wiązano do stalowych kotew i barierek nadbrzeża. Tuż obok młodzież łowiła ryby na podrywkę. Nieco dalej zaczynała się jakby promenada. Może kiedyś jakiś lokalny społecznik zainwestował w parę ławek i wąski chodnik, tuż przed betonowym falochronem. Dziś minęły już czasy świetności tego pomysłu. Czasami woda wylewa z rzeki za beton, nanosi muł i czyni cuchnące w słońcu błoto.
      Masy wody niosły porwane krzaki zieleniny, a łódki walczyły z nurtem całą mocą silników. Na drugim końcu wioski odbywał się jeszcze targ rybny. Wprost na ziemistym brzegu ustawiono stoliki ze styropianowymi pojemnikami, wyciągniętymi z chłodni busa. Nasz apetyt na rybę z kolumbijskiej rzeki rósł, ale nie został zaspokojony. Musiałem się najeść smażonego kurczęcia, a Iwona kartofli. Nie znaleźliśmy w miasteczku jadłodajni z rybami. W ogóle było mało jadłodajni. Za to jak zwykle drogerii z kosmetykami od cholery. Na nabrzeżu działały jakieś mordownie z piwem i grającymi bez przystanku w karty mrocznymi typami, spoglądającymi spodełba na takie jak my łanie w tej dzikiej dżungli. Śmierdziało tanimi papierochami i piwskiem. Nikt tu chyba nie pija mamrotów, a my taki kupiliśmy w sklepie. Chcieliśmy spróbować kolumbijskiego wina, a jedyne jakie znaleźlimy to wino typu mamrot. W smaku, jak się potem okazało też mamrot. Procentów chyba w ogóle nie było. Może to był sok z winogron tylko.
      Przespacerowaliśmy się jeszcze deptakiem handlowym. Jakby chińskiej tandety na chodnikach głównej ulicy było mało, stworzono osobną przestrzeń dla handlu tym gównem, wzdłuż rzeki, w cieniu niskich domostw. Na szczęście był już wieczór i kramarze powoli skłaniali się do odpoczynku. Jazgot z głośników nie ustawał, ale on się nigdy nie męczy, skoro tylko jest zasilanie. Natomiast panowie naganiacze, mieli już serdecznie dość swej roboty na ten wtorek. Nie zaczepiali nas.
      Obkolendowaliśmy prawie wszystkie główne i pobczne uliczki El Banco. Wcisnęliśmy swój podróżniczy nos w każdy kąt. Znaleźliśmy nawet jakieś ładne murale i rynek z kiczowatymi rzeźbami świątecznymi, z drutu i srebrzystej folii. Wieczorem podświetlane. Poczuliśmy się w tym miasteczku jak u siebie. Poznaliśmy kąty gdzie śmierdziało zdechłym kotem i gdzie koty zostawiały w słońcu resztki niedojedzonych ryb. Powdychaliśmy bardziej ludzkie powietrze na uliczce z drogeriami i perfumami. Zajrzeliśmy także do kościoła na wzgórzu ponad wysokim brzegiem rzeki. Taka ta Kolumbia katolicka, ale kościoły jakieś pustawe ciągle widujemy, nawet w niedzielę. Tylko stare baby tam przesiadują, ale bez moherowych kapelusików, bo gorąco. Stare chłopy widać wierzą w inną religię.
      Ale dzień później znaleźliśmy pełny kościół i to wieczorem, w dzień powszedni. Dzielnica domków jednorodzinnych. Wszystko podzielone w kratkę wybetonowanych ulic, a każda z wałkami betonu, mającymi spowalniać i tak ślimaczący się ruch pojazdów. Ale jakie to wałki! Nowoczesnym samochodem pseudosportowym można się na nich zawiesić. Kolumbia to chyba ojczyzna śpiących policjantów i naklejanych na asfalt, metalowych guzików. Jest tego tak dużo i takich rozmiarów, że trzeba bardzo uważać, aby sobie zawieszenia nie zniszczyć. Ruch nie jest szybki, ale każda wioska nakleja tego spowalniacza na asfalt głównej drogi tyle, ile ma ochotę. Ciężarówki przejeżdżają to na półsprzęgle i jedynce, samochody osobowe też bardzo wolno. Mopedy, których na północy o wiele więcej niż w górach, starają się omijać te bariery jak się da. Nasz Renault Logan jest jakiś wyższy niż standardowy, zaprojektowany na rynki wschodzące, jak stare Wołgi, w latach '50-tych. Ma nieco miększe zawieszenie i te śpiące policjanty przeskakuje szybciej niż inni. Poza tym to wóz z wypożyczalni, więc potrafi znieść więcej.
      Wracając do dzielnicy z pełnym kościołem, to już kilometr od plaży Morza Karaibskiego, tuż obok centrum sporego miasta Santa Marta. Dojechaliśmy tuż przed ciemnościami. Ale ostatnie pięć kilometrów to miejskie korki. Mimo to udało się dziś zrobić prawie 400 kilometrów.
      Wstaliśmy wcześnie rano w El Banco. W nocy wyłączałem kilka razy klimatyzację, bo było za zimno. Rano, słońce jeszcze tak nie grzało. Wody w rzece Magdalena jakby przybyło i znikły wirujące w silnym nurcie, porwane z brzegów, zielone krzaki. Główna ulica już budziła się do codziennego zgiełku. W nocy, coś koło czwartej, któryś ze sklepików dokonywał muzycznej próby generalnej, jazgotu przez głośniki. Może szef zainwestował w najnowszą płytę disco-colombiano i chciał od razu wypróbować. Nie mógł spać z tych emocji i innym nie pozwolił.
      Wyciągnęliśmy naszego Renaulta z garażu i od razu wpięliśmy się w gorączkowy, poranny ruch uliczny El Banco. Zanim wyjechaliśmy z maista, zdąrzyliśmy przeskoczyć kilkadziesiąt śpiących policjantów i ominąć połowę tej ilości dziur, zdolnych pochłonąć pół koła naszego wozu. Jak należało się tego spodziewać, droga wyjazdowa była tak niepozorna, że nawet tak wytrawni podróżnicy jak my, zwątpiliśmy, czy aby w dobrym kierunku jedziemy. Niby to nadal główna, ale życie toczy się w obrębie miasta, dalej jeździ niewielu. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów, aż do Mompox, było raczej puste. Po przejechaniu wysokim mostem ponad Magdaleną, asfalt często przerywały długie odcinki szutrówki. Były na tyle dobre, że komfort jazdy się nie zmieniał, tylko samochód się brudził. Szutr polewano w wioskach wodą, aby się nie kurzyło. Więc robiło się błoto.
      Rozlewiska i bagniska znikły z bezpośredniego otoczenia naszej trasy. Na mapie widzieliśmy ich spore obszary, ale nieco dalej. Dlatego teraz co chwilę przejeżdżaliśmy przez jakąś wioskę. Tutaj jest więcej miejsca dla ludzi, więc wioski się nie kończą. Każda serwuje kierowcom spowalniacze godne miana zapór czołgowych z Alzacji.
      Dojechaliśmy do Mompox, ale tak jak ostrzegają ci co byli tu przed nami, miasteczko nie zachęca do bliższego się z nim zapoznania, tych którzy jedynie przejeżdżają głowną drogą. Trzeba się zmusić, aby wjechać głębiej, bliżej rzeki Magdalena. Najpierw przejeżdża się przez nowe centrum, zapchane mopedami i ludźmi. Każdy ma jakąś sprawę niecierpiącą zwłoki do załatwienia. Jedni oblegają banki, jeszcze nie wiemy dlaczego. Inni sklepy dla rolników. Jeszcze inni ot tak, po prostu, stoją na ulicy i wymieniają między sobą informacje, które należy rozpowszechnić pośród znajomych. Mopedy parkuja byle jak, jakby to były konie, mające własny rozum, aby po rzuceniu lejców na ziemię, zmienić pozycję, ustawić się dogodnie do ruchu ulicznego.
      My przedostaliśmy się na azymut do samej rzeki. Tam zauważyliśmy pierwsze oznaki turystyczności. Jakieś brązowe tablice z napisami i jeden z sześciu kościołów, jakie tu postawiono. Zaparkowaliśmy pod zapraszająco rozpostartymi, grubymi gałęziami ogromnych drzew, na brzegu rzeki. Po dwóch godzinach, cienia już nie było, a samochód nagrzał się tak, że nie można było dotknąć kierownicy.
      Poszliśmy wzdłuż wybrzeża całkiem zgrabnie zaprojektowanym deptakiem. Opędzaliśmy się od przewodników i sprzedawców. Ale dość szybko pojęli, że nie będzie z nas pożytku. Kawiarnie i restauracje dopiero się otwierały na deptaku. Z drugiej strony Magdaleny zieleń tropikalnej roślinności zasłaniała pastwiska i wioski. Rzeką płynęły długie czółna z warczącymi silnikami. A na deptaku względna cisza. Po godzinie, restauracje żywcem wyjęte z najmodniejszych zakątków turystycznych świata serwowały nienachalną, zachęcającą muzykę zachodnią. Stoliki i krzesełka drewniane, często z płozami do bujania doklejonymi do nóg, już porozstawiano na deptaku. Mompox zawsze słynął z wyrobu drewnianych mebli. Drewno przypływało z daleka, bo tutaj wokół tylko bagna.
      Zabytkowe kamienice, takie dworki, zajmowały całe kwartały, teraz kusząco otworzyły swe wysokie okiennice i szerokie bramy. Wnętrza przyciągały chłodem, rasowym, kolonialnym wystrojem, zapachem babcinej naftaliny. Ściany obwieszono portretami przodków i starymi mapami za szkłem. Wysokie sufity miały odnowione malunki i czasami kasetony. Głębiej można było dostrzec wewnętrzny zieleniący się kwiatami i krzewami dziedziniec z małą fontanną po środku, a obok wygodne fotele bujane. Podobnie zabudowywano pałacyki w starej dzielnicy Bogoty. Tutaj mogliśmy osobiście spenetrować jedeną z takich rezydencji.
      Grube bielone ściany, rzeczywiście trzymają zabiegi słońca na zewnątrz, wewnątrz jest miło, cicho i spokojnie. Odwiedziliśmy dom Simona Bolivara. Mieszkał w nim parę miesięcy, to dało asumpt do tego, by stworzyć małe, lokalne muzeum. Tańsze od tego oficjalnego muzeum miejskiego i ciekawsze pod wieloma względami. Mogliśmy wreszcie dokładnie się przyjżeć samemu Bolivarowi, wyzwolicielowi wielu amerykańskich narodów spod hegemonii Hiszpanii. Niestety z twarzy, z obrazu, wydał się nam nabzdyczonym bufonem pełnym pretensji, arogancji i egotyzmu. Poszliśmy zobaczyć jakiej wanny używał. Czasami zwykłe, codzienne przedmioty, zdradzają prawdziwy charakter człowieka. Z marmurowej wanny i całej instalacji wodnej, do jej napełniania, nie dowiedzieliśmy się nic więcej, prócz tego, że Simon lubił zamykać się w drewnianej łaźni, w obszernej wnęce murów dworku. Wciskał się w tą niewielką balię i chłodził kąpielą. Albo był taki z niego konus, albo nie stać go było na większą wannę. W kolejnym, drewnianym pomieszczeniu, znajdował się fajansowy sedes z drewnianą deską klozetową i górnopłókiem godnych ego Bolivara rozmiarów. Gdyby go sobie zrzucił na głowę, to by nie uwolnił tylu narodów z niewoli hiszpańskiej. Dalej był bliźniaczy kibel. Co ciekawe, jeszcze dalej, na środku podwórca, obok stajni, stał maleńki domek z kolejnymi szaletami. Może Bolivar cierpiał, tak jak i ja, na permamentną sraczkę i zbudowali mu więcej obiektów, z których mógłby skorzystać w każdej chwili.
      Simon Bolivar urodził się w Wenezueli, w Karakas, pod koniec XVIII wieku. Uczestniczył i inicjował wiele wojen wyzwoleńczych w Ameryce Południowej. Wówczas walczono o wyzwolenie spod korony hiszpańskiej, ciemiężyciela lokalnej społeczności i rozwoju ekonomicznego. Bolivar pochodził z rodziny arystokratycznej, bogatej na tyle aby wysłać go na studia do Europy, do Rzymu, gdzie zgłębiał filozofię oświecenia. Zgłębiał jednostronnie, miast nauczyć go to szerszego zrozumienia dokonań kultury człowieka, skupił się na idealistycznie pojmowanych wartościach humanistycznych.
      Kiedy Napoleon napadł na Hiszpanię, Wenezuela postanowiła wykorzystać ten moment osłabienia korony hiszpańskiej i zrzucić jażmo władzy z Europy. Bolivar zdecydował się wrócić do Ameryki i przyłączyć do powstania, walczyć o wolność i równość. Powstanie upadło, Bolivara zesłano na jedną z wysp Antyli Holenderskich. Nie nauczyło go to respektu do monarchii. Zaplanował kolejne powstanie, tym razem chciał wciągnąć weń wszystkie klasy społeczne, również niewolników i pozostałe tereny pod juryzdykcją Hiszpanii.
      Zaczął od Cartageny w Kolumbii i podbił Caracas. Nie miał jednak siły utrzymać swej pozycji i nowej republiki. Wkrótce wybuchła nowa rebelia, tym razem kierowana przez Jose Bovesa, która zmiotła republikę Bolivara. Uciekł na Jamajkę, potem Haiti i stamtąd snuł nowe plany rebelii, niektóre z nich czasami święciły zwycięstwa, ale na krótko. W końcu jednak osiągnął sukces, długim marszem wyzwalał Kolumbię, Ekwador, Peru. Wcześniej Argentyna, Paragwaj i Chile, potem Urugwaj i Boliwia nazwana tak na cześć wielkiego bojownika Bolivara, same wyzwoliły się spod panowania monarchii hiszpańskiej. Międzyczasie Brazylia uniezależniła się od Partugalii.
      Bolivar dążył do stworzenia federacji państw Ameryki Południowej, ale ten pomysł wyszedł mu tylko częściowo. Został prezydentem, ale kiepsko mu szło zapanowanie nad lokalnymi władzami, odbudowa krajów po wojnie domowej, wreszcie musiał się zmagać z kolejnymi wojnami domowymi i zamachami. Widział jedyną drogę wyjścia w dyktaturze i rządach autorytarnych, co odsunęło od niego wielu popleczników. Poddał się po kolejnym puczu i zamachu na jego osobę. Wielka Kolumbia rozpadła się ponownie na Kolumbię, Wenezuelę i Ekwador, a Bolivar odsunął się od władzy, nie przyjął nawet należnej mu emerytury i zmarł w osamotnieniu, oraz niechlubnej sławie, na gruźlicę.
      Rozliczne pomieszczenia mieszkalne budynku w którym niegdyś mieszkał Bolivar, przekształcono w sale muzealne, gromadzące najróżniejsze przedmioty z tamtych, kolonialnych czasów. To co się ostało w całości, lub fragmencie, do naszych czasów. Zaciekawiły nas obrazy. Dziś już nienależące do rodzin, które przechowywały w nich pamięć o swych przodkach. Kolejne rewolucje i zawieruchy, oddzieliły malarskie dziedzictwo od ich właścicieli. Zamiłowanie do wyciągania ogólnych wniosków, sprawiło że zastanawialiśmy się nad sposobem przedstawiania twarzy ludzi z dawnych czasów. Im portret późniejszy, lub wcześniejszy, zależy jak spjrzeć, na pewno bliższy XX wieku, tym więcej twarzy uśmiechniętych. Wcześniej portretowano twarze bez jakiejkolwiek mimiki. Takie surowe, bez emocji.
      Postacie to głównie mężczyźni, a może nawet tylko mężczyźni. Natomiast rzeźby, emblematy, herby reprezentujące wartości najwyższe, w jakie wówczas wierzono, jakie wówczas tworzyły fundament moralności i prawa tej społeczności, symbolizowały zazwyczaj kobiety. Tak jakby to właśnie one były gwarantem czystości tych wzorców, a mężczyźni stanowili narzędzie tego etosu utrzymania i wywalczenia.
      Tu, na krańcu świata poznanego, przez ówczesnego człowieka nowoczesnego, zwyczaje, tradycje i etyka przywieziona z Europy, stanowiły podstawę istnienia kultury starego świata pośród 'dzikusów' i niecywilizowanej, nieujażmionej przyrody. Bez tego, czym by różnili się najeźdźcy od Indian, jak by mogli poczuć się lepszymi. Samo zwycięstwo militarne nie zapewniało siły przetrwania na krańcu świata. Wtedy religia miała kolosalne znaczenie dla morale ludzi zmuszonych tutaj trwać, często mimo woli.
      Przecież było wiele przykładów rozbitków, prostych ludzi załóg statków handlowych, lub korsarskich, którzy przypadkowo wyrzuceni na brzeg wyspy zamieszkałej przez jakieś dzikie dla Europejczyków plemię Indian, brali sobie żony spośród tubylców i zakładali rodziny, gospodarstwa na wzór lokalny, pozostawiając sobie jedynie dawny obyczaj rozpusty. Łatwo było porzucić europejskość. Dlatego tak dbano o to aby siła kultury eurpejskiej mocno promieniowała z wartości religijnych i obyczajowych, i nie pozwalała na degradację cywilizacji białego człowieka.
      Spacerowaliśmy dalej po Mompox. Całe miasto, podobnie jak Cartagenę, objęto patronatem UNESCO. Taki całkiem dobrze utrwalony emblemat dawnych czasów. Rzeczywiście budynki dobrze się zachowały i służą do dziś jako instytucje publiczne, albo hotele, czy restauracje. Głęboko wcięte w piach ulice z bardzo wysokimi, tak na 40 centymetrów, krawężnikami chodników, przecinają tkankę miasteczka nieregularną siatką. Wędrowanie od kościoła do kościoła, od placu z drzewami, do restauracji z zimnym napitkiem, wypełniło nam ponad dwie godziny i dopiero słońce zmusiło nas do skierowania się w stronę samochodu.
      Wracaliśmy nabrzeżem, pod rozłożystymi drzewami z egzotycznym listowiem i owocami. Biegały po nich chyże iguany. Niektóre wielkie i kolorowe, inne małe i biegające na tylnych nogach z podniesioną głową. Wszystkie płochliwe i działające zero-jedynkowo. Albo stoją bez ruchu, nawet godzinę, albo biegną zdumiewająco szybko ku wodzie lub drzewu. Czyli do schronienia. Psy niewiele sobie z nich robią, podobnie tubylcy, kramarze. To pierwsze, dzikie zwierzęta jakie widzieliśmy w Kolumbii. Mało ich widujemy, także ptaków.
      Mompox istniało na szlaku handlowym rzeki Magdalena. To była jedyna droga przez pustkowia, dżunglę, góry i bagna, którędy mogły przemieszczać się towary do i z głębi lądu, a od i do miast wybrzeża Karaibskiego, które często były plądrowane przez piratów pod wodzą Jacka Wróbla. Do Mompox przenoszono także rodziny możnych tego świata, kiedy miasta nadmorskie nie mogły zapewnić im bezpieczeństwa, właśnie podczas napaści korsarzy lub wojen handlowych. Dlatego zbudowano tutaj liczne dworki, ujęte w karby kwartałów miejskich. Bogate, wygodne rezydencje, które służyły jeszcze długo po czasach piratów. Po jakimś czasie Mompox utracił swe przywileje istnienia na głównym szlaku handlowym. Ale trwał dalej, jako miejsce wygodne do mieszkania. Podobno dziś nie przyjeżdża tu wielu turystów. Kolumbia ma podobną do polskiej turystykę. Stanowią ją przede wszystkim obywatele tego kraju, a przyjezdni z innych, lub nawet odległej Europy, czy Stanów, stanowią ledwie promil. Takie zabytki jak Mompox, nie są pociągające dla lokalnej turystyki. Trzeba by tu wymyślić jakieś atrakcje, typu przelot balonem nad bagnami, albo pływanie ślizgaczami płaskodennymi z silnikami lotniczymi na plecach. Na razie wykombinowano rejsy po Magdalenie statkiem wycieczkowym z zapewnieniem kolacji i dobrej atmosfery o zachodzie słońca. Jest to jakiś pomysł. Może jeszcze zbudować stateczki-domy i wynajmować je, jak na rozlewiskach Kerali w Indiach.
      Nasza dalsza droga wiodła na północ. Musieliśmy wrócić na drugą stronę Magdaleny i puściliśmy się przez olbrzymie, odludne pastwiska pełne krów za płotem drutu kolczastego. Droga była wspaniała. Miała dobry asfalt, wokół piękna przyroda, a ruch prawie żaden. Słuchaliśmy audiobooka i niespiesznie płynęliśmy pofalowaną drogą przez zieleń łąk. To się jednak skończyło, kiedy wjechaliśmy na główną trasę łączącą Medelin ze wschodnim wybrzeżem i Wenezuelą. Od tej chwili asfalt był dziurawy jak diabli, a ciężarówek było tyle co dziur.
      Męczący to był dzień. Zwłaszcza kiedy nie mogliśmy znaleźć zarezerwowanego hotelu w nadmorskim, ale nieturystycznym Cienaga. Poirytowani niepowodzeniem, ruszyliśmy dalej, do Santa Marta. To była dobra decyzja. Zlądowaliśmy może zmęczeni, może w droższym hotelu, ale z klimą, aneksem kuchennym i bliżej miejsc, jakie chcemy odwiedzić przez kolejne dwa dni. Naszego Logana zaparkowaliśmy w garażu przydomowym, albo raczej w głównym pokoju gospodarzy, który był garażem. Stał sobie obok telewizora i skórzanej sofy. Ledwo się zmieścił. Wieczorem poszliśmy na krótki spacer, w celu znalezienia sklepu z jajkami, by je ugotować po swojemu i zjeść.
      Następnego dnia pojechaliśmy 21 kilometrów do Minca, w góry. Całkiem blisko wybrzeża Karaibskiego, piętrzą się najwyższe góry Kolumbii, z pięciotysięcznikami. Skutkuje to codziennymi, szarpiącymi wiatrami od listopada do stycznia. Rano do gór, wieczorem z gór. Różnica temperatury jest znaczna. Minca leży na wysokosći ledwie 630m n.p.m. ale mimo to, jest centrum turystyki, zwłaszcza dla turystów zagranicznych. Obfituje w atrakcje dookoła. My skorzystaliśmy z trekingu po dżungli i do trzech wodospadów. Nie są to atrakcje na miarę odległości od Europy, wodospadów norweskich, czy trekingu po Dormitorze. Las deszczowy też nie jest światowej klasy urody, ale skoro tu już jesteśmy, to czemu nie skorzystać.
      Zostawiliśmy gablotę na strzeżonym parkingu za 5zł i poszliśmy przez Minca. To obcy nam ląd. Jakbyśmy kroczyli przez Krupówki. Ale dla normalnych turystów może tu być raj. Wszystkie te atrakcje jakie dziś zobaczyliśmy, można objechać terenową Toyotą, lub jako pasażer skocznego mopeda. Taksówkarze dwu i czterokołowi prześcigają się ze swoją ofertą. My nawet nie zapytaliśmy o cenę, szkoda czasu. Chcieliśmy się przejść i zrobiliśmy to w pełnym zakresie. Sześć godzin w saunie, 751m przewyższenia, 15.4 kilometry trasy po wąskich ścieżkach. Nie zabraliśmy strojów kąpielowych, więc nie przyłączyliśmy się do całej zgrai gdaczącej z zachwytu gawiedzi, moczącej dupska w zimnej wodzie strumieni górskich. Akurat te miejsca zajęły nam najmniej czasu. Nie jest tu aż tak pięknie, a tłum hałaśliwych ludzi z dzieciakami, skutecznie wypchnął nas na mniej uczęszczane, jeśli w ogóle przez turystów, trasy.
      Poszliśmy wyżej, do wiosek plantatorów kawy. Od pewnej wysokości zaczęliśmy spotykać krzaki oblepione ziarnami kawy. Ścieżki są wydeptane przez rolników i muły noszące zbiory do baraków, gdzie ziarno jest przetwarzane. Nie znam pełnego procesu przetwarzania kawy. Jakoś mnie to nie interesuje, kawy nie pijam. Baraki buduje się na końcu trudnych do przejechania dróg górskich i błotnistych, jakimi dojeżdżają terenowe Toyoty, te z dawnych, dobrych czasów. Zabierają urobek do palarni, do miasta.
      Byliśmy sami pośród przyrody. Przechodziliśmy przez strzeliste bramy tworzone przez grube pałki bambusowca. Proste jak struna bambusy wyglądały jak monumentalne szpilki powtykane w poduszkę gruntu. Pamięć chłodzonych w zimnej wodzie strumienia nogach przeminęła. Teraz cali dokładnie byliśmy oblani potem, jak w saunie. Przydałaby się frotka na czoło, bo gryzący pot zalewał oczy. Aparat wyślizgiwał się ze spoconych dłoni. Stopy z sandałów. Człapaliśmy napędzani siłą woli, nie mięśni. One już dawno przestały słuchać poleceń. Przystawaliśmy dla zaczerpnięcia oddechu w tym dusznym, stojącym powietrzu, niskich partii dżungli. Tylko parę razy spostrzegliśmy wspaniałe okazy drzew tropikalnych. Olbrzymie, podpierające zielony dach tej łaźni. Zwierząt nie widywaliśmy, prócz licznych psów należących do domostw plantataorów kawy. Pewnie mają ostrzegać przed jaguarami, tymi bez kół. Nas irytowały i trzeba je było odpędzać kijem.
      Większość czasu jednak byliśmy zupełnie sami, pośród dość cichej dżungli. Przyroda bardziej mnie pociąga od miejsc opanowanych przez cywilizację. Tutaj czuję się bardziej sobą, u siebie. Drzewa, krzaki mniej mnie peszą swoją obecnością. Ten świat jest łatwiejszy, reguły są prostrze. Wymaga ode mnie tylko siły przetrwania, nie muszę się przystosowywać do zasad jakie mi nie pasują, jakie trudno znoszę.
      U kresu możliwości wyzyskiwania tlenu z ciężkiego powietrza, dotarliśmy do paru domów i rozdroża na kolejnym szczycie. Podobno miały być tutaj sosny, ale jakoś nie mieliśmy już sił ich szukać. Człapaliśmy ponad trzy godziny pod górę. Usiedliśmy byle jak na ziemi i zjedliśmy ostatnie banany. Weszliśmy na ponad 1300m n.p.m. Było dużo chłodniej, miejscami ogarniała nas niska, zimna mgła, ale duchota niewiele zelżała. Mieliśmy do wyboru, albo iść dalej prawie 12 kilometrów w pętli do Minca, albo zawrócić 8km ta samą drogą. Wody nie zostało nam zbyt wiele, czasu do zmroku także. Wybraliśmy łatwiejszy wariant.
      W dół może pot nie zalewał oczu, nie kapał z brody, nie rozpuszczał gaci na dupie, ale nogi nie wytrzymywały ciągłego zeskakiwania po śliskich bryłach gliny. Doczłapaliśmy jednak do górnych wodospadów, bo nie mieliśmy innego wyjścia. Odpoczywaliśmy na zwalonych drzewach i w poczuciu wyższości oglądaliśmy mimozy z innego świata, delikatną tkankę turystyczną, dowiezioną tutaj samochodami. Najmodniejsze, od niedawna na czasie, wykroje strojów kąpielowych były ostatnią redutą golizny. A my sobie tak siedzieliśmy, zbierając siły na ostatni skok w dół, do miasta. Siły na odmowę podwózki i cool drinka z lodówki po drodze. Jesteśmy tu tylko przejazdem.
      W Minca rozpoczęto już przygotowania do wieczornych odświętności zdobywania płaskodupia na twardych ławach w drink-barach. Suhi-bar wąchał ryby, czy jeszcze nie śmierdzą. Wypożyczone motocykle były zwracane. Odjeżdżający na nocny samolot łapali taksówkę do Santa Marta. Kuchnie gotowały popołudniowe menu. Restauratorzy uzupełniali butelki wodą źródlaną. Poobijane dostawczaki zaopatrywały bary w to, co zeszło ostatniego wieczoru. Nastrój budowała sącząca się muzyka i klimatyzacja. Teraz to tu należało zostać i być oglądanym przez otoczenie. A my tak po prostu wsiedliśmy w Renaulta i pojechaliśmy do sklepu w mieście, bo tam taniej.
      Późnym wieczorem, w silnym wietrze gniotącym palmy, poszliśmy na deptak w Santa Marta. Duże miasto, ale podobno także turystyczne. Białe, strzeliste wieżowce, z czarnymi oczodałami okien, stały wprost na plaży. Zimna, jak w górskim strumieniu woda, niezwykle spokojna w stosunku do szarpiącego wiatru z gór, kołysała liche łodzie w zamkniętej dla tłumu marinie. Całe, odnowione nabrzeże było zamknięte, bo jeszcze nie skończono remontu. Ale nocne życie tłoczyło się na pierwszej uliczce, w głębi miasta. Powstała tu samoistnie taka promenada, którą należało się przechadzać w poczuciu obowiązku prezentowania super perfumy i konfekcji. Bary, jeden przy drugim, doklejone do siebie bokami, wypełniali ludzie wydający szmal na pokaz i atmosferę wieczoru. Reszta przechodziła od jednego końca uliczki, do drugiego i wracała. Można tak całą noc. Słuchać ulicznych grajków, ocierać się o tłum, rozmawiać, popijać, rozmawiać, popijać, bełkotać i czuć się świetnie.
      Na odległym końcu deptaka, dawali jakiś pokaz typu światło i dźwięk. Naświetlali ścianę zabytkowego budynku i koloryzowali ją dźwiękiem. Mały tłumek obserwował. Iwona walnęła sobie lokalne piwo, ja zimną colę. Na długim murze, oglądaliśmy wystawę zdjęć Marqueza, z całego jego życia. Podczas podróży samochodem, słuchamy audiobooka z jego powieścią "Sto lat samotności". Dalej poszliśmy już do hotelu. Czas na spoczynek po tak długim dniu.
      Nad ranem obudziło nas gorąco i duchota. O piątej nad ranem, w całej dzielnicy wyłączono prąd, a tym samym naszą klimatyzację. Okna nie da się otworzyć, więc szybko zaczęliśmy się gotować jak w termosie. Podobno raz na parę miesięcy, robią takie akcje z elektrycznością i padło akurat na nas.
      Dzięki temu dość szybko się zebraliśmy do wyjazdu. Na początek zaplanowaliśmy wyjazd na plażę Bahia Concha. To popularna destynacja dla wakacjuszy. Jedzie się do końca asfaltu, na wschód od Santa Marta i tuż przed wysypiskiem śmieci skręca na szutrówkę. Prowadzi do odległego o około 3 kilometry, wielkiego parkingu, z opłatą 15zł/samochód. Aby dojść około 1200 metrów do plaży, trzeba zapłacić kolejne 5zł/osoba. Przyjechaliśmy dość wcześnie i to w dzień powszedni, więc zdążyliśmy przed tłumami i autobusikami, dowożącymi tabuny plażowiczów. Nie spodziewaliśmy się, że jakaś tam zwykła plaża z wyglądu, ze zdjęć, jak każda normalna w Grecji, przyciąga aż tyle ludzi. Niezdecydowaliśmy się skorzystać z tej atrakcji. Sto razy ładniejsze plaże widywaliśmy i to za darmo. Niech sobie tę właśnie Kolumbianie wsadzą...
      Jeśli chodzi o plaże, to zachodzi dość istotny dysonans w preferencjach letników. Zdecydowana większość faworyzuje plaże piaszczyste, ze spokojną wodą, najlepiej dość płytką, aby dzieci się nie potopiły. Ja optuję za czymś z goła odmiennym. Nie tylko towarzystwem kochających piaszczyste plaże, ale także za samym piaskiem, który mąci wodę i sprawia, że jest tak nudno, że... tylko oglądanie biuściastych plażowiczek ma szansę uratować sytuację. Ja przedkładam skały nad piasek. Skały to klarowna woda i od razu głęboka. Skały to możliwość snorklowania, a nie brodzenia w wodzie jak czapla. Skały to emocje wchodzenia i wydobywania się na powrót z wody. No i skały to odludzie, czyli samotność. O dziwo dziś w modzie. Chociaż hipsterzy nazywają to inaczej. Oni gonią za miejscami bez ludzi. Tyle, że oni są ludźmi. Więc raczej gonią za samotnością, ale dziwnie się do tego przyznawać.
      Także piachu nie zażyliśmy, tylko pojechaliśmy dalej, od dziś już na południe. Skierowaliśmy się w stronę Cartageny. Nadmorska trasa jest miejscami dość widowiskowa, ale przede wszystkim kosztowna. Wszystkie drogi w Kolumbii są płatne, czasami nawet szutrówki. A droga nadmorska zwłaszcza. Zazwyczaj płaci się 6-9zł na bramce. Bramek zdarza się coś około dwie, trzy na sto kilometrów. Na trasie Troncal del Caribe jest więcej bramek i trzeba płacić 12-14zł na każdej. Oprócz tego zauważyłem dziś aż cztery fotoradary. Coś czego wcześniej nie było. Ustawione bardzo wysoko na stalowych słupach, wcale nie z zaskoczenia, nawet poprzedzone oznaczeniami o elektronicznej detekcji.
      Wreszcie jakieś widoki, jakiś pejzaż godny uchwycenia w obiektywie. Tuż za miastem Cienaga, zdążając na zachód, wjeżdża się na długą na około 25 kilometrów mierzeję. Po prawej mamy Morze Karaibskie, po lewej jezioro, zalew Cienaga de Pajaral. Miejscami mierzeja ogranicza się jedynie do wysokiej grobli z jezdnią. Ale wcześniej jest dość szeroko, a wolną przestrzeń pomiędzy jeziorkami brudnej, zaśmieconej wody, przejmują we władanie ludzie. Drewniane domostwa ustawiane są niemalże na samej, piaszczystej plaży, wciśnięte pomiędzy wielkie krzaki i kaktusy lubiące piaszczysty grunt. Tak kaktusy, zwłaszcza jeden gatunek, nieznanej mi nazwy, uwielbia takie warunki soli nadmuchiwanej silnymi wiatrami znad morza i piasku wciskającego się w każdą szczelinę. Kawałek dalej to właśnie one biorą we władanie teren mierzei. Są monumentalne i piękne w swej odmienności od znanego.
      Jednakże na razie, to domostwa sklecone z czego się da, przykryte ondulinem, albo pordzewiałą blachą falistą, najbardziej przyciągają wzrok. Dzieciaki biegają pomiędzy zasolonymi sprzętami, rybacy dziergają sieci, albo silniki ledwo wytrzymujące takie warunki. Tutaj nic co człowiek wymyślił, nie wytrzymuje dłużej, niż sprzęt z kopalni soli. Tylko naturalne budulce i ludzie są w stanie wytrzymać wszystko.
      Domostwa rybaków nie są schludne, nie wywieszają kolorowych kwiatków w oknach, jak na Bawarii. Śmieci nikt nie segreguje, może tylko wiatr. Unosi te lekkie, plastyki i papier, a zostawia te cięższe, gówno i metal. Koloryt śmieci i odzyskiwanego z nich budulca ścian domów, nadaje temu miejscu specyficznego charakteru. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze slumsami, ale bardziej wrażliwe estetycznie spojrzenie dostrzeże piękno pastelowych kolorów, wyrzuconych przez morze kawałków drewna i śmieci, pstrokacizny jeziorek burdu, walających się bezużytecznych worków foliowych i opakowań po czipsach. Nie jest tak jak chcielibyśmy, aby było. Ale jest zaskakująco inaczej, dobre, naturalne zestawienie kolorów.
      Pstryknęliśmy kilka zdjęć z okna wozu. Zatrzymać się nie ma jak, bo granica jezdni, to stromy stok grobli, a ruch jest dość duży. Część z niego odpada tuż przed bramką opłat za drogę. Dalej nie ma już wioski rybackiej. Są namorzyny, są krzaki, bagna i rozlewiska. A także fale gryzące systematycznie ląd. Dające w zamian, z wnętrza morza wiele drewna zabranego z jakichś tam wysp i śmieci ze statków. Można się przechadzać w ledwie trzech miejscach dostępnych z grobli drogi. Cała reszta jest odcięta dla podróżujących samochodami, bagnami i na pozór chorobliwymi jeziorkami. Ptaków tutaj nie ma zbyt wiele. Widywaliśmy białe czaple. Asfalt o dziwo jest dobry, więc powraca przyjemność jazdy w przód i w dal, w klimatyzowanej bańce.
      Dalej dojechaliśmy do przemysłowego miasta sporej wielkości. Barranquilla powinna nazywać się UstMagda, przynajmniej w rosyjskiej rzeczywistości. Tutaj Rio Magdalena spotyka się z morzem. To był od wielu stuleci ważny port w tej części świata, zanim Kolumbia stała się Kolumbią. Nie mieliśmy odwagi wpychać się w zakorkowane centrum. Chcieliśmy przemknąć po portowych przedmieściach, wzdłuż rzeki. Trzeba było przejechać nowoczesny, wysoki most na Magdalenie. Tak nowoczesny, że pojawia się pytanie, od kiedy ten most działa. Czy wcześniej pracowały tu promy? Rzeka nie jest wielka, na Syberii byłaby jedną z wielu mało znaczących, ale jednak.
      Barranquilla jest właściwie oddzielona od wody rzeki i morza. To może decyduje o jej niskiej wartości turystycznej. Port i fabryczki związane ze statkami, dokładnie wypełniły przestrzeń nadbrzeża rzeki Magdalena. Ten atut został stracony na rzecz przemysłu. Niewielki fragment morza, jaki powinien być wykorzystany przez miasto dla rozwoju przestrzeni rekreacyjnej, zagarneły moczary, krzaki, odgrodzone drutem kolczastym. Zresztą samo miasto odsunęło się od morza, poprzestając na dostępie do wody przez rzekę. Funkcjonalizm wygrał, ale na jak długo. Być może najbliższy czas pokaże.
      Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, w sklepie Ara. U nas Biedronka, albo raczej Netto, a tu Ara. Ten sam, wąski asortyment, oraz niskie ceny wybranych produktów, tych które są w stanie przyciągnąć niewybredą biedotę. Z asortymentem Ary, czy Biedronki jest jak z ofertą odzieżową dla Aborygenów, na zapadłej wsi w Australii. Białasom wydaje się, że oni lubią pstrokate poliestry i tylko to przywożą do sklepu, a Aborygenom wydaje się, że właśnie tego potrzebują, niezauważając istotnej kwestii, że nie mają wyboru i nie mają do czego porównać.
      Za Barranquilla minęliśmy parę wiosek rybackich, oraz parę ośrodków wczasowych, kierujących swą ofertę do górnej klasy średniej Kolumbii. Na drodze nawet pojawiło się sporo drogich SUVów Jaguara, Porsche, Toyoty, Mercedesa. To pewnie klienci ośrodków, którzy właśnie rozpoczynają weekend. Wszak znowu piątek.
      Tuż przed wioską, w której zarezerwowaliśmy hotel, skręciliśmy do wychwalanego w przewodnikach, błotnego wulkanu Lodo el Totumo. Lokalna legenda głosi, zapewne na potrzeby ugruntowania wiary (pisałem już o tym), że pewien ksiądz katolicki okiełznał wulkan w Kolumbii. Miało to miejsce przed wiekami i aż dziwne, że ksiądz nie doczekał się beatyfikacji. Widocznie nie było wtedy takiej politycznej potrzeby. Ale jak to było? Otóż tenże klecha był takim fechmistrzem kropidła, że wygrał pojedynek z wulkanem. Amunicja, w postaci wody przez niego samego święconej, była śmiercionośna dla Czorta w postaci siarki i wrzącej lawy. Być może sam Lucyfer miał tutaj niewinny lufcik, wpuszczający nieco słońca i świerzego powietrza do Piekła, ale nawet taka drobnostka księdzu wadziła.
      Cała ta legenda, albo raczej mit, niczym jest wobec nowoczesnej jego interpretacji. Być może tenże sługa boży w grobie się obraca, kiedy widzi jak tłumy kolombniańskich turystów walą do wulkana bardziej, niż do kościoła. Jakiś sprytny intrygant diabelski, podszepnął lokalnym władzom, chcącym rozwijać przemysł turystyczny, aby zrobić z kopy szarego błota, czyli wulkanu błotnego, atrakcję dla przejeżdżających wakacjuszy. Postawiło się znak na głównej, wyasfaltowało drogę dojazdową, ledwie kilometr, może dwa. Postawiło się budkę dla strażnika, co inkasuje należne za odwiedzanie krateru. No i co najważniejsze, wymyśliło się strategię sprzedaży samego wulkanu. Jak się ludziom powie, że piekielne błoto jest zdrowe dla ciała, to ludzie zapłacą wiele, aby tego zdrowia zaznać.
      Przyjechaliśmy pod sam wulkan. Ta góra na... może piętnaście metrów wysoka, tuż nad brzegiem jeziora Helenita, robiła wrażenie. Wiodły na nią drewniane schody z barierkami po obu stronach. Z drugiej strony wiodły inne schody, też z barierkami. Dość szybko pojęliśmy, o co tu biega. Ludzie przyjeżdżają, płacą 20zł/osoba, rozbierają się do rosołu, włażą po schodach na sam szczyt czarciego pryszcza, nużają się w diabelskich odchodach / błocie zdrowotnym, następnie złażą po innych schodach i biegną ku jezioru, by obmyć z siebie ciemnoszary muł. Potem ubrać się, wypić colę w barze i jechać dalej ku wakacyjnej destynacji. Świetny pomysł na biznes, godny Lucyfera! Wmówić ludziom, aby się dobrowolnie rozebrali, unóżali w błocie, a potem z niego obmyli. Gdyby było za darmo, może robili by to mniej ochoczo. Bo jak coś jest z darma, to jest tyle właśnie warte. My nie skorzystaliśmy. Jaka to satysfakcja, przejrzeć intrygę diabła. Siedzieliśmy w barze pijąc kawę, w poczuciu wyższości i zanosiliśmy się ze śmiechu, widząc jak błotne ludki podrygują w takt czarciej igraszki. Nic nie da takiej satysfakcji, jak ujrzenie cudzego błędu, któregośmy sami uniknęli.
      Kolumbijska turystyka jest na etapie organizowania. Ludzie nie mają własnych pomysłów na spędzanie wolnego czasu, trzeba im mówić co mają robić, bo samo bezczynne wypoczywanie, jest zbyt nudne. Wypełnienie czasu, nawet największymi bzdurami, ma sens i daje wspaniałe wspomnienia, godne uwiecznienia aparatem fotograficznym i postawienia efektu na kominku, ku wieczności. Nasz nabyty, dzięki rozlicznym podróżom cynizm, nie pozwolił nam na beztroskie uczestnictwo w fajnej, błotnej zabawie. Ale Iwona przypomniała mi, jak przed kilkunastu laty, każdego weekendu, jeździłem samochodem terenowym w największe błota Wielkopolski, aby tam topić Toyotę. Nikt postronny tego nie rozumiał prócz nas, zapaleńców off-roadowych. Błoto prawie takie samo, motyw nużania się weń nieco inny.
      Po odwiedzinach wulkanu, pojechaliśmy do miejscowości o ekscentrycznej nazwie Galerazamba. Tam znajdował się hostel prowadzony przez starszego pana z Bogoty. Najpierw zaatakowaliśmy z nieoczekiwanej strony. Panowie policjanci, strzegący krzaków nadmorskich, nie mogli uwierzyć, że właśnie tędy chcemy jechać do wioski, ale nas puścili. Daleko nie ujechaliśmy. Przed nami inny, zapaleniec też próbował i właśnie się cofał na wsteku. Wąska ścieżka, zarośnięta akacjami, była zbyt wąska dla samochodu osobowego. Igły akacji przeraźliwie orały lakier. Cóż było robić, my też się wycofaliśmy. O zawracaniu nie mogło być mowy. Pojechaliśmy dookoła, też szutrówką. Wioska wydała się nam tak zapadałą dziurą, że aż w naszym stylu. Tu na pewno płynie prawdziwe życie. Wszędzie indziej życie jest na pokaz.
      Na wjeździe, na spowalniaczu, zatrzymały nas cztery panie, odziane w uniformy. Okazało się, że ktoś, może wójt wioski, zainwestował w promocję turystyczną swego regionu i kazał sterczeć tym paniom w słońcu, tylko po to, aby informować każdego przyjezdnego o tym co wioska ma w ofercie. Jeszcze wieczorem, po długim spacerze przez wioskę i nadmorskie klimaty, nie pojęliśmy co wioska ma w ofercie dla turysty. Wieczorem napotkaliśmy owe panie i naprawdę skorzystaliśmy z ich funkcji, informatorów turystycznych. Zapytaliśmy gdzie znajduje się jakakolwiek restauracja, bo żreć się chce. Wskazały kierunek, ale kolejni, zagadnięci, tylko kręcili głowami, bo restauracja już dziś zamknięta. To kiedy była otwarta!?
      Wpasowaliśmy się w hostel. Cena wygórowana za marne warunki. Ale wyjścia nie ma. Co najwyżej można walnąć piątkowego kielicha i pójść na wioskę, szukać tych atrakcji z oferty. Przebiliśmy się przez zgliszcza dawnego kombinatu solnego. Kiedyś, a jak się okazuje i dziś, wydobywa się tu z morza Karaibskiego sól. Nie wiemy dlaczego warowne, jak zamek przeciw korsarzom, zabudowania PGRu, były kompletnie zrujnowane, ale podobno wydobywa się tu z morza dwieście tysięcy ton soli rocznie.
      Warownia solna robiła wrażenie w lekko zamglonym powietrzu, zwłaszcza z dala. Ani hybi ufortyfikowany zamek krucjatowców. Przecisnęliśmy się przez krzaki do laguny. Okazała się być płytkim solniskiem. Pompy zalewają i wyciągają nadmiar wody, a sól zostaje. Maszyn nie widzieliśmy. Nadal nie wiemy, z czego obszerna wioska żyje. Tyle pracowników do wydobycia soli nie jest potrzebne, nawet jakby to robili łopatami, a nie Caterpilarem.
      Przebrnęliśmy nad samo morze, plażę wypełnioną nanoszonymi śmieciami i drewnem. Woda w sam raz na nurki, nie za gorąca i nie za zimna. Ale fale czterometrowe, bo wiatr od morza poteżny. I odwój przydenny, wyciągający w morze. Wróciliśmy do wioski. Deski surfingowej nie posiadamy, nawet nie posiadamy wiedzy jej obsługi. Podobno to miejsce dogodne dla serfingowców, ale ich samych nie zauważyliśmy.
      Wioska okazała się przyjazna. Ludzie nie zwracali na nas nachalnej, świdrującej jak wiertarka dentysty uwagi. Widzieli już przyjezdnych. W internetowych opisach tego miejsca, znalazł się tekst pewnego Kanadyjczyka, który napisał - nie wiadomo co tu robić. My też nie wiedzieliśmy, ale wioska nas wciągnęła swoją prawdziwą atmosferą. Nie udawaną na potrzeby sprzedaży siebie samej, ale taką codzienną, normalną.
      Ulice zasłane grząskim piaskiem jak plaża. Jednakowe domki. Jednakowi ludzie przed domkami. Parę sklepików z badziewiem. Jeden kościół w remoncie, z dzwonami na ziemi, w tym jeden spawany, bo kiedyś pęknięty. Wybetonowane boisko do gry... we wszystko, jeśli akurat komukolwiek przyjdzie na to ochota. Scena na okoliczność przyjazdu jakiegoś zespołu muzycznego, co już go nie chcą w większych aglomeracjach. Jedna ulica asfaltowa. Brama dawnego PGRu solnego. Dzieciaki, zbyt małe, aby miało dla nich znaczenie gdzie się bawią i w co. Miejsce kultywacji lokalnego patriotyzmu, z kolorowym napisem - I love Galerazamba - z ławką, skoszonym trawnikiem i nieczynnym kioskiem, z napisem 'Kiosk'. Oraz największa atrakcja... świąteczny kulig dla dzieciarni. Jedzie chiński trójkołowiec i ciągnie trzy przyczepy z ławkami, a na nich prawie wszystkie dzieciaki z wsi. Zabawy po pachy, zwłaszcza dla turystów, takich jak my.
      Jest taki natualny spokój w takich miejscach, jak w lesie o zmierzchu. Mężczyźni wracają chińskimi mopedami z pracy i zatrzymują się zmęczeni przed domami bez płotów. Kobieta siedzi na plastykowym krześle przed wejściem, dzieciaki bawią się w piachu z sąsiednimi. W domu, na kuchni pewnie już czeka późny obiad. Teść sterczy pod daszkiem i pyta co tam w mieście słychać. Mężczyzna stawia mopeda na kawałku trawnika przed domem, aby nóżka się nie zapadła w piachu. A naprzeciw, sąsiad robi to samo.
      Może jesteśmy inni, albo głupi, ale taka wioska jest dla nas ciekawsza niż dwadzieścia centrów turystycznych Bogoty i Santa Marty razem wziętych.
      Rano wyjechaliśmy niespiesznie na główną. Chwilę wcześniej napotkaliśmy domy kolejnej wioski, mniejszej od Galerazamba, ale przy głównej drodze, gdzie kwitnie handel z przyjezdnymi i kierowcami ciężarówek. Są sklepy i restauracje. Życie ma te same obroty, ale większą energię. Od tego miejsca, każda kolejna wioska była zasiedlona w większości przez czarnych. Wybrzeże zaroiło się od domostw rybackich. Blisko już było do Cartageny, dużego miasta, zdolnego dać pracę każdemu. Zanim jednak wjechaliśmy w zakorkowane ulice tej aglomeracji, uwierzyliśmy w zachęty z przewodnika Lonely Planet sprzed 12-stu lat, aby odwiedzić "małą, rybacką wioskę z ładną plażą", czyli La Boquilla.
      Wioska okazała się być centrum weekendowych wypadów na plażę, dla mieszkańców Cartageny. O ile główna ulica była całkiem zwykła. Ludzie handlowali w sklepach, śmieciarze zbierali odpadki, samochody korkowały jezdnię, a czarni spacerowali bez ładu wokół. O tyle plaża przekształciła się w maszynę do zbiorowego zaspokajania oczywistych potrzeb letników. To szeroki pas twardego piachu, po którym jeżdżą samochody zaopatrujące restauracje i bary. Można tam parkować własny środek lokomocji, tuż obok frontowej części jakiegoś baru, czy hotelu, a naprzeciw mieć parasolkę z sitowia, która da cień na dwa, plastykowe krzesełka oraz niewielki stolik na drinki. Parę metrów dalej jest już woda karaibska, czyli szara, zapiaszczona breja, pełna wodorostów i innej flory. Jednak ochłodę da.
      Nic nowego, czy niezwykłego. Męczący jest tylko natłok zachęt do korzystania z infrastruktury turystycznej, pobudowanej jakby na wyrost. Trudno sobie wyobrazić tłum zdolny wypełnić te wszystkie kafejki i hotele, sklecone na prędce, jakby na czas nieustannie trwającego weekendu. Mimo ciągnących się bez końca rozlewisk, bagien i podmokłych terenów pastwisk, tak od samej granicy z Wenezuelą, nie ma tu w ogóle komarów, ani innych gryzących i latających gówien. Jedynie w Minca pogryzły mnie po łydkach meszki w restauracji. Jednak naganiacze turystyczni znakomicie wypełniają niedobory czynników irytujących i dręczących. Wspomagają się najnowszym sprzętem nagłaśniającym, zdolnym uzmysłowić każdemu prosty fakt, iż powietrze nie jest puste, ani przeźroczyste. Można je łatwo zamienić w pulsującą galaretę, fizycznie odczuwaną na twarzy i boleśnie w uszach.
      Wjeżdżamy do Cartageny. Powoli płyniemy, poddajemy się nurtowi pojazdów głównej ulicy. Chaotyczny ciżba motocykli przeciskających się na siłę pomiędzy, upakowanymi gęsto, jak sardynki w puszce, samochodami i ponaglającymi ten ruch klaksonami atobusami. Zielone na semaforach porusza leniwie, na parę sekund ten zator żylny, jakby serce próbowało pompnąć raz jeszcze, by przepłukać tętnice. Pompie tak pewnie od dziesięcioleci, całe dnie i ciagle dycho.
      Dopłynęliśmy w tym rytmie ciężkiego powietrza karaibskich tropików pod same mury starego miasta. Teraz należało znaleźć parking i już można iść pomiędzy te obowiązkowe kamienice. Cartagena nie była warownym miastem, bo i po co. Nikt tu ich nie napadał, dopóki Anglicy nie zrobili precedensu w 1586 roku. Francis Drake z zamiłowania, a także potrzeby bardziej racjonalnej, mianowicie aby usatysfakcjonować swą królową podarkami przywiezionymi z miejsc, gdzie mapa się kończy. Dokonał udanego podboju łupieżczego i wyczyścił wszystkie skarbce w Cartagenie. Usiadł jak Smaug na zdobyczach, na trzy miesiące, a potem popłynął dalej.
      Parę lat wcześniej, okrążył świat dookoła. Drugi po Magellanie, ale chyba jednak pierwszy, bo przeżył całą wyprawę. Ale w 1586 miał już tytuł szlachecki, chociaż pochodził z ubogiego stanu, miał także tytuł admirała i licencję na działalność piracką dla królowej Elżbiety, która nie skąpiła na jego wyprawy, bo tak jak inni arystokraci, czerpała z tych wypraw zyski. Sam Drake był już wtedy bogaczem, ale w tym 1586 przywiózł do Angli pierwszy ładunek tytoniu. To co oni wcześniej palili, chyba słomę z sienników.
      Był uważany za 'największego żeglarza' swoich czasów, ale wykończyła go dyzenteria, tak jak zwykłego majtka pokładowego. Wyrzucono go do Morza Karaibskiego w ołowianej trumnie, w 1596 roku. Chyba aby już nigdy nie wypłynął. Na pewno wozili wówczas zapas takich ciężkich trumien, na wypadek pogrzebu bohaterów. Nie miał już wtedy takich pleców u królowej, ale był niezwykle bogaty i darzony szacunkiem nawet wrogów.
      Być jak Francis Drake i nie kłaniać się żadnemu sztormowi! My jednak jesteśmy z innej, równie pękatej, co nędznej przegródki, satysfakcjonuje nas znalezienie płatnego, strzeżonego parkingu w Cartagenie, a o podbijaniu, czy łupieniu skarbców miasta nawet nie mamy śmiałości marzyć. Pamięć bohaterów jednak uskrzydla wiarę w możliwość dokonania cudu i przemianę psiego gówna w szmaragd El Corazon.
      Wyznaczyliśmy sobie dwie godziny na zwiedzenie starówki. Na tyle nas stać, aby parkować maszynę. Pogalopowaliśmy więc w kierunku kamiennych murów, refleksje nad wspaniałym życiem sir Drake zostawiając sobie na później.
      Tak się stało, że najpierw trafialiśmy na najważniejsze punkty turystyczne starej Cartageny. Znowu płynęliśmy z tłumem różnobarwnej ciżby turystów z całego świata. Tym razem było trochę białych spoza kręgu Ameryki Południowej. Obsługa insfrastruktury turystycznej bez problemu porozumiewała się w angielskim, więc musi bywać tu sporo obcokrajowców. Jednakże nie spostrzegliśmy typu plecakowego, jaki my reprezentujemy. Wymiętolone, przepocone t-shirty, tanie sandały, brudne plecaki, nonszalancja w oku, brak poszanowania dla zasad modnej aktualnie kultury i dobrego obyczaju, głębokie, filozoficzne spojrzenie, płytkie anachroniczne potrzeby i zdolność przetrwania, oraz przystosowania, godna indyjskiego cyklorikszarza.
      Nie, takich tu się nie widuje, ale my jednak tu jesteśmy i zwiedzamy. To bowiem tu można robić. Ale nie jedynie. Można także miło spędzać czas, za zarobioną wcześniej mamonę. Jest sporo miejsc, gdzie można odetchnąć od niesamowitego zaduchu i wilgotności starej Cartageny. Wąskich uliczek tak zaprojektowanych, aby nigdy nie dało się ich przewietrzyć bryzą morską. Wystarczy wyjść za mury, nad morze i jest rześko, a tu pomiędzy kamienicami, jak na tyłach tajskiego baru w Bangkoku. Plastik obówia topi się i skleja do kamienia chodnika.
      Kupiliśmy lody. A co! Raz się żyje. Raz nie wciąż! W Grecji też raz kupiliśmy, za dwa razy drożej, ale były lepsze. Te z Cartageny miały chyba domieszkę budaprenu, bo się kleiły i ciągnęły, jak 'krówki ciągótki'. Ale dreptaliśmy wytrwale dalej. Pstrykaliśmy zdjęcia, gromadziliśmy nasz kapitał banku ubezpieczeniowego, przeciw temu Niemcowi od pamięci. Wiemy, że to wszystko bzdura, zdjęcia nie są bronią przeciw temu Szkopowi, jak wspaniale pokazał to sir Anthony Hopkins w filmie "Ojciec". Ale lepiej robić coś niż nic. Więc się staramy, Iwona potrafi bardziej. Dobieramy kompozycję, ustawienie światła, trzymamy styl. Im więcej zrobimy, tym więcej mam potem pracy przy filmie. A filmów już jest tyle, że każdy następny, jest jednym z dziesiątek i tyle samo ważny. Ilość zawsze niszczy jakość. Mało kto o tym pamięta, a zwłaszcza ci co powinni, ci od reklamy.
      Teraz o Cartagenie. Pomimo tego natłoku ludzi odwiedzających i zarabiających na odwiedzających, ma swoją atmosferę. Ma to coś osobistego, nie dającego się podrobić przez inne miejsca. Znający wiele takich miejsc, mogą składać kolaże z wyrywków pamięci, mogą znaleźć w starówce Cartageny wycinki z takiego Galle, ze Sri Lanki, albo nawet z Tallina, z Estonii. Z różnych miejsc, po kawałku. Kolory i specyfika zdobień kamienic, krat okien i okiennic, lichej, ale widocznej miejscami tropikalnej zieleni, jednak mówią - jesteś gdzieś poza Azją i Europą. Parter, z tymi sklepikami, jubilerami, barami szybkiego upojenia w klimatyzacji, agencji turystycznych, mienialni szmalu z jednego gównowartego papieru, na inny, dętymi butikami z napompowanymi pustymi kaloriami treści ciuchami, kramami z kolumbijską tandetą souvenirów... ten poziom jest taki jak wszędzie. Rzadko się jednak zdarza, aby czarni, z domieszką genów białych, indiańskich i chyba potomków tych co rzeźbili kryształowe czaszki z filmu z Indiana Jonesem, nakłaniali cię do zakupu kolorowego 'tyłu', albo po mojemu obwoluty, do mazianego telefonu, rajdu jet-boat na jakąś tam rajską wyspę karaibską, tudzież zjedzenia oryginalnie kolumbijskiego dania w eksluzywnej restauracji.
      No i co zrobisz jak staniesz oko w oko z Jose Pablo the Second i to w skali 1:1? Ano mają tu takiego, uśmiechniętego i w pozycji przypominającej tego naukowca z animowanego serialu "Było sobie życie". Ktoś akurat robił sobie zdjęcie z figurką z brązu. Iwona też pstryknęła, chociaż na zdjęciu nie widać kontekstu. I wskazując na siebie, mówi - Polonia! Nie zrobiło to wrażenia na Kolumbijczykach, może dotrze to do nich dopiero wieczorem, przy kolacji i pospadają z krzeseł... a może wręcz przeciwnie.
      Wędrujemy i wędrujemy przez te uliczki. Docieramy pod bramę główną, Puerta del Reloj. Tam zlokalizowano świąteczne świecidełka, w postaci niezgrabnych postaci Mikołaja, jego pomocnicy, dalej dla równowagi, czarnego Mikołaja i beżowej tancerki. W dzień, to nie robi wrażenia, ale po zmroku, jak zaświecą się lampki, to już co innego. Doświadczyliśmy tego wieczorem w Tolu. Ale o tym później.
      Tymczasem wracamy ponownie do starego miasta. Mamy jeszcze godzinę na wałęsanie się po uliczkach. Próbujemy odejść od głównego nurtu turystycznego, dalej na północ, w kierunku zewnętrznych murów. Okazuje się to trafionym pomysłem. Tutaj nie ma tłumów, nie ma tego parteru infrastruktury turystycznej. Nikt nie zaczepia i nie trzeba go zbywać, ani przekonywać, że nas nie stać. Jest spokój, są inni turyści, tacy co szukają tego samego co my. Jednak są tacy jak my! Na jakimś gzymsie siedzi kolumbijski sęp, na jakimś samochodzie stoi bezmyślnie biała czapla. To wystarcza do pstrykania zdjęć. A poza tym zniszczone, nie odmalowane na pokaz kamienice. Jak przed renowacją starówki Lublina. To wspaniały plener zdjęciowy. Puste uliczki, spokój, cisza i na jakimś placyku rzeźba Botera. Tego od muzeum w Bogocie, miłośnika spaślaków. Nadmiar bodźców zanika, powstaje przesztrzeń na refleksję, na spokój i spowolnienie. Takie zwiedzanie jest przyjemniejsze, ale ma inny cel, niż to poprzednie. Zawsze można wziąć przewodnika, można iść z przewodnikiem w ręku, ale co po tej wiedzy. Wpłynie jednym uchem i przeciwległym wypłynie. Lepiej chyba odczuwać rzeczywistość po swojemu, bez kontekstu obowiązkowego, jest tak jak to widzę, jak mi się podoba. Resztę zostawiam na refleksje, na długie, zimowe wieczory. Chciaż z drugiej strony bez znajomości podstawowych faktów i ciekawostek historycznych, bez zrozumienia znaczeń tego elementu, czy tamtego, trudno wejść w sens istnienia samej Cartageny. Sami oceńcie.
      W końcu jednak musimy przedrzeć się przez tłumy do parkingu z naszym Renaultem. Ponownie nadmuchany przez Iwonę, kolorowy Mikołaj z Sri Lanki, czeka niecierpliwie na tylnym siedzeniu. Za nic ma potrójną saunę na słońcu. Nikt go nie uwolnił. Czekał wiernie i nawet nie puścił wiatru z zaworka bezpieczeństwa. Z Sri Lanki do Polski, a teraz do Kolumbii. Wystarczy spuścić mu powietrze z kolan i zrolować do plaskacza. W takiej formie można go zabrać nawet na Księżyc. "Zabież mnie, jestem lżejszy od fotografi", tak sobie nuci nasz lankijski Mikołaj i korzysta z naszego doń przywiązania, by zwiedzać świat. A jego koledzy nigdy nie wydostali się z Negombo.
      Strażnicy parkingowi byli niepocieszeni i skonfudowani moją odmową na wyraźne propozycje umycia naszej gabloty. Jest utytłany błotem i kurzem jak żaden wóz w Kolumbii. Przynajmniej jeszcze takiego brudasa nie widziałem. I tak ma być! Chcę się wyróżniać i nie chcę być wymuskany i nawoskowany jak bezmyślny wypełniacz wokół.
      Trochę trwało zanim wydostaliśmy się z korków Cartageny. Coś tam pomyliliśmy, bo Garmin to bubel światowej klasy, ale w końcu przepychaliśmy się dwupaśćcem na południe. Potem były rozlewiska konału łączącego rzekę Magdalenę z zatoką Cartageńską. Wykopali go w XVII wieku. Nieźle wspomagał wymianę handlową między wnętrzem lądu, a miastami nadmorskimi. Właśnie do jednego takiego zmierzamy. Płacimy słono na kolejnych bramkach opłat za drogę. Wyboru nie ma. Chyba tylko amfibią, w nocy można ominąć te punkty poboru myta. Dalej są rozległe pastwiska i w oddali widywane czasami rezydencje kolumbijskich oligarchów.
      No ale zmierzamy do Tolu. To takie małe miasteczko na wybrzeżu. Też kurort, ale z nędzną plażą, więc nie opanowane przez wierchuszkę turystyczną, nie ma tu plażowych podróżników, nie ma tu modnisiów, nie ma pozerów, ani hipsterów. Przyjeżdżają za to zwykli Kolumbianie, normalni ludzie, z biedniejszych warstw, może z stratos 2 do 4. Jest inaczej niż w Santa Marta, inaczej niż w kurortach publicznie dostępnych od Baranquilla po Cartagene. Zupełnie nie to samo co w kurortach zamkniętych przeznaczonych dla stratos 5 i 6.
      W Tolu jest po prostu. Potrzeby wakacjuszy zaspokaja się wprost, bez zbędnej, kosztowej oprawy, bez lukru i silenia się na iluzję czegoś lepszego. Atmosfera bardziej nam odpowiada, bo jest bardziej szczera. Pozerstwo jest łatwe do odcyfrowania i tak prostackie, jak to możliwe na prowincji. Ma to swoje konsekwencje, jest głośniej, ale taniej. Jest większy tłum, ale czujemy się tutaj mniej ocenzurowani, nie jak na wybiegu modelek. Plaża jest do kitu, ale można tanio zjeść nad samym brzegiem, przy zachodzie słońca. Świecidełkowy kicz świąteczny i noworoczny bawi bezpośrednio chwytem poniżej pasa. Nie sili się na mistrzostwo, ani uwikłaną w dostęp do kodu odbioru sztukę nowoczesną. Bardziej niż w wieczornej Santa Marta, odnoszę wrażenie, że tutaj ludzie przyjeżdżają na odpoczynek, a nie na pokaz. Taka różnica jak między Zakopanym, a Międzygórzem. Ci co nie wiedzą, co to jest Międzygórze, widocznie tej wiedzy nie potrzebują.
      Ostatni raz w tej podróży założyłem kąpielówki (bermudy). Jutro jedziemy do Medelin, w góry i nad jakiekolwiek wybrzeże już nie wrócimy. Za drogo by wybrać się na wyspę świętego generała Andresa, czy jakieś tam inne 'miejscówki' polskiej klasy sushi. Może z Cali jeszcze pojedziemy autobusem nad Ocean, ale tylko wtedy, jeśli znajdziemy tanie noclegi na Booking.com. Na ostatnie, dwa tygodnie w styczniu, kiedy Iwona leci do Egiptu bawić się w odtwórczą archeologię, zaplanowałem pobyt w dżungli, na południe od równika, w odciętej od świata enklawie tuż przy granicy z Brazylią, nad Amazonką. A nazywa się to miasteczko Leticia. Mam już bilet lotniczy i rezerwację taniego noclegu z klimą. To będzie przygoda!
      Wyjechaliśmy z Tulu przed ósmą. Dostaliśmy w hotelu jajecznicę i chleb tostowy na śniadanie. Tak pokrzepieni mogliśmy stawić czoła tej długiej drodze. Mamy ponad 500 kilometrów do Medellin, pełny zbiornik paliwa, Red-Bulla, na pewno nam się uda.
      Większość tej trasy przebiegła dość sprawnie. Jechaliśmy czasami po autostradzie, czasami zwykłymi drogami. Ruch nie był zbyt wielki, ale sporo ciężarówek. To główny szlak komunikacyjny z Cali i Medellin, nad wybrzeże karaibskie. Nieliczne linie kolejowe, nie zapewniają transportu dla handlu, wszystko więc jedzie ciężarówkami, a one nie są zbyt szybkie. Prawie wszystkie to Cenworthy, Internationale, GMC i Fordy. Wyglądają na lata '90-te, ale to są nowe samochody, gdzieś tu, w Ameryce południowej produkowane.
      Dopóki trasa wiodła szerokimi drogami, po płaskich terenach, TIRy nie sprawiały problemu. Łatwo było je wyprzedzać, nawet pomimo plączących się wszędzie mopedów. Wszystko jednak się zmieniło, kiedy droga przekroczyła szeroką rzekę Cauca i zaczęła się wspinać w góry.
      Długo jechaliśmy doliną Cauca. Przekraczaliśmy kolejne jej, zachodnie dopływy, a każdy był rynną pomarańczowego błota. Bystry nurt niósł ogromne ilości mułu z deszczowych gór. Sama Cauca wyglądała z mostu jak poruszający się szaro-brunatny grunt, jak ruchome piaski, jakby ziemia ożyła i prężyła się pod skórą.
      Wilgotna dolina Cauca to głównie pastwiska. Soczysto zielone, trawiaste pagórki, podzielone płotami drutu kolczastego, a na nich krowy. Pozostawiono wiele pojedynczych drzew na pastwiskach. Dodawały uroku kompozycji sielskiego pejzażu jakby pól golfowych dla krów. Droga wiła się leniwie, łagodnymi zakrętami. Wiosek było niewiele, więc i mopedów także. Zatrzymywaliśmy się żadko, raz na obiad, raz na krótki postój, dla rozprostowania kości. Dość szybko zauważyłem, że rozpoznaje niektóre samochody osobowe, które ciągle wyprzedzam, a oni mnie. Także wracali znad morza do Medellin.
      Ten rejon przedgórzy jest silnie opanowany przez producentów kokainy. W Bogocie widzieliśmy całe miasteczka uchodźców, Idnian z podobnych to tych terenów. Kartele narkotykowe rządzą się po swojemu, często wyrzucają z domów zawadzających im Indian. Wyludniają całe wioski i zakładają kolejne plantacje. Istnieją jakieś tam ugody z rządem Kolumbii. Są organizowane cykliczne akcje wojskowe, ale nic to nie zmienia. Kartele tworzą na zapadłej prowincji państwa w państwie. One tu tworzą prawo i je egzekwują. Wieśniacy często muszę emigrować do innych rejonów, albo iść na banicję i protestować przeciwko niesprawiedliwości w Bogocie.
      Kiedy wjechaliśmy w górskie serpentyny, od razu zatrzymaliśmy się w długim korku. Kierowcy i całe rodziny powychodzili z samochodów, aby lepiej zorientować się w sytuacji na drodze. Staliśmy i nie wiedzieliśmy dlaczego. Z przeciwka też nic nie jechało. Zobaczyłem zwykłych ludzi, wakacjuszy, jakich pełno w Santa Marta. Po nieruchomym asfalcie spacerowali także kierowcy ciężarówek, szukając cienia, wymieniając poglądy na temat jakości dróg w Kolumbii. Ogromne cielska maszyn stały bezużyteczne.
      Po godzinie przesunęliśmy się trochę do przodu. Potem ponownie staliśmy i znowu kilkaset metrów do przodu. Dobra śrenia wyliczana na bierząco przez GPS, topniała w oczach. Z początku wydawało się, że dojedziemy do Medellin na szesnastą, ale już docierało do nas, że to będzie raczej osiemnasta. W końcu ruszyliśmy.
      Okazało się, że wojsko kierowało ruchem, wokół resztek jakiegoś zdarzenia drogowego. Rozbitą ciężarówkę odholowano na pobocze. W górach wojsko zajmowało się sprawami komunikacji drogowej. Policji nie było widać poza mijanymi wioskami.
      Rozpoczął się wyścig, wyprzedzanie na serpentynach powolnych ciężarówek i mniej zaradnych kierowców samochodów osobowych. Rywalizacja jak na torze. Ci ojcowie rodzin i młode chłopaki z dziewczynami, których widzieliśmy w czasie oczekiwania w korku, teraz byli dla mnie tylko czerwonym Hyundaiem, szarym Renaultem, czy ciemnym Nissanem. Starszy, niegramotny pan który zablokował przejazd, po ruszeniu korka, bo odcedzał pieska w krzakach, teraz swoim jasno-szarym Pajero przepychał się z walecznością i brawurą w przód.
      Silniki wyły na wysokich obrotach, oczy wyszukiwały chociaż stu metrów prostej i pustej z przeciwka drogi, aby łyknąć kolejną ciężarówkę. Większość manewrów robiłem na wyczucie. Nie ma takich miejsc na tej drodze, gdzie można by wyprzedzić cokolwiek w sposób racjonalnie bezpieczny. Zawsze można jechać tak szybko jak ciężarówka, czyli pod górę około 10-15km/h i z górki podobnie. Przespać się w motelu po drodze i rano dojechać na miejsce. Ale nie o to tu chodzi.
      Wjeżdżająć coraz wyżej, gdzieś na poziomie ponad tysiąca metrów, zatopiliśmy się we mgle. Wyprzedzanie stało się jeszcze trudniejsze. Nie wszyscy z przeciwka mieli włączone reflektory, czasami tylko pozycyjne. W szrościach i cieniach musiałem domyślać się w którą stronę prowadzi dalej asfalt, czy to zakręt w prawo, czy w lewo. Trochę pomagał GPS, po bardzo mocnym zbliżeniu mapy, można było łatwiej domyślać się jak prowadzi droga. Emocje wzrosły, szybkość nieco zmalała, ale zauważyłem, że mam większe szanse na wygraną. Kolegów z Nissana, Pajero, czy Renaulta z naklejką Jesus, mgła wyraźnie zdetonowała i powstrzymywała przed ryzykiem. Podobnie było kiedy wjechaliśmy potem na mokry od deszczu asfalt. Cóż było robić. Trzeba było wykorzystać słabość konkurentów i wyjść na prowadzenie. Tak naprawdę, wystarczyło wyprzedzić jedną ciężarówkę, aby zapewnić sobie kilkanaście minut spokoju, będąc na prowadzeniu i doganiając innych, nieznanych uczestników tego niepisanego wyścigu. Ale jak tu wyprzedzić tą cholerną ciężarówkę, kiedy nie widać dobrze jej początku we mgle.
      Zanim wjechaliśmy w mgłę, mogliśmy podziwiać nieco ładnych widoczków na równoległe łańcuchy górskie. Ich szczyty zatapiała mgła, tak jak nasze, ale jeszczy byliśmy pod nią. Te łańcuchy wchodziły w szeroki płaskowyż na około 2600m n.p.m., którym długo jechaliśmy w lekkim zimnie i zapadających ciemnościach.
      Zjazd do doliny, w której leży Medellin, zaczął się bardzo ciasnymi serpentynami. Dogoniłem lidera, Hiluxa z mopedem na pace i jakimiś tobołami. Łysiejący pan, grzał przez cały czas bez opamiętania wyprzedzając co się da i jak się da, jadąc bez zastanowienia na ślepo. Mimo to zawsze jakoś mu się udawało, kiedy zza zakrętu wyjeżdżał wprost na niego TIR. Ale na ciasnych zakrętach, jeden TIR wleczący się stromo w dół bardzo wolno, aby nie spalić hamulców, zatrzymał go na dłużej. W końcu, wykorzystując ciemności i pewnik, że ten z przeciwka ma włączone światła, więc jeśli jest ciemno, to nikt nie jedzie, udało się i razem pogoniliśmy dalej.
      Na dole zaczęła się autostrada, która tylko na chwilę dała wytchnienie, bo zaraz wpadliśmy w korek na wszystkich trzech pasach i tak spędziliśmy kolejną godzinę, przesuwając się powoli, licząc każdy metr. Jakimś cudem, na pasie obok pojawił się Renault z Jesusem na klapie, a tak kiepsko mu szło w górach. Ostatni będą piewszymi.
      Leniwe godziny w korku uspokoiły emocje jazdy po serpentynach z szaleńczą prędkością. Ciekawie by było puścić się taką trasą dobrym motocyklem szosowym. Może kiedyś jeszcze spróbuję. Tymczasem, po godzinie, dotarliśmy do wielkiego ronda, rozdysponywującego zakorkowany strumień samochodów w trzy kierunki przedmieść Medellin. Do celu mieliśmy jeszcze 15 kilometrów. Centrum nie było tak zakorkowane, jak przedmieścia. Dziś niedziela, może wieczorem wszyscy wracają do domów z prowincji, jak w Europie. Tuż przed celem pomyliliśmy drogę, ale jakoś wyszliśmy na prostą. W końcu wszystkie przygody kończą się szczęśliwie, albo nie kończą się wcale.
      Oni tu w Kolumbii mają taki zwyczaj budowania równoległych autostrad przecinających wielkie miasta. Wewnątrzne dwa, lub trzy pasy, są oddzielone od zewnętrznych dwóch, lub trzech pasów. Jeśli znajdziesz się na tych wewnętrznych, to przez długi czas, nie masz możliwości wydostać się z autostrady do miasta. Jedziesz przez wiele kilometrów, jakby wewnętrzną obwodnicą, która nie jest połączona z ulicami centrum. W ten sposób umożliwia się podróżnym przejeżdżających tylko, na szybkie opuszczenie miasta. Działa to kiepsko, bo korki i tak są, ale co gorsze, jeśli chcesz jednak zjechać do centrum, to masz problem, bo nie ma jak. My właśnie tak utknęliśmy w Medellin.
      Dotarliśmy do hotelu, ale musieliśmy jeszcze sobie poradzić z odszukaniem parkingu dla samochodu. Podobnie jak w Bogocie, tutaj także nie parkuje się samochodów na ulicach. Jezdnie są czyste i przejezdne, samochody pochowane w licznych parkingach. Ale było już w okolicy dziewiątej wieczór i większość pobliskich parkingów strzeżonych była zamknięta. Pojechaliśmy szukać takiego co jest otwarty 24 godziny. Kluczenie po jednokierunkowych uliczkach centrum ponownie wprawiło mnie w emocjonalne wrzenie i pośpiech. W końcu wjechaliśmy na parking za 20zł/doba. Wróciliśmy do hotelu na piechotę, bo taksówkarz chciał drugie 20zł. Tak zakończyliśmy dzisiejszą trasę. Prawie 14 godzin jazdy i na koniec dnia średnia 28km/h.
      Tak się podróżuje po Kolumbii, gdzie dróg jest mało, wszystkie zakorkowane i na dodatek płatne. Wydajemy na opłaty drogowe dwa, trzy razy więcej niż na paliwo. A wszystkie drogi są płatne. Jeśli jakaś droga jest zakorkowana, to nie ma objazdu. To jak byś chciał pojechać z Poznania do Warszawy, ale jedyna droga to ta przez Konin. Nie ma tej przez Łodź, czy przez Toruń. Najbliższa możliwa alternatywa, jaka istnieje, to droga przez Katowice. Drogi boczne, nawet te nieasfaltowe, nie istnieją, bo góry, lub bagna. Czyli syndrom sybirski. Tak jak pisałem, transport kolejowy nie istnieje, więc wszystko jedzie TIRami i autobusami, a one robią korki, bo jest ich dużo, a w górach jadą wolniej niż rowerzysta. Nawet jeśli istnieje autostrada, to i tak nie pojedziesz szybciej niż 90-100km/h, bo kultura jazdy kierowców kolumbijskich jest na niskim poziomie. Tak zakorkowanego kraju jeszcze w historii moich podróży nie widziałem.
      Nocowaliśmy w hostelu dla młodych turystów plecakowych. Większość z nich nocuje w pokojach zbiorowych, jak u nas w schroniskach. Mają do dyspozycji kuchnię i przestrzeń wspólną, do biesiady, odpoczynku i spędzania jakoś wieczorów. My mieliśmy pokój dwuosobowy. Nieco droższy. W hostelu spotkaliśmy trzech Polaków. Czysto nie było, jak to zwykle bywa w takich miejscach. Nie było też spokoju, ani ciszy... jak to zwykle bywa w takich miejscach. Panuje tu atmosfera wolności osobistych, takich spuszczonych ze smyczy gówniarzy, których tutaj matka nie dopilnuje, nie powie im - wrzuć brudne skarpetki do kosza na pranie -, nie powie im - umyj naczynia po zjedzeniu obiadu -, ojciec nie zakomenderuje - ścisz muzykę, bo gazety nie mogę czytać! Tutaj jest luz, jak na kolonii dla licealistów, wieczna zabawa, piekła nie ma, jesteśmy wśród swoich, takich jak my beztroskich panków. No i my, dziadki, ktrzy przyjechali samochodem, a nie stopem, wetknięci w ten stos brudnych garnków w zlewie, jak lotos na kupie gnoju. Wzięliśmy gorący prysznic w nadmiernie chlorowanej wodzie i poszliśmy spać.
      Woda w Kolumbii jest bardzo mocno chlorowana. Jak odkręcisz kran, to czuć chlor w drugim pokoju. W górach, gdzie powinno być w bród wody czystej, woda jest nie do zniesienia. Ale podobo tylko w górach jest bezpieczna, na nizinach, gdzie tak mocno się jej nie chloruje, jest niezdatna dla przyjezdnych. Woda butelkowana ma ochydny smak, a cena nie jest niska. W Australii piliśmy deszczówkę i była smaczniejsza. Tutaj dolewamy nieco kolumbijskiej cytronety, aby zmienić smak.
      Rano Iwona pobiegła po świeże jajka do sklepu, zrobiła śniadanie i podała do stołu. A ja ledwie zwlokłem się z łóżka, po do późna oglądanym filmie. Potem wyszliśmy na miasto. Iwona przygotowała plan zwiedzania, opracowała środki transportu i sposoby zakupu biletów na te środki. Trzeba było tylko wyjść za próg, otworzyć klejącą się z brudu kratownicę za drzwiami i już... można poznawać świat, jakiego jeszcze nie znamy.
      Medellin to całkiem nowe miasto, przez co zabudowa jest tutaj jak w Australii, same niskie domki, a wieżowców jest ledwie kilka. To coś zupełnie innego niż Bogota, która ma swój styl, swój charakter i to ciekawy. Medellin, to zlepek osiedli rozłożonych na stokach, wspinających się dookoła doliny, w której leży centrum. Miasto cały czas się rozrasta, w ostatnich latach najszybciej. Ludzie przyjeżdżają i dobudowują sobie kolejny domek z czerwonej cegły dziurawki, pokrywają to blachą falistą, lub plastykowymi workami, przyciśniętymi cegłami, lub śmieciami, albo zdechłymi oponami samochodowymi, aby wiatr nie porawał. Im wyżej mieszkają, im dalej od centrum, tym biedniejsi są, tym dalej mają do pracy. Ale miasto się rewolucjonizuje. Zbudowało niezwykłą sieć transportu publicznego, opartego na naziemnym metrze, autobusach, tramwajach i kolejkach linowych. W zasadzie większość publiki pracującej mieszka teraz na stromych stokach, powyżej centrum. Tam trudno wjechać samochodem po wąskich, krętych uliczkach. Metro nie dojedzie na stromiznę. Wymyślili mało wydajne, ale jednak działające wagoniki na linach. Jest tego pełno, kilka linii kursuje non-stop, wagoniki odjeżdżają co kilka sekund, a każdy zabiera max 11 osób. Dodatkowo, taki transport daje niezwykłe możliwości rozwoju turystyki. Z góry widać więcej i to jak widać!
      Tak właśnie, Medellin to miasto turystyczne! A wam się pewnie wydawało, że to miasto handlarzy kokainą. Nic bardziej mylnego. Handel kokainą odbywał się i odbywa się cały czas z takim samym natężeniem. Ten drugi Pablo po Picassie, już od dawna nie żyje, ale to nie ma nic do rzeczy. Odetniesz hydrze głowę, a na tej samej szyi, odrośnie kilka głów. Teraz nie ma już wielkich karteli z Medellin, czy Cali. Nibypartyzanci już nie istnieją i nie żyją z handlu kokainą. Ale tyle samo ton codziennie wyjeżdża, wypływa, wylatuje z Kolumbii w świat, co kiedyś i to jest według mnie OK. Popyt jest, należy go zaspokoić. Szkoda tylko, że Kolumbia nie może tego eksportować jak kawę, oficjalnie, bez tego całego podziemia, gangów i przemocy. Gdzieś pomiędzy tymi paczkami z koką, leci na cargo w Warszawie tona złota, a my możemy bez mrugnięcia okiem, załatwić połówkę dwa tysiące kolumbijskich peso w jednym banknocie. Waldek na cargo ma drugą połówkę i złoto nam wyda. Ach, gdyby film mógł być rzeczywistością.
      Ale to wszystko nie ma nic wspólnego z tkanką miasta, z normalnymi ludźmi, ze światem jaki sprzedaje się turystom. Tak jak ilość przeładunków w porcie Marsylii nie ma wpływu na autokary turystów jakie odwiedzają Lazurowe Wybrzeże. To, że kiedyś w Medellin statystyki morderstw przekraczały znacząco pułapy akceptowalne przez media zachodnie, a dziś już nie, to też nie ma znaczenia. Wojny gangów, nigdy nie miały bezpośredniego wpływu na życie normalnych mieszkańców. Bardziej byłaby ważna statystyka ilości obrabowanych, lub zamordowanych turystów w Medellin. Tylko, że kiedyś turystów było mało, a dziś jest ich dużo. Ale co to za statystyka! Kiedy odwiedzaliśmy po raz pierwszy Czeczenię i Dagestan, każdy pukał się w czoło i wołał - po co tam jedziecie, zabiją was! Ale statystyka obrabowanych turystów i zamordowanych turystów w tamtych regionach, do dziś jest o wiele lepsza niż we Włoszech, Hiszpanii, czy Francji. Sprzedają się nagłówki. Jeśli media mówią o wojnie, o zabitych, o "najniebezpieczniejszych miastach świata", to myślisz, że tam właśnie czekają na rogatkach miasta, łobuzy z maczetami, aby zarżnąć pierwszego, jakiego zobaczą z plecakiem, bo jest im solą w oku. W rzeczywistości jest inaczej.
      Medellin jest dziś miastem turystycznym. Sprzedaje się tutaj legendę najniebezpieczniejszej dzielnicy świata - komuny 13, jak wieżę Eifel'a w Paryżu. Miasto dużo zrobiło, aby przehandlować mediom inny wizerunek Medellin. Zainwestowało w unowocześnienie transportu, w infrastrukturę, w czystość, a przede wszystkim w odpowiedni do potrzeb turystycznych wizerunek. Komunę 13 sprzedaje się jako dzielnicę artystów, malarzy ściennych, ludzi wolnych duchem. Zbudowało się do tego wokół, cały uzbrojony park usług turystycznych. Jak opuchlizna, nabrzmiał barami, kramami, naganiaczami, taksówkami, restauracjami, hotelami, usługodawcami, oznakowaniem, chodnikami, pasami ruchu. Tam się dzieje, tam jest gorąco, tam trzeba iść, tam wszyscy chodzą, aby zobaczyć... nikt nie wie co. Prawie wszyscy przyjezdni to turyści kolumbijscy, niewielu jest zagranicznych. Przyjeżdżają aby zrobić zdjęcia ze sobą na pierwszym planie, najeść się, kupić souvenir, spędzić modnie czas.
      Nie tylko komuna 13 robi magnes dla Medellin. Centrum też jest warte odwiedzenia, zresztą każdy przejazd, byle jaką linią napowietrznych wagoników jest już turystyczną atrakcją, a nikt w Medellin, nie dziwi się, że nie znasz hiszpańskiego, bo turystów tu się widuje. My pojechaliśmy linią L do parku, ponad wzgórzami otaczającymi dolinę i jeszcze dalej. Najpierw trzeba było kupić bilet na metro. Jeden bilet za niecałe 3zł i możesz jeździć na nim metrem, tramwajem, autobusem i wagonikami do woli. No może nie do końca, ale jest tanio. Linia L jest z tego wyłączona, bo to linia dla turystów i jest kilka razy dłuższa. Jedzie się ponad pół godziny. Za wzniesieniem, ponad 2300m n.p.m., jedzie się powyżej i pomiędzy drzewami półtropikalnego lasu, do serca parku, gdzie można jedynie zjeść coś drogiego, kupić całkiem ładny souvenir i zapłacić grubo za wycieczkę po lesie. Ale na szczęście sam przejazd za 12zł jest tego wart.
      My skorzystaliśmy dodatkowo z wątpliwej atrakcji utknięcia za kilkadziesiąt minut w słabo przewietrzanym wagoniku ponad miasem. Jakaś awaria, a według naszych współtowarzyszy niedoli, żadko się takie zdarzają, unieruchomiła kolejkę linową na długo. Kiwaliśmy się na wietrze, jak dojrzałe gruszki na drzewie. Pod nami ruch uliczny, życie ludzi, jednego ze stoków ponad centrum, płynęło normalnie i bez zakłóceń. Komuś zgrzytały drzwi garażu, innemu świdrował autoalarm. Paru łabków grało w piłę na ulicy i wrzeszczeli do siebie, jakby miało to coś dać. A myśmy sobie siedzieli ponad. Oni tam na dole są świadomi naszego podglądactwa, sami jeżdżą tymi wagonikami. Malują więc na swoich dachach różne dachale, układają z opon napisy. Siedzieliśmy tak w małej klatce z oknami, ale bez świeżego powietrza i na słońcu. Każdy inny i dwoje niehiszpańscy.
      Nerwowe uśmiechy i moje błądzenie myślami w garażu, tam gdzie stoi moja Toyota. Każdy manewr dystrakcji jest dobry, aby uciec od klaustrofobii. Jakiś pan, z wyglądu i zachowania robotnik niskiego szczebla, pierwszy gdzieś zadzwonił. A skoro wyciagnął staromodną komórkę niemazianą, to włączył disco-colombiano. Iwona jęknęła - panie wyłącz pan ten jazgot. Ale może właśnie w ten sposób, pan Medellińczyk, próbował nie myśleć o wiszeniu tu w klatce, jak Gandalf przed Sauronem. Dwóch studentów próbowało wahlować się własnymi T-shirtami i przypominać sobie pojedyncze słowa po angielsku. Podobno w szkołach uczą ich angielskiego, ale chyba tylko w wyższych, bo bardzo żadko trafiamy na kogoś kto rozumie chociażby 'good morning'.
      W kącie siedziała gospodyni z zakupami. Taka kolumbijska matka Polka. Proszek do prania, piwo dla męża, kartofle dla żołądka, cukierki dla mimlusińskich, a torby opasłe i ciężkie. Nózie cienkie, ramiona zwiotczałe wiekiem, ale siła woli wciąż krzepka. Nerwowo przebierała monstrualnymi tipsami po dziurawionych z premedytacją jeansach. To tak aby nikt jej nie odróżnił od własnej córki.
      Sytuację ratował pan z żyłką przedsiębiorczości. Wiózł jakieś tam produkty do swojego warsztatu, czy sklepiku. Wrodzona jowialność nie pozwoliła mu usiedzieć długo w ciszy. Rozwalił ją jak gwiżdżąca lokomotywa kłęby dymu u wylotu tunelu. Wyciagnął komórę co się zowie, Iwona podała mu numer emergency z reklamówki metra i za chwilę dowiedzieliśmy się wszyscy tego, czego każdy się od dawna domyślał - technical problem - brzmiała odpowiedź pani tlefonistki w biurze informacji klienta. Podobno jeszcze dwadzieścia minut i będzie po sprawie. Ale my już pół godziny tu siedzimy, a oddychać nie ma czym, bo dwa lufciki małe jak dłoń i na dodatek zakratowane grubo. Pan przedsiębiorczy poszedł za ciosem, swego dziarskiego temperamentu. Rozpoczęły się gromkie dyskusje o wszystkich awariach wagoników, na przestrzeni dziejów. Żarty i docinki pod adresem inżynierów. Być może właśnie wtedy komentowali Polskie Koleje Linowe. Kto to zgadnie, ten hiszpański to taki język ni przypiął ni przyłatał. Nic nie można zrozumieć. Już lepiej jakby gadali po niemiecku. Ale wtedy wagoniki by się nie psuły nigdy.
      Tam w dole widzimy z góry wieloboczne domostwa z cegły dziurawki, obrastające wzgórza i pagórki. Przylepiają się do nich morficznymi kształtami i dowodzą względności kąta prostego w budownictwie jednorodzinnym. Ściany stawiają z cegły na sztorc, bez ocieplenia. Tak samo ścianki działowe. Okna i drzwi są metalowe. Płasko układane belki dachu są drewniane, jakby wycięte samowolnie z lasu, bo każda krzywa. Odstępy między nimi też na oko, a na wierzch blacha falista, lub cokolwiek, co powstrzyma wodę. To nie koniec piramidy kwartału slumsów. Na samym wierzchu wisienka ze starych opon, lub kamieni, albo śmieci. Być może blachy nie przykręcają, aby jej nie dziurawić. Ma to sens. Ja u siebie przykręcałem i to w dolinach, na wkręt z gumką. A jak gumka sparcieje, to co wtedy? Nowi obywatele Medellin budują na wiele pokoleń, jak kiedyś Polacy. Nie dziurawią blachy, bo będzie ciekła woda.
      Kiedy już postawią dom, to zamiast posadzić drzewo, malują całkiem zgrabne murale na ścianach. W pewnym sensie zastępuje to tynkowanie, ale też niezwykle ubarwia te kręte i bardzo strome uliczki na stokach wzniesień. Galimatias tych ulic, gąszcz skrzyżowań, nie da się pojąć rozumem, kiedy stoi się tam na dole. Ale z perspektywy boskiej, wydaje się jasny, bo ułożony do zbocza i tempa narastania nowych osiedli. Nie ma takiej możliwości, aby obcy był w stanie stąd uciec bez GPSa. Labirynt ma też tą zaletę, że właśnie obcy się tu nie zapuszczają. A co gdyby jednak? Ja miałbym ochotę przejść się i podpatrywać, pstrykać zdjęcia. Nawet rzuciłem hasło, abyśmy wracali na piechotę, zamiast wagonikiem w powietrzu. Iwona jednak zaoponowała, wydawało się jej to szaleństwem. Ja też jestem tchórzem podszyty, na czyny bohaterskie stać mnie tylko w amoku brawury. Tak nas zastraszyli ci co reklamują Kolumbię na świat.
      Mimo, że transport medelliński jest tak nowoczesny i rozwinięty, i wychwalany wszemi wobec, to jednak ma swoje wady. Ciągle jest zatłoczony, pomimo tak długich składów metra i tak częstych kursów. Ciągle nie ma nawet dostatecznych informacji dla przyjezdnych, nawet po hiszpańsku. Bardzo trudno zorientować się, jak to wszystko działa, dokąd jedzie i kiedy. Jeśli już wsiadłeś i jedziesz w jakimś kierunku, to nie dowiesz się dokąd i jaką stację akurat odwiedzasz. Nie ma wyświetlaczy, jedynie gaduła z głośników, rozwlekle i po hiszpańsku. Nadal jest brudno, a wiele elementów zaczyna się sypać. Ciekawe ile to wszystko miasto kosztuje, ci wszyscy ludzie pracujący w transporcie. Na każdej stacji jest kilkudziesięciu policjantów, kilkunastu pracowników obsługi, nie ma automatów biletowych. Dwóch pokazuje jak dojść do wagonika, dwóch wsadza ludzi do wagoników, cały dzień i cały rok. Stacji jest mnóstwo. Przesył ludzi w godzinach szczytu jest niewystarczający. Kolejki do wagoników astronomiczne, kolejki do peronów metra tylko odrobinę krótsze. Ulice zakorkowane, transport publiczny tak pełny, że trudno się dostać do wnętrza tramwaju. Za dużo ludzi.
      Mimo, że jest ich tak wiele, to jednak ciągle przyjeżdżają nowi. Wielu z nich kończy na ulicy. Tylu bezdomnych dawno nie widziałem, chyba nawet w Indiach. Leżą pokotem wszędzie. Najlepiej im pomiędzy pasami autostrady, tam nikt im nie będzie przeszkadzał przez cały dzień. Lubią spać, nawet pół dnia i całą noc. Bieda chyba idzie w parze z sennością. Jest to jakaś metoda. Jak nie potrafisz się uwolnić z tego zasranego życia, to chcesz je przespać, wtedy będzie szybciej. Wielu z nich próbuje zarabiać jak się da. Najbardziej widać ulicznych grajków i tancerzy. Wszak Medellin to miasto artystów! Wyskakują na światłach, przed samochody i pokazują co potrafi człowiek zrobić w takt nibymuzyki, aby upodobnić się witalnością i elastycznością do innych przedstawicieli naczelnych.
      Ci uliczni artyści tworzą silny ruch w Medellin. Breakdance ciągle jest tu w modzie. Dodają do niego elementy ekwilibrystyki cyrkowej i nowoczesny sprzęt dudniący. Trudno zgadnąć ile z tego mają w pieniądzu, ale na pewno mają sporo frajdy. Ćwiczyć trzeba, a każdy atrysta ma w genach ekshibicjonizm. Bez poklasku umiera w niepewności swego powołania. Skoro byliśmy pieszymi, a nie kierowcami w samochodach, mogliśmy cieszyć oczy pokazami za free. Pomyślałem, że kiedyś też byłem Murzynem i grałem w kosza. Ale czy to prawda?
      Na deptakach, nawet późno w noc, każdy też orze powietrze swoimi dźwiękami, jak może. Jeden gra na skrzypcach, a pięć metrów od niego inny gra na akordionie, dalej, kolejny gra na flecie, jeszcze dalej ktoś robi przemowę uszlachetniającą dusze, lub uszy przechodniów, przez megafon i tak bez końca. Wydają się być jedynymi, na których dysonas różnych gatunków muzycznych + kicz, nie robi wrażenia. Kakofonia dźwięku wzmagana jest dodatkowo przez głośniki sklepików z chińską tandetą. Oni grają disco-colombiano tak głośno, że potrafią zakłócać przeskoki impulsów między neuronami w głowach przechodniów, a przechodniów jest nadmiar, jak wszędzie w tym mieście. Tutaj nie poczujesz się sam i spokojny, nawet późno w noc. Ledwie letnio przypomina to miasta indyjskie, gdzie właśnie hałasem jaki robisz, możesz się wydobyć z tła, pokazać że istniejesz. Ale Kolumbijczycy nie mają tak silnego parcia na zaistnienie, oni bardziej starają się istnieć dla samych siebie. Jak postacie z książek Marqueza.
      Iwona mówi, że kiedy jeździ się po obcym mieście, w obcym kraju, transportem publicznym, to prawie jak by się było mieszkańcem. Można chodzić po tych samych chodnikach i odwiedzać te same supermarkety, ale metro, czy autobus, które służą jedynie do przemieszczania się, jak nic innego należą do miasta, do jego mieszkańców i żadko spotyka się tam turystów. Ale Iwona mówi też, że w Kolumbii wszystkie obrazy, nawet te w muzeach, oraz telewizory ścienne, wiszą krzywo, i że to zapewne wina bliskości równika. Tak więc trudno brać na serio Iwony zdanie. Mimo, że obrazy naprawdę wiszą krzywo.
      Popołudniu pojechaliśmy metrem, linią B, do ostatniej stacji - San Javier. Dalej piechotą pod ruchome schody i do komuny 13. Wczesne godziny popołudniowe, w dzień powszedni, nie zapychają metra tak mocno. Jest ciasno, ale człowiek nie zostanie na przystanku, kiedy nie da rady się wepchnąć do wagonu.
      Ludzie w transporcie publicznym, zwłaszcza w metrze, jeśli jest podziemne, zdają się być nieobecni. Każdy myślą daleko od miejsca pobytu swego ciała. Prawie wszyscy zajmują oczy okienkiem na świat, telefonem z internetem, pomagają myślom uciec dalej. Chociaż małe to okno, to jednak to co przez nie można spostrzec, jest o wiele bardziej zajmujące, od tego co za oknami metra. Metro w Medellin jest naziemne, daje nam możliwość podziwiania struktury miejskiej z wysokiego wiaduktu. Przylepiamy nosy do szyby i obserwujemy mróweczki w tym kopcu. Wydaje się, że z zewnątrz widać więcej. Wieczorem, kiedy szukaliśmy po zmroku placu Bolivara, staliśmy się uczestnikami tych strumieni płynących chodnikami, przecinaliśmy szersze i szybsze, te z samochodami. Chociaż korki właściwie wykluczają potrzebę obserwowania prędkościomierza i włączanie drugiego biegu w samochodach. Wszystko stoi i stoi. Tylko motocykliści i rowerzyści z pizzą jakoś się przeciskają do przodu. Jaki jest sens dokądkolwiek jechać samochodem? Rano, następnego dnia, próbowaliśmy wyjechać z centrum około dziewiątej. Staliśmy i przesuwaliśmy się wolniej niż pełzający człowiek bez nóg.
      GPS zrobił nam psikusa i źle skręciliśmy, wpadliśmy w dzielnicę warsztatów samochodowych. Każdy mechanik naprawia na ulicy, w garażu ma tylko narzędzia i tego delikwenta, który miał być gotowy na wczoraj. Ulica zarosła wrakami na podnośnikach i rupieciami samochodowymi, jak tentnica cholesterolem. Przeciskamy się pomiędzy wędrującymi leniwie ludźmi, dostawcami części z jakiegoś, kolumbijskiego InterCarsu. Okrążamy długie rury, wystające z kluczy na kołach półciężarówek. Skaczą po nich pomocnicy mechaników. Bardziej czyści od swych szefów. W myśl zasaday - ucz się Jasiu, bo będziesz całe życie odkręcał koła. Nie posuwamy się szybciej niż na czteropasmowej przelotówce przez miasto, ale przynajmniej jest na czym oko zawiesić. Dobrze, że jedziemy przez ten wielki warsztat zwykłym Loganem, jakie tu się naprawia. Gdybśmy jechali naszą Toyotą, to nie zdołalibyśmy być podglądaczami. Nas by oglądano.
      Nawet w dzielnicy warsztatów istnieje rejonizacja. Na jednej ulicy robią półciężarówki, na innej motoriksze i mopedy, na jeszcze innej terenowe gabloty. Każdy zna się tylko na swojej dziedzinie. Znam takie miejsca z Azji, kiedy trafisz pod zły adres, bo szukasz szczelinomierza, to wyślą cię do sąsiada, bo oni tylko przerdzewiałe tłumiki spawają, a sąsiad robi silniki, to szczelinomierz ma. Kolumbia to kraj już mocno cywilizowany, nie uświadczysz tutaj takich kwiatków jak w Indochinach, gdzie spawarkę buduje sobie spawacz samodzielnie, z wiadra po farbie i powiązanych ze sobą, starych przewodów akumulatorowych. Być może Adam Słodowy miał geny Kmerów. Jednak tutaj mechanicy mają dobre narzędzia, niepołamane klucze, wiele narzędzi specjalistycznych. Nikt nie bawi się w ruskie metody przecinaka i młotka, kiedy nie ma wiertarki, a tym bardziej trzpieni do wykręcania urwanych śrub. W kwartale Toyot, pod białym baldachimem stoi jeden nowy Land Cruiser. Może to któryś z szefów, kupił sobie na urodziny, ale nie używa, bo szkoda i nie ma czasu. Postawił, aby kłóło w oczy i zawalało i tak wąski przejazd.
      Ale znowu jesteśmy w metrze i jedziemy do San Javier. Wagony jeżdżą wahadłowo. Mają maszynistę na jednym i na drugim końcu składu. Kiedy jeden pracuje, drugi odpoczywa i żre kanapki... na pewno z mięsem, tu wszystko jest z mięsem. Wagony są dość szerokie i mają drzwi z obu stron. Kiedy dojeżdżają do końcowego, najpierw otwierają się drzwi po stronie peronu przyjazdowego. Kiedy pociąg się opróżni, otwierają się drzwi od strony peronu odjazdowego i ciżba wpływa do wnętrza. Metro jest klimatyzowane, ale i tak ścisk daje zmysłom nieprzyjazne sygnały zapachowe i temperaturowe. Wpływasz do środka jak kłoda niesiona przez nurt rzeki. Niby nie wolno dopuszczać do sytuacji, kiedy w Kolumbii stoi się w takim ścisku, bo na pewno okradną. Ale jeśli nie tak, to musisz iść na piechotę.
      Więc chwytasz tłustą od potu ludzkich rąk, stalową poręcz i nasączasz dłoń specyficzną kombinacją zapachu niklowanej stali, oraz ludzkiego śladu. Na peronie zwracają ci uwagę, abyś wsunął maskę na twarz, w impulsie buntu, nie zakrywam nosa. Ale jakie to ma znaczenie w tym ścisku. Zaraz wiatr coś ci wciśnie do oka, wydłubiesz to palcem, co przed chwilą trzymał poręcz. Ktoś ci dyszy na kark, ty ocierasz się o jakąś niewinną panienkę i sprzedajesz jej swoje wirusy. Mimo to istniejemy nadal w tej transcendentalnej, nieuchwytnej i nieracjonalnej sieci przepisów i tych, którym płacą za egzekwowanie ich przestrzegania. Musimy wierzyć na słowo mediom i politykom. W Kolumbii ta wiara jest dalej posunięta niż w Polsce. Wielu nosi maski nawet na ulicy, nawet jeździ w nich rowerami. Ale nie ma silnego imperatywu społecznego, aby nakłaniać innych do wkładania maski. Ja chodzę bez, dopóki nie zwróci mi uwagi jakiś oficer, kierowca autobusu, sklepikarz. Postronni ludzie nigdy nie zwracają mi uwagi. Zresztą nie jestem jedynym krnąbrnym uczestnikiem.
      Mimo ścisku każdy dzierży w wolnej ręce telefon. Kiedyś trzymał książkę i w ten sposób uciekał od tu i teraz, albo miał włączonego walkmana, a dziś telefon. Nie dzwonią, ale mają wiele spraw do załatwienia przez internet. Sądząc z szybkości przebierania palcami, te sprawy nie cierpią zwłoki. Tworzą treści i polubiają treści. Komentują i sprawdzają kto polubił. Tworzą treści jak banki pieniądze. Kiedyś robili to tylko uprawnieni talentem i premedytacją, dziś każdy jest twórcą. Ta nowoczesna forma dystrakcji nie jest różna, na różnych kontynentach. Ludzie się różnią fizycznie, ale ta część psyche, która zawiaduje telefonem, jest już zglobalizowana. Na szczęście tego nie dożyję, ale kiedyś, na pewno wszystko będzie takie samo. Medellin będzie jak Warszawa, a odróżniać się będą tylko kolejkami linowymi i przyrodą. Podróże stracą zupełnie sens. Zresztą, do tej pory wymyślą już podróże bez potrzeby ruszania ciała z fotela.
      Ludzie w Medellin, w metrze jadącym do San Javier są tacy sami jak w Polsce. Różnią się twarzami, specyficzną mieszanką niezwykłych rysów indiańskich, nalanych Hiszpanów i wyzywających kształtów afrykańskich. Trudno tutaj znaleźć ładne kobiety. Wzór piękna jeszcze nieco się różni od europejskiego. Są tacy, co uprawiają jogging, aby upodobnić się do wzoru serwowanego w ogólnoświatowych mediach, ale większość kobiet szybko tyje, a nawet pielęgnuje swe wybujałe pośladki, eksponując je w specyficznie skrojonych jeansach. Tutaj to kręci płeć przeciwną, przynajmniej jak dotąd większość kręci. Kobitki są więc w większości niskie i szerokie, z wielkimi siedzeniami i cyckami. Oczy ciemne, rozbiegane, niepewne, niespokojne. Włosy długie i czarne. Paznokcie obowiązkowo z długimi tipsami w srebrne cekiny. Taki jest standard, ale oczywiście zdarzają się piękności długonogie i bez obfitości tapety na policzkach. Tak jak czasami trafi się inteligent.
      Kiedy wyjedzie się za miasto, można podziwiać większą różnorodność twarzy. Tam domieszki indiańskiej jest więcej, w każdym regionie spostrzegam inną, niezwykłą, przykówającą wzrok. Mam wtedy ochotę gapić się, jeść oczami i próbować przypasować puzzle nosa do piosenki, którą już kiedyś słyszałem. Gapię się coraz silniej owładanięty lękiem, przed byciem spostrzeżonym. Te niezwykłe twarze zazwyczaj mają skromny przyodziewek, są rolnikami, pracownikami plantacji, często pracują przy drodze, jako sprzedawcy czegokolwiek, co byłoby potrzebne kierowcy w czasie długiej podróży. Trudno jest określić jaki mają z tego zarobek. Doprawdy żadko spostrzegam transakcje ukończone sukcesem, kiedy kierowca ciężarówki kupi kubek kawy, bogacz z nowego SUVa, po długich targach, z nonszalancją weźmie wreszcie siatkę pomarańczy.
      A co ze sprzedawcami uchwytów na telefony, kabli do ładowarek, pluszowych misiów, ręczników, pościeli, wiader, maczet, butów, chińskich czapeczek w cekiny, miotel z eukaliptusów? W każdej wiosce, przy drodze, pracuje cały szwadron ludzi. Bardzo szybko człowiek męczy się negowaniem zachęt do zakupu długopisów, albo zeszytów szkolnych. Obojętnieje i drętwieje na widok kolejnych sprzedawców badziewia. A oni nie są nachalni, mimo że wykazują się pomysłowością w zachwalaniu swych produktów. Zastanawiam się jeszcze, czy są świadomi litości jaką wywołują swymi usilnymi, żadko uwieńczonymi sukscesem staraniami. Czy są zdolni do takich spostrzeżeń.
      Czasami widujemy bezdomnych... o dziś jeden bez jednego buta. Szedł wzdłuż autostrady i wyglądał jak bezdomny. Życie bezdomniaka, zmusza go do tego, aby na bezdomnego wyglądać. Bez brzytwy i pralki, bez mydła i ciepłego kąta, każdy szybko stanie się właśnie takim. Oni jednak nie wzbudzają takiej litości, jak ci schludni, czyści, ale bezskutecznie się starający. Bezdomni są oddaleni od naszych, osobistych wspomnień, a starania bez sukcesu już nie. Bezdomni trwają w bezczynności, czasami naćpani czym się da, tańczą w amoku, śpiewają, robią z siebie durnia, ale przecież tego się po nich spodziewamy. Nie łamią zasad.
      Mimo tego niezwykłego temperamentu i ekspresyjności, Medellin nie zrobiło na nas tak przyjemnego wrażenia jak Bogota, ze swoją niezwykłą architekturą i leniwą atmosferą. Słynne murale medellińskie wydały się nam infantylne i na siłę, jak na zamówienie, pod turystów, bo przyjdą tutaj i będą musieli zrobić zdjęcie. Nagromadzenie, nachalność infrastruktury turystycznej, nadmiar ludzi, ścisk, wywołały poczucie niepewności i zagrożenia. Ilość bezdomnych i brudu, niechlujstwa domostw na przedmieściach, brak miejsca na spokojne, kreowane z rozmachem, projekty przestrzeni publicznej, wszystko to nie nastroiło nas przyjaźnie do pomysłu, aby tu kiedykolwiek wrócić. Rano wsiedliśmy w Logana i nieoczekiwanie sprawnie wyjechaliśmy z miasta na południe.
      Mieliśmy do zrobienia coś koło 270 kilometrów. Liczyliśmy na to, że jeszcze przed zmrokiem dotrzemy do celu, aby pójść na przechadzkę po turystycznym Salento, zjeść coś na kolację. Nadzieje płonne. Jak zwykle z początku dobrze szło, ale gdzieś w połowie stanęliśmy w korku. Tym razem przebudowywano długi odcinek drogi na skraju rzeki Cauca. Znowu jedziemy, albo raczej stoimy przy tej samej rzece. Błoto z kamieniami spływa z gór wprost na asfalt i dalej do rzeki. Człowiek postawił mu przeszkodę. Robi wszystko, aby ta wstęga drogi była czysta, a błoto i kamienie trzymały się swojego miejsca w górach. Wodę przepuści pod asfaltem, ale błoto tą drogą nie chce płynąć. Miejsca jest mało, ale ludzie budują jeszcze szerszą drogę. Objazdu nie można zrobić, więc ruch puszcza się wahadłowo. Straciliśmy tak około trzy godziny z dostępnego na dziś czasu. Błoto za nic nie chce trzymać się gór. Ludzie przykrywają go kołdrami z jakichś zielonych i szarych mat. Szpilkują, pikują jak tapicerkę do wysokich jak wieżowce stoków, a ono nic sobie z tego nie robi. Pozostaje praca ciężkiego sprzętu i bezustanne odgarnianie tego co płynie na drogę. Kiedy dojeżdżaliśmy do Tolu, nad Morzem Karaibskim, widzieliśmy mosty ponad drogą, łączące drzewa z jednej strony, z tymi z drugiej. Tuż przed, postawiono znak ostrzegawczy 'uwaga leniwce'. Może tutaj trzeba budować mosty dla błota. Takie półtunele. Widzieliśmy coś podobnego na drodze wojskowej w Gruzji. Tam mostkami przepływa nadmiar śniegu.
      Kiedy minęliśmy kolombiańskie Zakopane - Manzaniles, trochę jakby się poprawiło. Przede wszystkim droga zrobiła się dwupasmowa. Wyprzedzanie nie było już takim problemem. Ale na wąskiej obwodnicy Pereira, obszernego miasta w szerokiej dolinie, które musieliśmy okrążyć po tej obwodnicy prawie 24 kilometry, całe przyspieszenie szlag trafił. Jakby tych plag było mało, zaczęło mocno padać, takie bezustanne oberwanie chmury. Wspinaliśmy się na płaskowyż, na ponad 2000m n.p.m., a wycieraczki nie nadążały śmigać po szybie. Do tego mgła i kolumbijscy kierowcy, którzy drętwieją na widok deszczu. Jakiś czas pędziliśmy za brawurowo gnającą ciężarówką, z pustym silosem na zboże. Torowała nam drogę basowym klaksonem amerykańskich TIRów i lawirowała między pełzającymi na obu pasach osobówkami, jak Tomba la Bomba na stoku narciarskim. Ale tak to już jest w podobnych zawodach, że ten drugi zawsze chce być pierwszy. W końcu się udało i od tej pory sam musiałem robić Loganem slalom gigant. Męczące zadanie, ale daje efekty, dopóki się człowiek nie poślizgnie.
      Do Salento dojechaliśmy przed siódmą. Hotel Natura zbudowano na gliniastych stokach, ponad miasteczkiem. Wjazd był dość stromy, Logan ledwo dał radę na pierwszym biegu. Pokój nie odpowiadał cenie, ale i tak był najtańszy w tej okolicy. Salento to kolejne miasteczko turystyczne, mam nadzieję, że dla nas ostatnie na tej wyprawie, bo mam już dość takich miejsc. Cukierokowa wioska, wymalowana efekciarsko i nienaturalnie. Wszystkie okna to wystawki sklepów dla turystów, z tym samym arsenałem ponczo, czapeczek, koszulek i wszystkiego, tego co przyjezdny powinien kupić, aby poczuć się na wakacjach, w górach. Rodzinki leniwie przechadzające się po deptaku, szukają innego niż wczoraj miejsca gdzie zjedzą obiad. Może dziś pstrąg z okolicznych hodowli. Młodzież drinkuje w hałasie rozświetlonego baru i dokazuje na tarasie. Na rynku stoją kramy z kolejną ofertą i taksówki dowożące ludzi na szlaki górskie. Wszędzie drogo, bo to miejsce wyjątkowe, więc musi być drożej niż we wiosce obok. Trzeba szukać restauracji dla tubylców, najlepiej takiej, gdzie jedzą śniadanie policjanci, tam ceny są normalne. Obok dają breakfast po zachodniemu, więc musi być trzy razy drożej. Nie mam przyjemności przebywania w takich miejscach będących świetlistymi punktami na szlaku biesiadnej turystyki. Wszystko tu musi być 'wyjątkowe' i 'naj', adekwatne do tego, czego poszukuje radosny w konsumpcjoniźmie i ograniczający swe potrzeby wyższego rzędu do zachcianki wypicia lokalnego piwa, mieszczański dyzio.
      Wracając z miasteczka do hotelu, po znalezieniu pizzy na wynos w normalnej cenie, nie mogliśmy wjechać na parking. Jakaś paniusia w Hyundiu SUV, zatarasowała podjazd. Cielątko turystyczne zsunęło się z betonowej drogi na błoto. Jej kolega pcha, ona gazuje, jedno kółko kręci się na mokrej trawie. Pewnie to jakaś okrojona wersja SUV na Kolumbię. Jak nasz Logan. Sytuacja patowa. Ani w dół, bo zderzak na murze, ani w górę, bo koła nie ciągną. Zostawiliśmy nasz wóz i poszliśmy do pokoju zjeść pizzę. Potem zszedłem, aby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Naznosili kamieni, desek i całą brygadą pomocników wepchnęli kloca na parking, pod górkę. Kobicina postury jak jej Hyundai, właśnie zwierzała się płaczliwym głosikiem koleżankom, które już wcześniej przyjechały do hotelu. Patrząc na to z góry, przekonany o swych nadludzkich umiejętnościach, wskoczyłem Loganem z rozpędu na parking, trzasnąłem drzwiami i poszedłem spać.
      Rano czekał nas zamglony widok z tarasu i niskie chmury. Zapowiadali kolejne deszcze, ale od popołudnia. Widok z hotelu na górce pozostał dla nas jedynie prawdopodobnie urokliwym, nigdy się nie dowiedzieliśmy jak bardzo. Obsługa hotelu chciała nas poczęstować śniadaniem za podwójną cenę, a kiedy oponowaliśmy, to chociaż kawą na dzieńdobry. No pewnie, rozsiedlibyśmy się w tej leniwej, porannej atmosferze niskich chmur nad szczytami i ciepła przyjemnie rozlewającego się w żołądku. Popijalibyśmy kawę lub kakauko, byłoby miło i nic poważnego byśmy tego dnia już nie zdziałali. Trzeba się spieszyć, aby zdążyć przed deszczem, zaliczyć co się da. Pozostawiłem Iwonie wszystkie te konwenanse uprzejmej odmowy kawy i poszedłem pakować plecaki do Renaulta.
      Musieliśmy dojechać parę kilometrów do końca drogi w Cocora Valley. To miejsce od niedawna zrobiło się słynne. Hodowcy krów i plantatorzy kawy nigdy nie spodziewali się, że te zielone pastwiska, z rzadka porośnięte strzelistymi palmami woskowymi, dżungla rozłożona na stromych stokach gór i sosnowe lasy w wyższych partiach, mogą się na coś innego niż łąka dla krów nadać. Ale światowa, nowoczesna, wytworna, pańska turystyka, takich miejsc właśnie szuka. Palmy strzelające w niebo na kilkadziesiąt metrów nadają się jak nic innego na taki magnes co przyciągnie miastowych na wieś. Przecież nigdzie indziej takich nie ma. A każda rzadka rzecz jest na wagę złota. Poszukujemy takich rzadkości, w przekonaniu że ich wartość istnieje w nikłej ilości. Sami będąc przeświadczeni, że ten ogrom ilości jednostek ludzkich, też nie jest policzalny w pieniądzach, mimo że powtarzalny w ośmiu miliardach istnień. Poza tym, w 1985 roku palmy woskowe zostały uznane przez rząd Kolumbii za drzewo narodowe. Cokolwiek to znaczy.
      Valle de Cocora jest znane na cały świat, nawet nasza Wojciechowska musiała tu przyjechać, aby pokazać jak wygląda ten kraniec świata. Plantatorzy i hodowcy nic sobie z tego nie robiąc, że żyją na samym krańcu świata, wpadli na pomysł kasowania każdego żądnego zobaczenia palmy woskowej, który będzie chciał przejść przez ich pastwisko. Cena rośnie, na dziś jest 5-6zł od łba. Zanim pojawiła się tutaj masowa turystyka, pewnie każdego z osobna odwiedzającego witali z gościnnością, dziś tabliczką z wymalowaną ceną. Efekt skali. Wcześniej, pojedynczy turysta był cenny, dziś ich duża ilość, jest udręką, którą można znieść tylko za pieniądze.
      Palmy rosną już na niebywale drogim parkingu, na końcu asfaltowej drogi. Ale wyznaczono sporo tras trekingowych i postawiono schronisko w górach. Tłumy walą w górę, a każdy uwiecznia palmy, gardząc dżunglą, która jest równie, jeśli nie bardziej ciekawa. Palmy jednak są spektakularne i nawet amator fotografii telefonicznej jest w stanie w końcu strzelić taką fotę, która na dwieście procent da efekt dużej liczby lajków na dowolnie wybranym medium społecznościowym. Większość, w tym i my, robi pętlę po północnych stokach Alto el Espaniol (3749m n.p.m.) i Cerro Morrogacho (3399m n.p.m.). Najpierw idą do kapiącej od lukru stacji parku Los Nevados. Tam można wkomponować się w różnego rodzaju instalacje wzmagające jeszcze splendor tego jedynego w swoim rodzaju miejsca na świecie. Wystarczy wpasować swe cielsko w okienko wycięte w sklejce, na której namalowano anielskie skrzydła i buchnąć sobie selfie z palmami na trzecim planie. Na pierwszym jest oczywiście nasza autokreacja. Można usiąść na huśtawce z odpowiednią kompozycją za plecami, a za nią oczywiście palmy i znowu uwiecznić swą podobiznę. Można wejść do kokona uplecionego z wilkiny i poczuć się jak pszczółka Maja pośród palm. Można wypożyczyć muła i na jego grzbiecie dokonać podboju szlaku palmowego i wiele innych rzeczy można zrobić. Muły są najgorsze, bo srają złośliwie tam gdzie akurat na błotnistej ścieżce jest sucho, co niezwykle utrudnia piesze wędrówki. Ale są popularne, całe rodzinki defilują popędzane kijaszkiem przez pieszego pasterza. Podskakują na swych wierzchowcach w poczuciu zadowolenia, jedną wątłą ze strachu ręką trzymając uzdę, drugą pewnie dzierżąc patyka ze smartfonem na końcu. Maska uśmiechu staje się po wielu takich próbach, naturalną twarzą. Styl selfie-turysty wypełnia pustkę przestrzeni manier osobistych. Zaspokaja potrzebę stawania się lepszym i lepszym, każdego dnia, trzymania wysokiego poziomu. Dulszczyzna w nowej formie zamieniła hasło 'co ludzie powiedzą', na 'jak ludzie nas zobaczą'.
      My poszliśmy w odwrotnym kierunku. Nie z przekory, ale z niewiedzy. Najpierw musieliśmy przespacerować przez rozległe przestrzenie pastwisk z krowami. Farmerzy wyznaczyli wąski korytarz, z drutem kolczastym po prawej i lewej. Tędy turyści sami się przepędzają przez pastwiska. Błoto po codziennych deszczach sięgało kostek, trzeba było skakać po kamieniach i rzuconych w błoto, przez uprzejmych cowboyów szczap drewna. Jedna Francuska tak skakała, że nóżkę zwichnęła i do autobusu kuśtykała.
      Na bramce, stał młodzian władający językami i opaskował nam nadgarstki odpowiednią banderolą za 5zł. Farma, którą reprezentował, ciągnęła się aż pod dżunglę, tam gdzie kończyły się połoniny i łąki, a zaczynały stromizny. Dreptając w tłustym, czarnym błocie, podziwialiśmy palmy woskowe, rosnące na wysokich, zielonych zboczach. Widzieliśmy też maszerujące karawany mułów z turystami na grzbietach. Z tej perspektyty wszystko wyglądało idyllycznie.
      Weszliśmy w dżunglę, wilgotną i chłodną. Okleiła nas jak zimny pot w ciemnej uliczce Medellin. Na wysokości 2600m n.p.m. jeszcze dżungli nie widziałem. Ale tropikalnie wilgotna dolina Cocora ma swoje prawa. Od wschodu ograniczają ją zbocza lodowców na ponad 5000m n.p.m., a od południa napływa równikowe powietrze. Nasza dżungla stawiała opór obcym w sandałach. Korzenie plątały się pod nogami, żółta, kleista glina nie pozwalała wdrapać się na stromizny. Szliśmy wzdłuż górskiego potoku Quindio. Kilkakrotnie musieliśmy go przekroczyć. Zaimprowizowano tutaj pięć mostów wiszących, które mogłyby z powodzeniem wystąpić w filmie "Miłość, szmaragd i krokodyl". Betonowe przyczółki, w których zakotwiczone stalowe pręty, zamiast lin, omszały, jakby istniały tutaj od czasów pierwszych partyzantów FARC. Grube deski, rzucone na te pręty, nie wzbudzały zaufania, ale okazały się być dość wytrzymałe na nasz ciężar. Nie tylko nasz, zaczęliśmy wcześnie, więc dopiero teraz doganiali nas pierwsi piechórzy. Wiszące, krzywe, kolebiące się mosty, wzbudzały największą atencję fotoamatorów. Były nadspodziewanie efektowne pośród tego gąszczu. Spacerowanie po nich z początku przyprawiało o zawrót głowy, ale szybko można było się przyzwyczaić. Nie były wysoko zawieszone. Kiedy by się urwały, co najwyżej można było połamać nogi na głazach w strumieniu. Razem z nami, przed nami, za nami, maszerowało dwóch Austriaków. Zapewne zachodzili w głowę, dlaczego w dolinie Cocora nie są stosowane procedury alpejskie, według których stalowe, skorodowane pręty mostów, powinny być wymieniane cyklicznie, co dwa lata.
      Dżungla, kolorowe ptaszki, hałas potoku, zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Czułem się tu swojsko i przyjemnie. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, aż pas lasu tropikalnego okalający wzgórza na dogodnej dlań wysokości, zastąpiły drzewa iglaste i inne, nieznanej nam marki. Weszliśmy już do parku Los Nevados. Na drzewach porozwieszano tabliczki z opisami i zdjęciami ptaków, i ssaków mających niby mieszkać w tym lesie. Są tu nawet niedźwiedzie andyjskie i górskie tapiry, kuguary, oposy, oceloty i inne, nigdy niedostrzeżone przez turystów atrakcyjnie potęgujące przygodę zwierzaki. Są na zdjęciach i tablicach informacyjnych, oraz zapewne głębiej w górach, nie tu, gdzie ludzie z miasta hałasują. Park jest rozległy, można tutaj łazikować po górach amatorsko, mieszkając w schronisku Colibra, albo bardziej profesjonalnie, wyżej, idąc aż po wieczny lód szczytów i to by było warte odwiedzenia Kolumbii.
      W końcu wdrapaliśmy się po gliniastych ścieżkach na przeszło 2900m n.p.m., pod kolorową chatkę pasterską. Kolorową nie tylko od farb, ale także od niezliczonych kwiatów w różnych barwach. Wygląda na to, że pasterz ma romantyczną duszę i kocha się w obsadzaniu kwieciem swego płotu, z napisami 'wstęp wzbroniony'. Stąd już prowadziła szutrowa droga w dół, do wioski. Czekała nas jeszcze jedna bramka opłat drogowych, tym razem 6zł/osoba. Potem już mogliśmy rozkoszować się razem z tłumkiem innych turystów wybujałymi pod niebiosa palmami woskowymi. Palm jest wiele rodzai, te tutaj są endemiczne, występują tylko w Andach, osiągają 45-60 metrów wysokości, rosną w grupach lub pojedynczo, na trawiastych zboczach gór, na wysokości między 2000m a 3100m n.p.m. Z ich pni można odsączać wosk, który jeszcze w XIX wieku służył do wyrobu świec. Kiedyś budowano z nich także domy, dziś służą jedynie ozdobie.
      Tutaj w Cocora Valley ozdabiają pięknie okolicę. Nie ma się dość ich fotografowania. Kontrast sielskich, zielonych pastwisk na stokach i tych strzelistych tyczek, zapewnia doskonałe widokówki. Większość ludzi przyjeżdża tu tylko po to, aby je zobaczyć. Wchodzi te kilkaset metrów na połoniny, pstryka zdjęcia, zasiada na trawie pod pniami i już. My wybraliśmy Cocora, a nie maksymalnie skomercjalizowane okolice Manizales, bo tutaj jeszcze jest w miarę mało turystów, a wstęp do parku, to jedynie opłaty dla farmerów, do zniesienia. W Manizales kwitnie turystyka nowoczesna, typu kolumbijskiego, czyli zadaniowa, kombajn do którego się wsadza ludzi z miast, on ich sortuje według ograniczonej rożnorodności potrzeb i tak samo ograniczonego do pękatych rozmiarów portfela, serwuje im płytką przyjemność obcowania z uszminkowaną przyrodą i zapewnia powtarzalne, łatwe do zapamiętania i późniejszego wystawiania na mediach społecznościowych, wspomnienia. Dla obcych, wstęp do parku w okolicy Manizales, to 54zł/osoba. Hotele także są skrojone na potrzeby wyższej klasy średniej Bogoty. Aby cośkolwiek zobaczyć, wartego wysiłku, trzeba się wynieść ponad ten świat pozorów masowej turystyki, ale do tego trzeba już zaanagażowania profesjonalnych górołazów.
      Zmęczyliśmy nogi, teraz trzeba było wyciągnąć Logana z parkingu i jechać 130 kilometrów do miasta Ibague, aby być bliżej stolicy, gdzie jutro, po południu mamy oddać samochód do wypożyczalni. Deszcz przyszedł według zapowiedzi, tuż po tym jak wsiedliśmy do samochodu. Wzmógł się do wielkiej ulewy, kiedy omijaliśmy pokaźne miasto Armenia i wspinaliśmy się wraz z powolnymi ciężarówkami, serpentynami, autostradą. Droga do Bogoty, w większości jest dwupasmowa. Starą drogę pozostawiono, uprzednio ją wyremontowawszy. Dobudowano drugą drogę, czyli dwa dodatkowe pasy ruchu, ale nierównolegle do starej drogi. Starą drogą jedzie się na zachód, nową na wschód. My korzystaliśmy z tej drugiej. Dzięki temu mieliśmy mniej serpentyn do pokonania, za to całkiem sporo tuneli, w tym jeden ponad osiem kilometrów długi. Drogę tunelową ukończono dopiero w zeszłym roku. Niebywale usprawniło to przepływ pojazdów na drugą stronę Andów.
      Jednak nie uchroniło to nas od kolejnych korków. Na podjeździe pod pierwszy tunel, staliśmy w korku, bo jeden pas był oczyszczany z błota i kamieni, jakie spłynęły z gór, z deszczem. Za ostatnim tunelem staliśmy w korku, bo nie dokończono jeszcze drugiej nitki autostrady i na parę kilometrów musieliśmy jechać jednopasmową drogą po serpentynach. Więc mimo gonitwy i nadrabiania strat w tunelach, dopinania ponad 100km/h, co jest w Kolumbii prędkością astronomiczną, niewiele zyskaliśmy, by w końcu wpaść w długie korki przed sporym miasteczkiem Ibague.
      Tutaj, zanim już na dobre przygarnęła nas autostrada, trzeba było przejechać przez małą wioskę, a w niej ludzie, przedwieczorną porą kręcą się po sklepach, parkują swoje gabloty jak popadnie, TIRy muszą się przepychać powoli. To zbudowało korek na parę kilometrów. Powoli pełzaliśmy na jedynce do wioski na kolejnej przełęczy, aby skonstatować, że nie ma żadnej zawalidrogi, tylko trzeba powoli przepchnąć się przez wioskę i dwa pokaźne spowalniacze, doklejone do asfaltu.
      Potem jeszcze czekało nas stanie w mieście Ibague. Dziś mają jakiś tam mecz piłki nożnej. Jak się w nocy okazało, lokalna drużyna wygrała kolejny pucharek z kryształu. Kolumbijczycy są mocno związani z piłką, a ona jak żaden inny gatunek sportu, jest doskonałym narzędziem ekspresji narodowych i patriotycznych uczuć społecznych. Starcie reprezentantów drużyn, chyba nawet tak to brzmi w nowomowie sportowej i tak to istnieje w głowach szerokiej warstwy społecznej, utożsamiającej swoje potrzeby rywalizacji i identyfikacji społecznej z 'walką' swych przedstawicieli na boisku. Tym jest w istocie sport zbiorowy, zwłaszcza piłka nożna. Wypełnieniem potrzeb dominacji jednej kultury nad drugą, potrzeb wojny i walki. Można powiedzieć, że pokojowo skanalizowaną do bezkrwawego starcia drużyn, w mocno skodyfikowanej zasadami 'wojnie'. Nie wiem czemu, ale mnie to zupełnie nie bierze. Natomiast emocjonalnych hiszpanopodobnych ludzi z przedmieść Ibague, gdzie stał nasz hotel, wręcz przeciwnie. Do czwartej rano świętowali w czwartkową noc, zwycięstwo 'swojej drużyny'.
      Wcześniej musieliśmy się przepchnąć przez zakorkowane miasto, gdzie mogłem ponownie wykazać się żyłką nauczyciela, by uczyć lokalnych kierowców grzeczności i zasad w ruchu ulicznym. Uczyć arogancją i agresją. To nie Francja, tutaj kierowcy bardzo dbają o blachy swoich wozów, za wszelką cenę starają się ich niezarysować. Więc taranowanie pojazdu, który bez migacza, nonszalancko wpływa na mój pas ruchu, daje silny efekt. Ale pewnie nie edukacyjny, bo... parafrazując tekst z kabaretu Dudek - "co on z tego zrozumie". Chyba nic, bo kierowcy pouczani przeze mnie, reagują w Kolumbii krzykiem, klaksonami i miganiem świateł. Tłumaczę to sobie tak, że wiwatują z radości, w podzięce za naukę.
      Tak to w emocjonującej atmosferze ryzykowania pełnych opłat za choćby ryskę na lakierze naszego Reanulta, upłynąła nam kolejna godzina w korkach. Po drodze kupiliśmy kurczę z rożna na kolację, a wcześniej maleńką flaszeczkę whiskey. Zaobserwowałem bowiem wczoraj, czy przedwczoraj, że ta huśtawka emocji i górskiej jazdy z przełęczy w dolinę i znowu na przełęcz, a wszystko w tysiącach metrów wysokości, daje taki efekt, że wieczorem łeb pęka mi od jakiegoś wewnętrznego ciśnienia. Żadne ekologiczne masaże i zaklęcia nie dają temu rady. Za to lufka przed snem działa jak złoto. Jest do tego cały elaborat, dlaczego działa, i nie mam tu na myśli naukowego żargonu medycznego, tylko wręcz przeciwnie logiczny wywód szerszego pojmowania ludzkiego zdrowia przez medycynę alternatywną. Nie ważne! Działa, a po takim dniu, chcę wreszcie odpocząć.
      Zaokrętowaliśmy dziś na dziewiątym piętrze wieżowaca na przedmieściach Ibague. Widok piękny, ale o poranku, bo przyjechaliśmy jak zwykle po zmroku, po długich walkach na drodze. Dziwiło mnie tylko, że ta wysokość w ogóle nie chroni nas przed hałasem głównej ulicy, gdzie jeszcze przed momentem rozkwasiłbym młodzież na skuterze, pędzącą mimo stojących w korku samochodów. Nie tylko hałas drogi, ale także uroczystości na cześć 'naszych' zwycięsców z drużyny piłkarskiej, nie dawały nam spokojnie zasnąć.
      O poranku, tacy ledwo wypoczęci wsiedliśmy do Logana, w parkingu podziemnym wieżowca, w którym wynajęliśmy apartament, za sporo mniej niż najpodlejszy pokój w górskim kurorcie bez okien, łazienki, choćby jednego krzesła, telewizora, ale z krzywo wiszącymi reprodukacjami słynnych malarzy. Czekało nas dwieście kilometrów do Bogoty. Mieliśmy tam być przed szesnastą, czyli do dyspozycji osiem godzin. Korki na przedmieściach zabrały z tego trzy, albo cztery i dojechaliśmy do wypożyczalni samochodów, w sam raz, na umówioną godzinę. Zostało nam jeszcze cztery i pół do godziny do odjazdu naszego autobusu na Południe.
      Spożytkowaliśmy ten czas na szukanie restauracji, idealnie dopasowanej cenami do jakości świadczonych usług. Potem wizyta w parku, na ławce, ale zimny wiatr wygodnił nas do monumentalnego centrum handlowego. Podziwialiśmy z wysokości piętra, za przeszkloną barierką, zapał z jakim ludzie nakręcali globalny konsumpcjonizm. Artykuły pierwszej potrzeby nikną w bezmiarze zakupów, jakich dokonuje klient takiego centrum, jak piasek dna oceanu, stanowiący jego fundament i dno. My wyszliśmy na chodnik z pudełkiem żółtych filisów, po naszemu michunek. Siedliśmy na betonowej ławeczce i wcinaliśmy te wyjątkowo smaczne owoce, przyglądając się zakorkowanym ulicom. Potem jeszcze czekolada na poprawę humoru i mogliśmy udać się do przechowalni bagażu po nasze plecaki. Następnie rozpoczęliśmy poszukiwania naszego autobusu, na tym ogromnym dworcu Solitre.
      Bałagan i dezinformacja dorównywały rozmiarom dworca. Ale zawsze udaje się znaleźć odpowiednio poinformowanego człowieka, tego który tu co wieczór sterczy i odprawia kolejne autobusy na Południe. Nawet bez odpowiedniego do sytuacji języka, znaleźliśmy nasz autokar. Spodziewałem się spędzenia kolejnych dwunastu godzin, wciśnięty pomiędzy gęsto ustawione fotele. A tu niespodzianka na miarę Tajlandii, gdzie jechaliśmy kiedyś autobusem w fotelach z pierwszej klasy samolotu. W autokarze linii Bolivariano, czyli takiej dość taniej, miałem tyle miejsca na nogi, że trzymałem je wyprostowane, a oparcie pochyliłem prawie do poziomu. Po prostu luksus?
      Zapadliśmy w noc korków na przedmieściach. Rzeki hałasu płynęły powoli, jak strumienie jarzącej się w ciemnościach lawy, wypływającej z krateru wulkanu. Brzegi tych rzek rozświetlały ogniska jaskrawej, pulsującej pożogi komercji. Lawa samochodów zapalała i rozgrzewała kolejne, zwaliste blokhauzy centrów handlowych. Wolne elektrony motocykle, napędzane możliwościami przenikania zastoju magmy, wciskały swe smukłe odwłoki w każdą szczelinę. Ich strumienie płynęły po powierzchni lawy, jak cieplejsza, szybsza frakcja. Dołączały do nich z boków kolejne jednostki, łączyły się w strumyszki, jak krople na szybie i spływały pomiędzy przeszkodami. Na każdym skrzyżowaniu z sygnalizacją, ludzie z towarem zatkniętym na kijkach i stelażach, przenikali między stojące pojazdy. Chłopaki próbowali myć szyby, reszta leniwie wędrowała i zaglądała w oczy kierowców, szukając zainteresowania swoją monotonną gadką reklamową. Potem zapalało się zielone i motocykle ruszały z kopyta, a samochody z ociąganiem. Po drugiej stronie skrzyżowania nie było nadziei.
      Widok za oknem nie zmieniał się przez całe godziny. Samochody były wciąż takie same, domy, ulica, wszystko niezmienne i tylko w nieznacznym stopniu obrazy były ruchome. W końcu przestałem śledzić co się dzieje za oknem, a poświęciłem się swojemu, lewemu uchu. Od dwóch dni dziwnie mi się zatykało w tej huśtawce rollercoastera serpentyn górskich. Teraz było gorzej, ciśnienie wzrastało w głowie i nie miało ujścia. Wykombinowałem, że jak rozgrzewam ucho dłonią, to jakby mniej boli. Założyłem więc czapkę na głowę i jakoś udało się dotrwać do deszczowego ranka. W ostatnie godziny autobus opustoszał. Prawie wszyscy wysiedli, jechało może ze czterech pasażerów. Wstawał deszczowy poranek nad zielonymi górami. Mijaliśmy wioski, jakby biedniejsze, mniej liczne, mniejsze. Rolnicy trudnią się tu głównie wypasem bydła na połoninach. W ten najbardziej suchy miesiąc roku, większość terenów tonęła w wilgoci, gdzieniegdzie podtopiona. Droga była wąska, ale dość nieoczekiwanie pusta. Autobus nie mógł nadrobić opóźnienia na serpentynach. Ale nie robiło to nam różnicy, był wczesny poranek, im później dojedziemy do Pitalito, tym lepiej dla możliwości znalezienia transportu do San Agustin. Tam zdążamy.
      Dworzec w Pitalito już od rana okupowały dalekobieżne autokary. Z Bogoty przyjechały równocześnie chyba ze trzy sztuki. Iwona szybko znalazła możliwość dalszej podróży. Mamy ponad 30 kilometrów do San Agustin. Zapakowano nas na zadaszoną brezentem, pakę pick-upa. Do kabiny poszli pasażerowie luksusowi. Nasze plecaki kierowca chciał wrzucić na dach, ale nie pozwoliliśmy. Ciągle padał deszcz. Pojechaliśmy wolno przez przedmieścia Pitalito, po drodze zbierając pasażerów. Nie wszyscy jechali do końca trasy. Zatrzymywaliśmy się często w przydrożnych wioskach. Za miastem kierowca przyspieszył i trzeba było trzymać brezentowe ścianki paki, na której siedzieliśmy, aby deszcz nie wdzierał się do wnętrza wraz z wiatrem. Wreszcie dotarliśmy do San Agustin i mogłem poświęcić się rekonwalescencji w hostelu, akurat w czasie hałaśliwych obchodów dnia narodzin Chrystusa.
      Tak mi zeszły dwa dni. Iwona w tym czasie odwalała robotę podróżniczą za nas dwoje. Ja sobie kwitłem bezpiecznie schowany w pokoiku na piętrze. Ograniczając swój kontakt z rzeczywistością, do sporadycznego wyglądania przez okno. Schowałem się przed hałasem i harmiderem ulic San Agustin. Sam środek świąt, a sklepy i restauracje otwarte. Tłumy przewalają się przez cukierkowo ozdobione światełkami ulice. Plac pod kościołem zapchany totalnie. To czas fiesty, okraszany co jakiś czas przemowami księdza przez megafon. Większość jednak siedzi na placu i pożera wyroby lokalnych fast foodów, serwowane z kramów na kółkach. Młodzież przydrutowała na pick-upach głośniki i dudnią disco-colombiano. Watacha mopedziarzy jeździ bez celu w kółko. Nie miałem ochoty wychylać nosa z hotelu. Ale Iwona łaziła po mieście i szeroko rozumianej okolicy wypełnionej atrakcjami. Przynosiła mi wieści ze świata. Takie podróże bezwysiłkowe to ja rozumiem!
      W końcu jednak wymówka choroby się skończyła i trzeba było wyjść ze strefy komfortu psychiczngo, wprost na ulicę. Zrobiłem krótki spacer po zatłoczonych ulicach. Tutaj spędza się te same święta nieco inaczej niż w Polsce. Ludzie nie siedzą po domach z rodzinami i znajomymi. Wychodzą grupowo na ulicę i bawią się wspólnie, również biesiadując przy okazji, a cała infrastruktura handlowo-restauracyjna działa na pełnych obrotach. Publika podobnie jak u nas, jest odświętnie odziana. Spaceruje bez celu, od sklepu do kramu z pizzą i do kościoła, potem do parku, i do nowa. Samochody kręcą się między ludźmi jak intruzi na deptaku. Nie wiadomo dokąd jadą. Panuje atmosfera stonowanej zabawy, ale bez patetyzmu religijnego, nawet w okolicy kościoła. Emocji nie widać, jedynie słychać w nadmiernie hałaśliwej muzyce. Stanowisko ze sceną, na jednej z ulic, dudniło do czwartej nad ranem, a zaraz potem krzyczały koguty. Jutro będą zamiatać i demontować świecidełka.
      Następnego dnia pokusiłem się o dalszy spacer. Spróbowaliśmy przejść na skróty przez głęboką dolinę, a może nawet kanion, rzeki Magdalena. Tutaj niedaleko ma swoje źródła, podobnie jak druga, ważna rzeka Kolumbii - Cauca. Właśnie u źródeł tych dwu rzek istniała kiedyś cywilizacja o nieznanej nazwie. Ludzie tutaj mieszkali od, około V wieku n.e., do około XIV wieku. Pozostawili po sobie liczne i rozsiane na dużym terenie rzeźby kamienne o specyficznym stylu. Nie pozostawili po sobie pisanej historii swego istnienia, dlatego nie wiemy do dziś jacy byli. Nie istnieli także w opisach sąsiednich kultur. Dziś interpretujemy ich sztukę na własny sposób, raczej dość bezpośrednio. Rzeźby były kolorowe, do dziś przetrwały niektóre farby. Stały się emblematem okolicy, powielane w dziesiątkach, w betonie, ozdabiają wszelkie miejsca publiczne we wioskach dookoła. Te jednak nie są kolorowe, tak jak wspomnienia po chwale budowli antycznej Grecji.
      Zorganizowano trzy główne stanowiska z rzeźbami. Niektóre stoją na swoich miejscach od samego początku swego stworzenia, inne zostały przeniesione. Obowiązuje jeden bilet do wszystkich, tych trzech miejsc. Jest ważny przez trzy dni i kosztuje 38zł/osoba. Oprócz tego jest kilka innych stanowisk, dostępnych za darmo, lub za opłatą 5-10zł/osoba, a także kilka spektakularnych wodospadów, opadających do kanionu Magdaleny. Tych opisanych w przewodnikach i tych nieznanych. Z internetu można ściągnąć na GPSa różne trasy, ułatwiające zwiedzanie okolicy. Najlepiej wynająć motocykl za 30USD/dzień i objechać to w dwa dni. Ale można też, tak jak Iwona, pójść na piechotę i zobaczyć to co jest blisko San Agustin. Dziś chcieliśmy dojść na drugą stronę Magdaleny i tam spenetrować stanowisko Idolos.
      Ślady ściągnięte z internetu dokładnie wskazywały na most, kładkę dla pieszych, ponad rwącą w kanionie Magdaleną. Dojśćie okazało się stromą, lichą ścieżyną, która w końcu, tuż przed rzeką, znikła na jakimś polu uprawy pomarańczy, kakao, itp. Zaczęła się betonową stromizną, która prowadziła do kolejnego, kolorowego, nowoczesnego i niezwykle drogiego, odosobnienia dla turystów. Jest tutaj temu podobnych bez liku. Za tym ośrodkiem, zaczynała się błotnista ścieżyna. Najpierw wzdłuż strumienia zamienionego przez ośrodek i jego wydzieliny w śmierdzący ściek, potem już zakosami po stoku kanionu. Cały czas tonęła w zieleni, krzewach bananowców, drzewkach dzikich pomarańczy i cytryn. Wszystko ekologiczne jak cholera, można jeść bez mycia i obierania skóry. Na niewielkich, terasowych plantacjach, nikogo nie widzieliśmy i chyba rzadko tu ktokolwiek zagląda, sądząc po wydeptaniu ścieżki. Minęliśmy kilka punktów widokowych na kanion i rzekę. Mieliśmy szeroką panoramę ciemnobrunatnych odmentów Magdaleny i przeciwległy stok kanionu, również obsadzony terasami plantacji i nielicznymi, tymczasowymi chatami rolników. Ten widok to jedyna zapłata za trud tego dnia. Wmawialiśmy sobie, że to był dobry handel wymienny.
      Doszliśmy do chaty skromnego rolnika, który wydziera maczetą i motyką, co roku, metr za metrem, ziemię pod uprawę tarasową. Widać było dalej ścieżkę, ale była zupełnie zarośnięta dżunglą. To znak, że mostu pewnie też nie ma, skoro nikt tamtędy nie chodzi. Na górze, na krawędzi tej rozległej doliny, widzieliśmy lichy, stary znak, wskazujący na to, że kiedyś jednak ścieżka istniała i była serwowana turystom. My jednak zawróciliśmy. W mieście nikt tej ścieżki nie znał. Ale to nic dziwnego. Pamięć lokalnych jest równie krótka, co ich zaangażowanie w teraźniejszość.
      Powrót nie był dla mnie łatwy. Wspinaczka po stromej ścieżce zajęła ponad godzinę i zabrała nowonabyte siły. Doczłapałem do hotelu, ale znowu ległem na łóżku bez sił. Jutro jedziemy rano autobusem dalej. To znaczy z powrotem na północ. San Agustin był naszym punktem południowym.
      Rano poszliśmy pod hotel, gdzie Iwona kupiła bilety na autobus do Popayan. Szukaliśmy transportu autobusowego. To tylko około 130 kilometrów, ale podróż trwa podobno 5-6 godzin. Jazda busem, a jeszcze gorzej minibusem, jest dobra dla lokalnych kurdupli, a nie na moje długie nogi, na które nie ma miejsca w ciasno ustawionych fotelach. Udało się znaleźć transport małym autobusem. Małym, więc na małych kółkach. To ważne, bo zdecydowana większość tej trasy to droga szutrowa, dość dziurawa. Małe kółka to mały komfort podróżowania.
      Byłem zdziwiony, że międzystanowa droga nr 20, nie została wyasfaltowana. W prawdzie ekipy budowlane pracują na obu końcach szutrówki przez góry, ale zejdzie im wiele lat, zanim skończą. Na Północy widzieliśmy boczne drogi wyasfaltowane, a tutaj taki ważny trakt został pozostawiony w błocie i pokaźnych dziurach. Mało samochodów tędy jeździ, ale jednak jest sporo autobusów i trochę TIRów. Gdyby ktoś pokusił się o objazd tej dziurawki, to musiałby pojechać 150 kilometrów na południe do Mocoa, by spróbować szczęścia inną, ale podobną drogą przez góry, na zachód, albo najlepiej wrócić do Bogoty i wtedy autostradą. Mijanki w górach, na wąskiej szutrówce, nie są łatwe. Wreszcie zakosztowaliśmy trasy jak ze wspomnień dawnych podróżników po Ameryce Południowej.
      Nasz mały autobus, z napisem Chevrolet - technologia Isuzu, jechał 5-15km/h. Takie dziury! Kolebaliśmy się w głęboko wyciętych w tropikalnym lesie korytarzach. Podróży na krawędzi przepaści nie było, ale widzieliśmy tuż obok wysokie, tonące w chmurach szczyty. Tak naprawdę przejeżdżaliśmy przez rozległy Park Narodowy Purace, gdzie można znaleźć również wulkan o tej samej nazwie, wysokości 4750m n.p.m. My wjechaliśmy coś pod 3200m n.p.m. Zrobiło się zimno i deszczowo.
      Przejazd przez dżunglę był bardzo ciekawy. Wreszcie coś ładnego, a w Kolumbii nie zdarza się to często. Las tropikalny otaczał nas zewsząd, nawet czasami zwieszał się nad nami. Kipiał wilgocią i wieczną zielonością. Jak lodowiec wieczną zmarzliną. Liany, gałęzie, krzaki, trawy, liście, wszystko tworzyło zwartą ścianę odciętą od drogi częstą wycinką tego co niefrasobliwie wychynie z lasu, w ten pasek cywilizacji ludzkiej. Krople spadały ze zwieszających się nad nami, egzotycznych liści. W dole, zielonej, soczystej dolinie, kwitły pojedyncze drzewa, jakieś białe kwiaty. Po drugiej stronie łańcucha gór, przejeżdżaliśmy przez płaskie hale, a na nich sporo, jakby wysiane pod uprawę, takich niskich palm. Wyglądały tak, jakby właśnie rosły w górę, ale wszystkie tej samej wysokości. Przypominały Black Boya z Australii. Park można zwiedzać za odpowiednią opłatą. Można też wchodzić na wulkan. Ale sądzę, że najciekawszą alternatywą byłby treking przez dżunglę. Może nawet z przewodnikiem, tak jak to robiliśmy na Sumatrze. Mógłby nam opowiadać o ciekawostkach życia dżungli. Ta nieprzeniknoność zieleni, gąszcz pnączy i krzaków, zachęcał tajemniczością przygody, możliwościami na jakie może pokusić się wyobraźnia. Jak się nie wie czego można się spodziewać, świat wydaje się ciekawszy.
      Widywaliśmy pracowników drogowych, którzy przy pomocy łopaty i plastykowego wiadra po farbie, łatali dziury w drodze. Nabierali żwirku na poboczu i nieśli go w wiadrze do dziury. Tam wysypywali, jedną nogą odzianą w gumowiec rówanali, a drugą przydeptywali. I już! Autobus przejechał i ubił nową nawierzchnię. Przypomniało mi to osiołki i betoniarkę do mieszania asfaltu, z rozpalonym pod nią ogniskiem. Osiołki wiozły urobek betoniarki, czyli asfalt w koszach na koniec drogi i tam wysypywały w piach. Boki miały obłożone jakimś azbestem, aby się nie przysmażyły. Pracownicy równali asfalt taką, drewnianą packą i... już! To na drodze przez Beludżystan, w 2003. A na Ukrainie, w 2013, widziałem jak uczniowe szkół średnich, robili dokładnie taką samą robotę, jak ci robotnicy w górach w Parku Purace. Są różne technologie, a efekt ten sam - przygoda w podróży.
      Na tej nierównej drodze mijaliśmy także znaki z ostrzeżeniem przez tapirami i jakimiś panterami, czy jaguarami. Oczywiście nawet małego, dzikiego ptaszka nie widzieliśmy, zupełnie pusto. Wszystko zjedli czy co?! Jak na Syberii, pewnie trzeba iść cały dzień w głuszę, aby cokolwiek zobaczyć. Natomiast udało się nam zaznać jeszcze jednej atrakcji kolumbijskiej, jaką pamietają najstarsi górale, podróżnicy. Jechał z nami drób. Kozy, ani lamy nie było, ale była wątła kurka w kartonie z dziurkami, aby się nie udusiła. Nie zauważylibyśmy jej obecności, gdyby nie opóźnienie autobsu. W czas jego oficjalnego przyjazdu do celu, zaczęła gdakać. Może skończyła się jej cierpliwość, albo środki odużające, serwowane w ziarnie. Po prostu miała wyczucie czasu i gdakaniem obwieszczała swoje niezadowolenie z przedłużającej się ponad czas podróży.
      Na rogatkach Popayanu zatrzymała nas policja. Zebrała dowody osobiste pasażerów do wglądu. Naszych paszportów nie chcieli. Kurka gdakała, ale nią też się nie interesowali. Po chwili paszporty oddali i życzyli miłej podróży.
      W końcu dojechaliśmy do dworca autobusowego w Popayan. Teraz taksówka i do hotelu. Już zrobiło się ciemno. Podróż na cały dzień, a to tylko 130 kilometrów. Taksówkarz nie mógł znaleźć adresu, wysadził nas dwie przecznice przed hotelem, ale miałem punkt z internetu na GPSie, więc poszliśmy dalej na piechotę. System adresowania w miastach kolumbijskich nie jest jasny nawet dla tubylców. Jest pewnie odrobinę lepiej niż we Francji. Tam jest chaos, a tutaj idiotyczny system adresowania. Mają te swoje ulice w kratkę, Carerra i Calle. Ponumerowane skrzyżowania, a potem ponumerowane domy, licząc od skrzyżowania. Trzeba się jeszcze domyśleć od którego skrzyżowania i niby jest się u celu, ale jednak nawet taksówkarz nie jest.
      Wyszliśmy jeszcze wieczorem na miasto coś zjeść. Nie znaleźliśmy żadnej restauracji. Jak się okazało następnego dnia, poszliśmy wprost w przeciwnym kierunku, a nikt nie wskazał nam odpowiedniej drogi. Przeszukiwaliśmy dzielnicę handlową, a restauracyjną zostawiliśmy za plecami. Wracaliśmy w lekkim niepokoju. Iwona wyczytała, że dzielnica w której mieszkamy, nie jest polecana do spacerów po zmroku, bo można się natknąć na łobuzów. Jakichś tam widzieliśmy, ale znowu się udało.
      Nocujemy w hostelu, więc jest kuchnia do dyspozycji i przestrzeń wspólna ze stołami. Jest tu kilku Francuzów z dzieciakami, parę Amerykanów, w tym jeden co brzdąka bezustannie na gitarze i desperacko próbuje naśladować Paula Simona. Jest też jeden Serb, który na emeryturze postanowił podróżować dla zabicia czasu. Zadręcza innych swoją potrzebą towarzyskości. Popayan nie oferuje zbyt wiele atrakcji, które zdolne by były wciągnąć na dłużej podróżników, którzy nocują w tanim hostelu. Są płatne wysoko wycieczki do Parku Purace, na wulkan, lub do oddalonego o 4-5 godzin drogi stanowiska archeologicznego w Tierradentro. Tak więc goście taniego hostelu są zdani jedynie na zabytkowe centrum Popayan i siedzenie wspólne w hostelu. Rozmowy w łamanej angielszczyźnie, wspólne gotowanie. Iwona od razu zadzieżgnęła znajomość z Serbem i coś tam podsłuchuje, co Francuzi komentują. Ja wieczór spędziłem przed komputerem.
      Dnia następnego, przed południem, wybraliśmy się na miasto. Centrum zabudowane jest dwukondygnacyjnymi kamienicami z białym tynkiem i szerokimi okapami drewnianych dachów krytych ciemną dachówką. Ulice w kratkę i wąskie chodniki. Większość sklepów, ale nie wszystkie i to jest najbardziej zastanawiające, są zakratowane. W tych, gdzie sprzedaje się alkohol, tranzakcje odbywają się przez kratę, na chodniku. Rejony Cali, to bieda, dopiero niedawno stłumiona przestępczość rabunkowa. Być może taki tu zwyczaj, że handel, ale także i zwykłe domy, mają powstawiane kraty wszędzie gdzie się da. Ale są też sklepy z drogim asortymentem, bez krat. Kramy na ulicy sprzedają towar też nie tani, a bardzo trudny do upilnowania w szczycie ruchu ulicznego. Po 'ciemnej' dzielnicy kręcą się wieczorami jakieś chłopki roztropki, które na upartego mogłyby zająć się rabunkiem ulicznym, ale jakoś tego nie robią.
      Za to w Popayan jest rozwinięty, bardziej niż w innych miastach jakie widzieliśmy, wandalizm uliczny. Koślawe hasła wypisane sprayem na białych ścianach domów, mają wybitnie charakter polityczny. Ostatnio właśnie tutaj, na wiosnę, odbywały się protesty polityczne i przeciwko restrykcyjnym przepisom ograniczającym wolność osobistą, oraz możliwość handlu, spowodowanymi przez wirusa. Następnego dnia udaliśmy się w mniej reprezentacyjne dzielnice miasta. Zbuntowana przeciw systemowi młodzież rozkleja tutaj, drukowane pokątnie, plakaty z zaangażowaną treścią. Jest tego sporo, z różnych dziedzin, również ciekawe graffiti. Widać konsolidację społeczną wokół wzniosłych treści, mają jakieś ideały i nie boją się ich postulować.
      Dość ładna zabudowa ścisłego centrum Popayan jest przetykana ruinami. Przypomina to nieco dawny wizerunek Serbii, czy Bośni, po wojnie, kiedy pojedyncze kwartały, domy, były osamotnione w ruinie, bo nie było właściciela. Tutaj takie domy się izoluje wysokim płotem.
      Długie, lekko pofalowane na pagórkach ulice, białych kamienic i ciemnych oczodołów okien, oraz drzwi, są powtarzalne. Tak naprawdę uroku dodaje im handel wychodzący na wąskie chodniki, oraz kościoły, czyli akcent różnicujący. Podobnie jak w całej Kolumbii, kamienice mają wewnętrzne atria, niektóre bardzo bogate, z fontanną, drewnianym podcieniem arkad. Właściwie rozkwitają dopiero wewnątrz, jak domostwa krajów islamskich. Handel zazwyczaj ogranicza się do dwóch, zewnętrznych pokoików. Restauracje mają kuchnie głębiej w kamienicy, ale przestrzeń jadalna dla klientów, to ten pokój przy chodniku. Te droższe hotele oferują więcej urody kamienic Popayan. Nasz hostel jest taką tanią namiastką. Ma wewnętrzne atrium, ale nędzne, bez ozdób, czy znamion komfortu.
      Centralny plac z pięknym drzewostanem, otoczony jest bardziej monumentalnymi kamienicami, ale w dokładnie tym samym stylu. Opanowane są przez banki. Jedna ze stron rynku, to katedra. Centralne miejsce pośród drzew zajmuje pomnik Francisco Jose de Caldasa. Ten niepozorny postawą, introwertyczny wyrazem twarzy facio był kolumbijskim naukowcem, a także inżynierem wojskowym, geografem i dziennikarzem. Nigdy jednak nie dostąpiłby tej wątpliwej przyjemności stania się grzędą dla srających gołębi, gdyby nie zasłużył się w walce o szerokorozumianą wolność i lewackie poglądy. Być może był protoplastą postaci powieści Marqueza. W każdym razie, jego szerokie zainteresowania, niewątpliwa erudycja i kwiecistość języka, wyniesiona ze studiów nad książkami, dała mu podziw otoczenia i zasługę przydomku 'mędrzec'. Trudne do wyjaśnienia dziś motywy, pchnęły go w walkę o niepodległość tych terenów i zrzucenie jarzma korony hiszpańskiej, na początku XIX wieku. Trudne, bo sam miał pozycję uprzywilejowaną i tak naprawdę walczył z systemem, który sam reprezentował. W walce szybko dorobił się statusu półkownika. W tamtych czasach, stopnie wojskowe były wyrazem uhonorowania bojownika za zaangażowanie i lojalność. Można było stać się od razu generałem, zanim jeszcze było się szeregowcem. Caldas wsławił się szczególnie dla regionu Popayan, wiele znaczącego wówczas miasta. Dziś bardziej eksponowane jest niedalekie Cali. Jego szczątki spoczywają kilkadziesiąt metrów od pomnika ku jego chwale, nie jedynego w tym mieście. Leżą w katedrze, w południowej ścianie rynku.
      Niewiele dalej od parku, na północ, znajdują się dwa mosty ceglano-kamienne. Dziś już historyczne, miały łączyć biedną dzielnicę północną z bogatą południową. Popayan ma dobre położenie na wysokości ponad 1700m n.p.m. Co przyciągało możnowładców i plantatorów z mniej komfortowych klimatycznie regionów. Osiedlali się, zakładali swoje letnie rezydencje w Popayan, a miasto dzięki temu rosło w znaczenie. Zbudowano mosty, najpierw ten mały, dla biskupów, którzy jak wieść mówi, albo raczej marketingowa legenda stworzona przez instytucję kościelną, miał służyć temu, aby biskupi mogli bez przeszkód i na każde wołanie, udzielać pomocy, nie tylko duchowej, biedocie z północy. Mosty nad brudną i zaśmieconą rzeką Molina, stoją do dziś i są atrakcją dla turystów. Mimo tej wątpliwej urody miasta, Popayan jest nadal atrakcyjny w regionie. Po prostu brak mu konkurencji i dlatego mimo wszystko przyjeżdża tu trochę turystów.
      Spacerowaliśmy razem z nimi, robiąc zdjęcia, aby uwiecznić cokolwiek, bo bez wspomnień zapisanych, czas spędzony na zwiedzaniu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Popayan wydał się nam miastem interesującym, na pewno bardziej niż Medellin. Miastem ze swoim, niedającym się podrobić charakterem. Tworzą go także zaangażowane mikrokultury młodzieżowe. Centrum wydało się nam małomiasteczkowe, niezbyt hałaśliwe i ruchliwe, raczej przytulne i swojskie. Spacerowaliśmy prawie cały dzień i następny, zwiedziliśmy prawie wszystko. Mój powolny krok rekonwalescenta był w sam raz na możliwości obszarowe centrum Popayan. Nieco szybciej i byśmy poszli za daleko. Jest co prawda nieco przyrody, podobno godnej zobaczenia, w bezpośrednim sąsiedztwie miasta i może jutro tam się wybierzemy. Tymczasem jednak, po południu, jak zwykle w ten niepoprawnie deszczowy grudzień, miasto zaczęła ogarniać grzmiąca burza. Schroniliśmy się w hotelu i tam zostaliśmy już na dobre. Z czego jestem zadowolony pisząc te słowa.
      Popołudniowe burze zdarzają się nam niemal codziennie. Na razie udaje się nam nie zmoknąć i w porę skryć w hotelu. Najlepiej zacząć zwiedzanie rano, wtedy świeci słońce i jest pięknie. Kolejnego dnia zaszliśmy na wielkie targowisko, niedaleko naszego hotelu. Cały kwartał miasta jest jednym, wielkim, zadaszonym targowiskiem. W jego północnej części sprzedaje się chińską tandetę, do której zachęcają i zniechęcają nawoływacze, krzyczący przez megafony. Rynek sprzedaży dóbr nie pierwszej potrzeby w Kolumbii, zrewolucjonizowały chińskie, tanie, ogromne głośniki z mikrofonami bezprzewodowymi. Taka stacja nadawcza wszelkiego hałasu. W rękach człowieka, który ma gadane, jest potężną bronią potrafiącą zniszczyć zmysł słuchu u przechodniów. A więc północna część targowiska, gdzie sprzedaje się chińską tandetę, została opanowana przez takie stacje nadawcze w rękach ludzi, którzy z silną premedytacją usiłowali zmusić przechodniów do zawieszenia uwagi na kolorowym badziewiu. W podkładzie szło jednostajne disco-colombiano.
      Ominęliśmy ten rejon i skierowaliśmy swe kroki na południową cześć targowiska, gdzie sprzedawano żywność. Ta najwidoczniej nie potrzebowała zachęty ze strony przenośnych stacji nadających handlową propagandę. Tu była umiarkowana cisza. Za to co jakiś czas rozlegało się bębnienie i inne kocie dźwięki. To szły małe trupy przebierańców, coś tam skrzeczących i podskakujących. Mieli zakryte maskami twarze. Ubiorem upodabniali się do różnych zwierząt. Paru grajków, jeden wiwijający hołubce artycha skupiający na sobie uwagę gapiów i jeden inkasent należności za występ. Nie wiem, czy to z okazji nowego roku, czy tak jest zawsze. Na pewno byli bardziej pocieszni swym tradycjonalizmem, niż disco-colombiano.
      Następnego dnia pojechaliśmy taksówką na dworzec autobusowy. Był to 31-wszy grudnia, ale rzeczywistość wokół nas nie zdradzała ani jednym, nerwowym ruchem, napięcia przygotowań do największego święta w roku. Jak codzień, nawoływacze próbowali omamić przechodniów swoją ofertą transportową do Cali. W obszernym halu dworca, chyba każda firma przewozowa Kolumbii miała swoje biuro. Każdy woził do Cali i trudno było znaleźć różnice w cenie za przewóz. Staraliśmy się znaleźć taką firmę, która wozi autobusami, a nie busami. Ale oczywiście nie można się dogadać, a pytanie o rodzaj transportu jest niespodziewane, przez co trudne do objaśnienia. Wybraliśmy przewoźnika z polecenia policjantów, a oni w dobrej wierze wskazali nam firmę, która wozi najszybciej, czyli busami. I tak trafiliśmy do Forda Transita busa. Ale okazało się, że tenże nie używa klimatyzacji, jedynie otwiera okna i miejsca na nogi pasażerów jest całkiem sporo. Mogliśmy więc jechać w komforcie i szybko. Szybko znaczy trzy godziny, 134 kilometry. W opisie miało być dwie godziny, ale wyszło jak zawsze.
      Popayan leży na wosokości około 1200m n.p.m. Nie musieliśmy zmieniać znacząco wysokości, aby wjechać do Cali, które leży na niecałym tysiącu. Jechaliśmy w większości zatłoczoną, jednopasmową drogą, wijącą się pomiędzy rozległymi uprawami trzciny cukrowej. To główna droga łącząca zachodnią Kolumbię z Ekwadorem. Rejon Cali historycznie był uważany za najuboższy. Ogromne plantacje były własnością bogaczy, ale pracowali na nich głównie czarni niewolnicy, później biedota szukająca jakiegokolwiek zarobku. Cali nabierało przez dziesięciolecia znaczenia i najbardziej rozwinęło się w czasach prosperiti kartelu narkotykowego z Cali. W ciasnej, poprawnej mentalności Europejczyków, przemysł narkotykowy widziany jest jako krańcowo nielegalny i nieetyczny biznes, odhumanizowanych organizacji mafijnych. W Europie widzimy jego konsumpcyjny koniec, rozprowadzanie towaru w środowiskach ludzi go potrzebujących. Dostrzegamy także konsekwencje używania narkotyków przez ostatecznych nabywców, często pośród ludzi nam bliskich. Ale Kolumbia jest krajem, gdzie przemysł narkotykowy w większości ogranicza się do produkcji i sprzedaży za ocean. To normalny przemysł, tyle że nielegalny. Tutaj widziany nieco inaczej niż w krajach Zachodu. Tutaj przynosi dogodne zyski, a nie widać aż tak wielkich, złych jego konsekwencji. Państwo nie czerpie z niego oficjalnych podatków, ale aparat państwowy nieźle sobie z niego żyje.
      Produkcja i handel kokainą to niewyobrażalne w Polsce dochody. Waluty wpływają do biednego od zawsze regionu i są tu konsumowane. Ludzie, którzy zarabiają w podziemiu, wydają na miejscu, nie jadą do Acapulco, ani też na Lazurowe Wybrzeże, aby tam żyć jak milionerzy. Oni wydają ten ogromny szmal na miejscu i dosłownie cały rynek na tym korzysta. Od służb dostających drugie, comiesięczne wypłaty, przez polityków dostających łapówki grubsze, ale nieregularne, po wszystkie gałęzie handlu i usług, które zapewniają dobrobyt wielu ludziom żyjącym z narkotyków. Na końcu są fantazje i fanaberie przywódców karteli, którzy muszą tutaj mieszkać, bo w Europie, czy Stanach by ich zamknęli do pierdla, więc chcą żyć w pięknej, nowoczesnej rzeczywistości i stają się często sponsorami rozwoju lokalnej rzeczywistości.
      Cali weszło na nowy kurs za czasów rozwoju kartelu. Dziś nie ma już tych wielkich przywódców narkobiznesu, ale tak jak pisałem, wielkie organizacje rozpadły się na wiele mniejszych, które działają nadal. Mali nie wydają tyle co wielcy... to jakby dwudziestu kupiło sobie apartamenty, zamiast dwóch, którzy zbudowali pałace, inna struktura wydatków, ale Cali nie popada w marazm. Mimo, że na pierwszy rzut oka wydaje się miastem brudnym, biednym i brzydkim. Nie sprawia wrażenia nowoczesności wyrastającej ze slumsów i siły tłumu ludu pracującego, jak Medellin. Nie jest tak zachodnie, bogate, schludne i wyedukowane jak Bogota. Ani przemysłowe jak wielkie miasta wybrzeża Morza Karaibskiego. Nadmiar bezdomnych, wiejski charakter dzielnic mieszkaniowych, mimo że ładniejszych niż w Medellin, bardziej zadbanych, ale sprawiających wrażenie zaściankowych, otoczonych upadającymi biznesami, śmieciami, ciemnymi zaułkami z leżącym odłogiem złomem i kręcącymi się bez nadziei na zajęcie, obszarpańcami. Taki obraz Cali pozostanie w mej wyobraźni, dopóki nie przyjadę tu ponownie, by lepiej mu się przyjrzeć.
      Trafiliśmy do Cali w nieodpowiedni czas. Sylwester sprawił, że miasto nie działało normalnie. Ludzie bawili się we własnych domach i na dyskotekach, a dzień kaca przyniósł pustki i pozamykane sklepy. Na dodatek ja miałem drugi rzut przeziębienia i siedziałem w hotelu. Iwona poszła na miasto zobaczyć jak wygląda centrum, ale na festiwal salsy, już się nie załapała. Skończył się tuż przed Sylwestrem. Salsa pochodzi z Kuby, ale Cali mocno się z tym rodzajem tancznych podrygów związało i zmodyfikowało klasyczny styl. Rejon Cali to w dużej mierze czarni obywatele, potomkowie niewolników przywiezionych tu z Afryki. Nigdy nie wrócili, może dlatego, że nie tworzyli zwartej struktury emigrantów z jednej wsi, państwa, jednej kultury. Zawsze mnie interesował ten temat - dlaczego niewolnicy nie mieli potrzeby wracać do swoich kultur, w Afryce. Czarni mieszkańcy Cali dodali do klasycznej salsy nieco brutalnej rytmiki i stworzyli nowy styl.
      Czekaliśmy na polskiego Sylwestra, aby doleciał do nas po sześciu godzinach, ale mimo fajerwerków na ulicy, które wreszcie uciszyły nadmiar gdaczących psów, zasnęliśmy przed północą. Rankiem, miasto opanowała niezdrowa cisza, jak w postapokaliptycznym filmie. Brak ludzi też może napawać lękiem. Iwona mówiła, że wolała pojechać taksówką na miejsce zwiedzania, aniżeli iść przez takie puste miasto piechotą. Ja nadal oglądałem cztery, bielone ściany pokoju hotelowego.
      Wyjeżdżaliśmy z Cali późnym popołudniem. Dworzec Terminal de Cali, jest nowoczesny, przestronny, czysty i dużo przyjemniejszy, łatwiejszy w zalezieniu się w nim, niż Salitre w Bogocie, do której zmierzamy tej nocy. Dworzec Cali ma trzy poziomy. Na najwyższym są perony, tam się wsiada do autobusów. Na środkowym są biura przewoźników, do których koniecznie trzeba zajść, aby dowiedzieć się, z jakiego peronu odchodzi nasz autobus. Nie ma tu bowiem żadnych wyświetlaczy informujących o godzinach i miejscach odjazdu autobusów. Na najniższym piętrze dworca, można się najeść, kupić ostatnie souveniry z Cali, wysiąść z taksówki, która cię tu przywiozła. Ktoś to nieźle wymyślił i dobrze to działa.
      Opuszczaliśmy Cali już po zmroku, nie było korków, ani się obejrzeliśmy, a już byliśmy na wsi i otaczały nas zewsząd ciemności, a pasażerowie poczęli się ubierać we wszystkie, ciepłe rzeczy jakie mieli pod ręką. Klimatyzacja chłodziła nas jak cielęce tusze, wiezione na targ mięsny. Izolacji dopełniał fakt oddzielenia nas od kierowcy szklanymi drzwiami. On tam sobie otworzył okno i cieszył się świeżym powietrzem o odpowiedniej temperaturze. A my tu marzliśmy. Jedyny plus takiego rozwiązania, to że nie musieliśmy w pełni doświadczać tego jazgotu, jaki sobie puszczał z radia. Na przystankach jeden z kierowców przechadzał się po części pasażerskiej, liczył nas, jak owce, czy aby mu jakaś nie ubyła. Poczym zamykał szklane drzwi, a my marzliśmy dalej. Nikt się nie odezwał, nie zaprotestował, on nie wykazał się spostrzegawczością. Kroczył dumnie w koszuli z krótkim rękawem, wypychając przed siebie upasione brzuszysko pana i władcy tej budy. Nawet nie zauważył, że tu jest dość zimno. Każda owca dopinała nieśmiało ostatnie zamki w kurtkach i naciągała kaptury na oziębłe głowy. Proceder mrożenia pasażerów w luksusowych autokarach, jest powszechny na wszystkich chyba kontynentach. W każdym razie my go doświadczaliśmy w każdej podróży po 'dzikich' krajach.
      Zatrzymaliśmy się w Palmirze, rodzinnym mieście naszego przewoźnika, który nosi taką samą nazwę. Ciekawe czy ktoś tu wie, gdzie leży stara Palmira. Zabraliśmy kilku pasażerów i pojechaliśmy do Buga, a potem do Armenii. Wszędzie tam, na opustoszałych w nocy dworcach, pasażerowie z tobołami, czekali na nasz i inne autobusy, jadące równolegle do stolicy. Za Armenią wjechaliśmy na znany nam już szlak przez góry, szlak kilkunastu tuneli, wiodących do miasta Ibague. W podmiejskie korki Bogoty wpadliśmy o szóstej rano i po dwóch godzinach zaledwie, dotarliśmy na dworzec Salitre. Dwanaście godzin, prawie 500 kilometrów. W nocy jedzie się szybciej, nie ma tyle wlokących się w górach ciężarówek, ani bezmyślnie prowadzonych osobówek. Znowu byliśmy na około 2500m n.p.m. Poranek był zimny, ale nie zrobiło to na nas wrażenia, po wyjściu z wnętrza autokaru. Musieliśmy napić się gorącej czekolady na dworcu, aby nasze członki odzyskały elastyczność i wigor.
      Dworzec Salitre, nie dostyć, że jest brudny, chaotyczny i koślawie zaprojektowany, to jeszcze nie można się zeń łatwo wydostać. Zbudowano go z dala od głównych szlaków komunikacyjnych, transportu publicznego. Dlatego wybraliśmy taksówkę. Dworzec dodatkowo jest nędznie rozplanowany od strony dojazdu dla autobusów. Korek na wjeździe i na wyjeździe, tak każdego ranka. Zupełny bajzel. Jeszcze przed południem dotarliśmy do hostelu Kristiny, w którym spędziliśmy trzy, pierwsze noce w Kolumbii.
      Następnego dnia pojechaliśmy z Iwoną na lotnisko. Iwona odlatuje dziś do Polski, a ja do Leticia. Małego miasta na południowo-wschodnim krańcu Kolumbii, na styku trzech państw: Kolumbii, Brazylii i Peru, nad Amazonką. To niewiele ponad tysiąc kilometrów lotu, więc raz dwa znalazłem się na małym, ale międzynarodowym lotnisku, w samym sercu amazońskiej dżungli. Widok z lotu ptaka dla mnie znajomy z Syberii, może być niezwykłym dla kogoś, kto pochodzi z cywilizacji europejskiej. Ostatnia godzina lotu, to widok z okna na zieloność w wielu odcieniach, poprzecinaną brunatnymi wstęgami rzek, wijącymi się jak wielkie anakondy w trawie. Na mapie nie wygląda to lepiej. Jestem w samym środku bezkresnej dżungli, którą człowiek wciąż, sukcesywnie, milimetr po milimetrze na wielkiej mapie, likwiduje i przerabia na własne szczęście.
      Lotnisko w Leticia jest typu polowego. To znaczy jest o wiele większe niż większość lotnisk w Australii, ale na przykład nie ma rękawów dla pasażerów. Wysiada się bezpośrednio na płytę lotniska po stalowych schodach, dopchniętych do boku samolotu, przez obsługę lotniska. Potem trzeba iść tam gdzie wszyscy, aby znaleźć wyjście z sytuacji. Nie ma zasieków, ani korytarzy kanalizujących ruch bydła. Po prostu idzie się do pierwszych, otwartych drzwi i tam jest nowoczesny belt, na który zaraz wyjedzie twój bagaż. Czyli jednak nowoczesność, nie to co w Australii. Obok jest budka, gdzie należy uiścić opłatę turystyczną 35zł/osoba. Sprawdzają kwity przy wyjściu z lotniska.
      Lotnisko nie jest klimatyzowane, ale ma wielkie wiatraki i jest całkiem przyjemnie. Mimo, że to tylko 470 kilometrów na południe od równika, nie jest aż tak duszno, ani gorąco. Sprawdzałem, to normalna pogoda, nie jakaś zimna anomalia. W dzień bezustannie 36st.C, w nocy 26st.C, wieczorne i nocne burze, czasami ogromne ulewy. Ale to wciąż sezon suchy, o czym świadczy niski poziom Amazonki. Drugi sezon turystyczny jest w lipcu i sierpniu. Największe deszcze to maj i czerwiec, wtedy Amazonka podnosi się znacznie.
      Przed lotniskiem mały, betonowy taras, tu wszystko jest z betonu, jezdnie, liche chodniki, większość domów... Przed tarasem dwie taksówki i kolejka turystów, paru Francuzów, Amerykanów, Hiszpanów i Bogotczycy. To sezon na zwiedzanie dżungli, a Leticia to centrum takich sportów. Rozwinęło się to niedawno, kilka lat temu. Powstało sporo większych i mniejszych firm świadczących usługi turystyczne. Oprowadzają po dżungi i lokalnych parkach przyrody. Wypożyczają kajaki, wożą łodziami na oglądanie delfinów i innych zwierzaków. Są usługi tańsze, ze słabym zapleczem infrastruktury, bez zapewnienia prowiantu i dachu nad głową, Ale są też firmy mające w swej ofercie nawet hotele z basenami. Z opinii jakie znalazłem w necie, wydaje się, że mają tu wszystko co potrzeba, aby dać turystom radość z życia, ale mocno kuleje organizacja.
      Można pójść w dżunglę na wiele dni. Nocować w szałasach, we wioskach lokalnych Indian. Jest ich tu wiele plemion. Można nawet chodzić po dżnugli w nocy, kiedy wszystko inaczej żyje niż w dzień. Nałykałem się tych atrakcji w innych rejonach świata. Tutaj postanowiłem nie wydawać pieniędzy na takie pokusy. Ale spodobała mi się oferta pływania kajakiem po rozlewiskach Amazonki, oraz wypożyczenie mopeda, aby objechać kilka wiosek, do których w ogóle jest dostęp drogowy.
      Leticia nie ma drogi dojazdowej. Tym się różnią te tereny bezkresu zieloności od Syberii, że tutaj zima nigdy nie skuje lodem rzek i bagien. Nie da się dojechać samochodem w zimie. Można za to dopłynąć, albo dolecieć samolotem. Dopłynąć jedynie z Brazylii, lub Peru. Wszystko co znalazło się w kolumbijskiej Leticia, przypłynęło płaskodennymi stateczkami po Amazonce z brazylijskiego Manaus. Leticia to wyspa cywilizacji w dżungli. Po drugiej stronie granicy, w Brazylii jest bliźniacze Tabatinga. Widziałem wiele miasteczek w Kolumbii, Leticia wydaje się być dziurą na końcu świata, ale jest całkiem cywilizowane. Sklepy spożywcze mają wąski asortyment, ale za to pozostałe sklepy, to kwitnąca konsumpcja. Można nawet kupić motocykle KTM, stoją i czekają na klienta.
      Na ulicach jest sporo nowych samochodów i motocykli. Główny środek transportu Letician, to mopedy i skutery. Wiele z pojazdów jest mocno zaniedbana, policja obecna na każdym rogu ulicy, jak w całej Kolumbii, nie reaguje jednak na ich stan techniczny. Tak w ogóle Kolumbia to bogaty motoryzacyjnie kraj. Nie wiem, jak jest w innych krajach Ameryki Południowej, ale tu jest niezła mieszanka pojazdów. Zazwyczaj, w Azji każdy kraj ma jakiś wąski asortyment sprzętów. Albo postradzieckie, albo japońskie, albo europejskie. W Kolumbii można znaleźć sporo samochodów z dawnego ZSRR, można spotkać irańskie Zamyady, produkowane na licencji Nissana, jest sporo japończyków i sporo europejczyków, także DDRowskie IFY i polskie Fiaty, albo yugosławiańskie Zastawy, czy indyjskie riksze. Kompletna mieszanka, jakby importowali od wszystkich. Mnie się to bardzo podoba. Amerykańskich samochodów nie ma dużo, ale prawie wszystkie ciężarówki są wyprodukowane na licencji starych Continentali, albo Coshworthów, czy Macków. Najśmieszniejsze są te wielkie ciężarówki z kabinami od amerykańskich pick-upów, w których jest tyle miejsca co w zwykłej terenówce. Ciężarówki w Kolumbii nie mają przestrzeni sypialnych, kabiny kończą się za fotelem kierowcy. Tak jest w 99% przypadków. Nie wiem gdzie nocują kierowcy. Wielkich parkingów, na te tłumy ciężarówek też nie widziałem. Przypominam, że 95% transportu towarowego w Kolumbii robią ciężarówki.
      Wracając do Leticia. Miasto leży w naturalnie dogodnym miejscu dla prznikania się wielu szlaków handlowych biegnących po dżungli, z gór na niziny i szlaków wodnych. Tutaj zawsze coś się działo, w niedalekiej okolicy odkrywane są szczątki pierwszych osad ludzkich sprzed 9000 lat. Inne czekają na odkrycie. Miasto powstało w 1867 i założył je peruwiański kapitan. Jest z nim związane kilka legend. Po pierwsze podobno umarł w tym miejscu portugalski wagabunda, wraz ze swoją załogą. Niezwykłe, że zmarł z głodu. Taka ciekawostka. Pewnie nie lubił bananów, nie umiał złowić ryby, ani złapać tapira w dżungli. Tutaj nie umiera się z głodu. Ale peruwiański kapitan, zakładając to miasto, spiesząc się, aby Kolumbijczycy pierwsi tego nie zrobili, znalazł krzyż z napisem San Antonio, tak też nazwał nowe miasto. Chwilkę później, w tym samym roku, peruwiański inżynier o ciekawym nazwisku, jak na mieszkańca nadrzecznego miasteczka - Charon, zmienił nazwę wioski na Leticia, od imienia swojej żony. Inna legenda głosi, że kolumbijski żołnierz zakochał się w indiance o imieniu Leticia i dlatego wieś ma taką nazwę. To mit na potrzeby kolumbijskich obywateli.
      Wszystko pięknie, ale wieś leży na rozlewiskach Amazonki, na wysokości niecałe 100m n.p.m. To mało zważywszy jak daleko stąd jest do Atlantyku (2300km w linii prostej), do którego Amazonka uchodzi. Ma niezwykle powolny nurt. Rozlewiska, brak oczyszczalni ścieków, mizerne starania opanowania śmieci w Kolumbii, prawie żadne usiłowania walki z nimi w Brazylii, mnóstwo bezdomnych psów srających gdzie popadnie i niewielka ilość zjadaczy odpadków, w postaci czarnych sępów, podobnych do biurokratów z mrocznych powieści Franca Kafki... wszystko to powoduje, że w mieście non-stop unosi sie wilgotny, mdły zapach rozkładu, najlepiej wyczuwalny w slumsach, wzdłuż rzeki i jej odnóg.
      Slumsy budowane są inaczej niż budynki lepszej klasy ludzi. Powstają z drewna, rzadko na betonowych fundamentach, oraz z blachy falistej. Najpierw stawia się wysokie rusztowanie, na nim rozległy taras, potem ściany do tego tarasu i dach. Na koniec długą, chybotliwą kładkę, łączącą nowe domostwo z siecią napowietrznych ciągów komunikacyjnych. Amazonka mocno podnosi poziom wody w okresie monsunu. Widziałem zdjęcia lotnicze z tego okresu. Tam gdzie dziś swobodnie spacerowałem, pomiędzy kolorowymi, zaniedbanymi, śmierdzącymi, niekiedy fantazyjnie koślawymi, na pewno ekscentrycznymi budowlami, przez większość roku stoi woda, a osiedle przypomina te z zatoki Hongkongu. Smukła łódka, z silnikiem, którego śmigło jest na końcu długiej rury, to naturalny środek transportu. Wsie i osiedla peruwiańskie, brazylijskie i kolumbijskie, żyją ze sobą w symbiozie i uzależnieniu. Ciągle ktoś przypływa do przystani w Leticia, czy Tabatinga. Ciągle ktoś wysiada i biegnie do sklepu, urzędu, dyskoteki, baru, zagrać w bilard, spotkać się ze znajomym, wymienić pieniądze w kantorze, ktoś niesie jakieś produkty z lokalnej pseudo-Castoramy i wraca do swej hacjedny, niekiedy daleko w górę rzeki, do dżungli. Leticia jest miasteczkiem handlu i przemytu, z tego żyje, z okolicznych ludzi, którzy coś produkują, muszą to sprzedać i aby żyć, musza kupować.
      Leticia nie jest potrzebna Bogocie i vice versa. Bardziej jest potrzebna Peru. Ale w 1922 Peru przehandlował swoją Leticię na inne tereny, niedaleko rzeki Putumayo. Ludności się to niepodobało, tylko niewielki procent mieszkańców pochodził z Kolumbii, nastąpiły zbrojne walki, zakończone w 1934 i opisane częściowo przez Fiedlera w "Ryby śpiewają w Ukajali". Dziś Leticia to jeszcze większa mieszanka kulturowa i rasowa, ale konsumpcjonizm godzi nacjonalizmy. Bogota nadal nie potrzebuje Letici, ale chce mieć przyczółek wojskowy na tym terenie.
      A więc wychodzę to ja z lotniska i widzę kolejkę do taksówki. Najpierw ściągam z siebie ciepłe ciuchy wymagane w lotnictwie pasażerskim i w Bogocie, z której dopiero co przyleciałem. Potem rozglądam się po GPSie i analizuję, czy aby nie jestem w stanie dojść na piechotę do miasta. Mam zarezerwowane dwa noclegi na osiem dni. Jeden tani, ale niepewny, bo nikt nie odpisał na maila. Drugi dwukrotnie droższy, ale pewniejszy. Poszedłem i na skraju terenu lotniska, spotkałem indyjską rikszę. Nie wolno im wjeżdżać tam gdzie taksówki. Jak świat długi i szeroki, te same durne prawa.
      Facet nie wiedział jak dojechać do mojego hotelu, ale nawigowałem go wskazaniami ręki i mojego GPSa. Kolumbijczycy lubią dyskutować i gadać. Wskazania palca nie wystarczały rikszarzowi. Za każdym razem domagał się wersji opisowej, głuchy na moje solenne zapewnienia, że nie znam hiszpańskiego. Kolejne skrzyżowanie i znowu pokazuje palcem, aby jechał prosto, a on ponownie wykorzystuje okazję, aby nawiązać kontakt z przyjezdnym, zapytać co tam słychać w świecie szerokim. Ja znowu odpowiadam po angielsku, że jestem z hiszpańskiego ciemny jak Murzyn z kujawskiego, a on zawiedziony straconą szansą na pogadanie sobie, milknie. Nie na długo jednak. Na następnym skrzyżowaniu ponowi próbę.
      Dojechałem 3.5 kilometra za 7zł. Żegnamy się z panem rikszarzem jak dwaj przyjaciele, którzy znają się od wielu lat i to znakomicie. Pozostaje wrażenie ponadprzeciętnej gościnności tego narodu. Znajdźcie mi taki tekst z podróży, w którym nie ma nic na temat niezwykłej gościnności. To do cholery, kto na świecie nie jest gościnny... Niemcy?! Ale my w Polsce już jesteśmy prawie jak Niemcy, to może po prostu EU nie jest gościnne, a reszta świata jest. Zróbmy takie założenie i przestańmy już mówić o gościnności.
      W rikszy było miło, a hotelu nie znalazłem. Błądziłem i błądziłem, dane z booking.com były niewiarygodne. W końcu jakiś pan ze sklepiku w garażu, wyszedł i zapytał co jest grane. Zafrasował się, pooglądał adresy, nazwę hotelu, nawet zdjęcie fasady hotelu i pokręcił głową. Poszedłem więc dwa kilometry do tego droższego hotelu. Gdybym miał mazianą komórkę, to bym się jakoś skontaktował z facetem od tego taniego, a tak, najpierw muszę uruchomić laptopa i podłączyć go do jakiegoś netu. Jak się okazuje nasz kupiony z firmy Claro net, tutaj działa słabo.
      Doszedłem do drogiego hotelu. Już mi piórka zwiędły z potu i duchoty. Pan pakuje mnie do pokoju bez klimy. Pan miły, ale ja już nakręcam się do ataku. W booking.com stoi jak byk, pokój z klimą, taki zarezerwowałem. A pan, że to pomyłka i te z klima są droższe, a poza tym wszystkie zajęte. No to ja, że na bookingu były tańsze bez klimy, ale ja właśnie zarezerwowałem ten droższy z klimą. No ale co z tego, skoro facet się rozbrajająco uśmiecha, jego żona też i rozkładają ręce. Mówi - jutro będzie wolny ten z klimą. Mam dość, bo leje się ze mnie pot jakbym w saunie siedział. Idę do pokoju bez klimy i z jedynym oknem bez firanki na korytarz, gdzie wszyscy spacerują. Włączam wiatrak i zakładam krótkie spodnie. Potem idę wreszcie coś zjeść, takie wieczorne śniadanie. Kupiłem też flaszkę czegoś lokalnego i obudziłem się rano na skołtunionym prześcieradle, w przepoconych ciuchach, pod pracowicie kręcącym wentylatorem. Przynajmniej nie czułem tej wilgotności przez całą noc.
      Rzeczywiście, następnego dnia rano dostałem pokój z klimą i bez okna. Ale na co mi okno, mam płaski telewizor. Korzystając z hotelowego, powolnego internetu, dowiaduję się, że na nic mnie nie stać, ale na kajaki i mopeda, to jakoś wyskrobię trochę szmalu. Czytam co pewna Kanadyjka robiła tu przez cztery miesiące. Ano można tu przyjechać aby uczyć się hiszpańskiego. Wolałbym już uczyć się niemieckiego, lepiej mi w uszach brzmi. Można popłynąć do Peru i tam zjęść coś peruwiańskiego. Można pójść/pojechać autobusem miejskim do Brazylii i tam też zjeść coś lokalnego. Można w samej Leticia, codziennie iść zjeść coś innego, gdzie indziej. Można robić wiele rzeczy w dżungli, można pojechać mopedem do miejsca, gdzie podobno anakonda nie ugryzie cię w tyłek, jak będziesz się kąpał w tej brudnej Amazonce. No dobra, coś sobie znajdę do roboty.
      Na początek muzeum etnograficzne. Super małe. Widziałem kilkadziesiąt razy większe na Syberii, prowadzone sumptem obywatelskim, w maleńkich wioskach. Ale poczytałem angielskie napisy i zadumałem się nad niektórymi artefaktami. Potem, wieczorny, obowiązkowy spacer do parku Santander. Jest tu kilka dorodnych drzew, do których każdego wieczora, tuż przed zachodem słońca, zlatują się dziesiątki tysięcy małych papug. Robią taki wrzask, że jeszcze takiego nie słyszałem. Atrakcja murowana, nawet w czasie monsunowego deszczu. Sprawdzałem. Całe miasteczko tu się złazi tego słuchać, balować, zjadać te lokalne przysmaki i popijać coca-colą. W Leticia i okolicy pepsi nie uświadczysz.
      Następnego dnia los znalazł mi zajęcie. Wykończył mi drogi, niezniszczalny dysk w laptopie. Próbowałem sam, aż w końcu poszedłem poszukać na mieście fachowca od kompuerów, aby zbadał mi dysk. Zawyrokował, że jest do wymiany i da mi dwukrotnie większy za 350zł, razem z hiszpańskim Windowsem 7 Ultimate. Co było robić. Zgodziłem się. Potem miałem jeden dzień walki po hiszpańsku o to aby zmienić język na angielski, albo polski i aby zaczęły działać porty USB i SD card. Poległem, pan fachowiec też. Więc zostało jak jest, w domu to sformatuję i zapodam swojego, normalnego Windowsa 7. No ale nie mam już muzyki, wiele danych poszło w diabły, na szczęście niniejsza książka nie. Drugi raz bym jej nie pisał.
      Kiedy w końcu odzyskałem siebie od komputera, poszedłem zwiedzać slumsy nad rzeką. Najpierw nieśmiało, mając lęk zaszczepiony przez tych, którzy Kolumbię znają lepiej ode mnie. Na północ od przystani idzie długi, napowietrzny, betonowy, zbutwiały chodnik. Wiszące nad strumieniami miejskich fekalii mosty, tak skorodowały na łączeniach lin, że powinny już dawno wpaść w szarą, śmierdzącą breję poniżej. Ale wiszą, bo mają misję od boga.
      Wiszący dukt idzie ponad slumsami, do których odbijają co chwilę drewniane kładki, wsparte na kompletnie zjedzonych przez wilgoć, drewnianych kołkach. Oni są mali, ale ja pewnie bym to połamał, jak bym na to wszedł. Dziś nie ryzykowałem, jeszcze byłem nieśmiały. Mieszkańcy okazywali mi mieszaną uwagę. Raz spoglądali, szufladkowali turystę i wracali do swoich zajęć. Nie zagadywali, bo wiedzieli, że nie ma po co. Na ulicy zagadują i wiedzą, że nie ma po co. Snułem się jak inkasnet z wodociągów, szukający adresu, którego z premedytacją nikt mu nie chce wskazać. Ukradkiem spozierałem na GPSa, na którego mapie miałem wyszczególnione jak na dłoni, wszystkie te ich drewniane kładki. Pewnie myśleli, że tu kluczę po omacku. No i może tak trochę było, bo GPSa, żadko wyciągałem i tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył.
      Poszedłem do końca betonowej kładki, o dziwo to dość daleko. Tego dnia dalej się nie zapuszczałem. Dalej była wydeptana pomiędzy domami ścieżka, w porze monsunu zastępowana szlakami wodnymi. Bałem się w takie rejony zapuszczać, chociaż widziałem młodzież grającą niewinnie w piłkę i gospodynie wieszające pranie, panów, co naprawiali mopedy. Sielskie życie, kto by tam chciał się wcielać w wilkołaka, by złupić niewinnego turystę. Ale parę dni później, okazało się, że tak się zapędziłem w swych spacerowych penetracjach, że wyszedłem na tą betonową kładkę właśnie od strony tej ścieżki, spomiędzy domostw slumsów, po drewnianych, chybotliwych kładkach. W Kambodży, nad Mekongiem, po takich kładkach jeździło się wypożyczonym mopedem.
      W kolejnych wypadach w slumsy Leticia robiłem już trochę zdjęć. Również podobnym domostwom na wyspie, naprzeciw odnogi Amazonki. Wyspa znika pod wodą, w czasie monsunu. Pozostawione na mieliźnie, płaskodenne barki wstają z ziemi, jak poduszkowce, pompowane powietrzem. Życie wtedy nabiera tempa. Zaczynają pływać większe statki. Jak na Syberii, jak wszędzie.
      Zanim jednak poszedłem znowu w slumsy, dopadło mnie przeziębienie. Może to klimatyzacja, może co innego. Siedziałem całe dwa dni w pokoju. Z ośmiu dni wolnego czasu zrobiło się niewiele. Musiałem zrezygnować z kajakowania po rozlewiskach, ale wypożyczenie mopeda ciągle mam na tapecie. Tymczasem poszedłem na długi spacer do Brazylii.
      Oficjalnie wszystkie granice lądowe Kolumbii są zamknięte, a ja nie mam wizy. Granica między Leticia, a Tabatinga właściwie nie istnieje. Normalnie obowiązkiem przekraczającego granicę państwa jest to, aby zgłosił się do urzędu, wyszukał odpowiedniego oficera, aby ten wbił mu do paszportu wjazd. Teraz urzędy nie działają, a granica pracuje jak dawniej.
      Z perspektywy wciąż ograniczanej coraz to nowymi przepisami Europy, taka granica jest dziwna. Wygląda jak droga między małymi wioskami w Belgii i Holandii, ale tu powinien być szlaban. Bezustannie migruje dziesiątki pojazdów, autobusów miejskich, gromady ludzi z tobołami. Idą gdzie chcą, robią co chcą. Ja zrobiłem tak samo. Poszedłem do Brazylii na kilkukilometrowy spacer, aż do przystanii nad Amazonką. Mógłbym tu wsiąść do jakiegoś stateczku pasażerskiego i popłynąć do Manaus i nikt by mi nic nie zrobił. Może tu obowiązuje jakaś dżentelmeńska umowa. Każdy zna przepisy i stosuje się do nich bez konieczności powoływania odpowiednich stóży pilnujących przestrzegania praw. Bez wątpienia mieszkańcy Amazonii i ci którzy się tu przypadkiem znajdą, są ludźmi uczciwymi i prawymi, o nieposzlakowanej opinii. Za nic mają możliwość przemytu siebie, czy jakichkolwiek dóbr przez granicę państwową. Może właśnie łatwość, z jaką mogliby to uczynić, sprawia że tego nie czynią, bo na tak prostackie rozwiązania poczucie godności osobistej im nie pozwala.
      Spaceruję ja sobie więc pośród tych godnych mieszczan Amazonii i podziwiam brazylijskie miasteczko. Oddalone o metr od kolumbijskiej Leticia, a jak inne. Pierwsze co się rzuca w oczy to brak policjantów na każdym rogu ulicy. Drugie to dziurawe ulice, nieporządek i większy smród ścieków miejskich. Trzecie to brak koszy na śmieci i o wiele gorszy stan chodników. Czwarte to mniejsza dbałość o wizerunek prywatnych domostw, mniej fantazji w kolorowym zdobnictwie, ale droższe samochody zaparkowane na ulicy. Piąte to mizerna dbałość władz miasta o dobro publiczne. Główna ulica zmierzająca oczywiście do przystani promowej, czyli miejsca skupiającego wszelki ruch ludzi w mieście, jest zaniedbana nie tylko na jedzni, ale dookoła także. Sklepiki takie same, chociaż asortyment o wiele nędzniejszy niż w Leticia, nie dbają tak bardzo o swój wizerunek na chodniku jak w Kolumbii. Jednak jest lepiej, bo tylko nieliczni sklepikarze wpadli na pomysł zachęcania do zakupów jazgotem z głośników, o mocy dalece przekraczającej możliwości wytrzymania przez normalne uszy europejskie. W Leticja ktokolwiek, czymkolwiek handluje, ma głośnik nowoczesnej akustyki, dający radę umarłego wyrwać z wiecznego spoczynku. Pan co handluje solarami wali swoje disco-colombiano. Pan obok, dwa metry w bok, handluje pieczywem i ma swój gust disco-colombiano. Oba mają ciągnący się godzinami, monotonny rytm, jak house-music, w tym jednym przypominają indyjskie ragi. Cała reszta jest nie do zniesienia. Hałas jest konieczny do życia Kolumbijczykom. Jak się dziś okazało, Brazylijczykom może niekoniecznie.
      Doczłapałem w duchocie i pod kobaltowymi, grzmiącymi chmurami, do przystani w Tabatinga. Żaden, nowy widok. Śmieci i smrodu tyle samo, ale brak kafkowskich zjadaczy odpadków. Za to więcej zdychających psów. W oddali widać duże statki pasażerskie, zacumowane w porcie pasażerskim, jeden w burtę drugiego. W drugą stronę widać port w Leticia, gdzie ciężarówki zjeżdżają z promu, który przypłynął z Peru. Tam jednak wchodzić nie wolno, odbiłem się od bramy strzeżonej przez policję.
      Brudna przystań w Tabatinga żyje i jest ludziom potrzebna. Pływające na stałe w przystani, zadaszone tarasy, to sklepy i restauracje, oraz stacje przystankowe do łodzi, pływających do osiedli wzdłuż Amazonki. Cumują ze sto metrów od brzegu, dopóki poziom rzeki się nie podniesie. Można do nich dojść po kładkach. Deski przybijane są do pływających w wodzie, ogromnych bali, zacumowanych do dna. Idzie się po tym i baczy aby nie wpaść w breję śmieci, szlamu, szczątków zdechłych psów, gówien i wód pięknej Amazonki. Ludzie biegają po tych kładkach z wirtuozerią rutyniarzy. Noszą pakunki, ciągną za rękę dzieciaki, kobiety w ciasnych sukienkach, opinających tłustość jak sznurek baleron, także zwinnie pokonują tą niepewną i ruchomą drogę. A ja sobie siedzę i podziwiam. Przysiadłem na kamieniu, tuż obok autostrady mrówek. Zorientowałem się, że żadna nie zwraca na mój tyłek uwagi, więc ja też im nie przeszkadzałem. One nosiły swój urobek, a ludzie na drewnianych kładkach, swój.
      Posiedziałem i poszedłem w drogę powrotną. Pić się chciało, a nie miałem brazylijskiego szmalu. Pewnie za kolumbijski też by mi coś sprzedali, ale... Ciekawe, że asortyment w sklepach kolumbijskiej Leticia jest szerszy. Przecież wszytko co przypłynie do Leticia, płynie brazylijską Amazonką z Brazylii.
      Wracałem powoli, główna ulica była niezwykle hałaśliwa, bardziej niż główna w Leticia. To też dziwne. Czemu tutaj jest więcej samochodów? Wróciłem na przejście graniczne. Usiadłem na betonie obok kierowców riksz, czekających na klienta. Chwile tylko na mnie patrzyli, potem zajęli się swoimi sprawami. Na przykład komentowaniem obecności transwestyty w towarzystwie dziewczyny z dzieckiem na ręku. On/ona szukał rikszy, aby pojechać do centrum Leticia, bo przyszli z Brazylii. Wysztafirowany jak kurwa pod latarnią, ale wyraźnie nie podobały mu się hiszpańskie docinki rikszarzy. W swej naiwności przypuszczał pewnie, że go niezauważą. Wybrał rikszę stojącą dalej, aby ukarać tych prześmiewców. Na odjezdnym coś tam krzyknął w stronę siedzących obok mnie. Co ich wybitnie ubawiło, jakby to jakaś lala rzuciła wulgarną zaczepkę.
      Siedziałem dalej, patrzyłem na nudzących się w cieniu betonowej wiaty stróżów kolumbijskiego prawa z psami. Ale przecież oni tu się nie nudzą. Oni tutaj mają tą niezwykłą zdolność do nicnierobienia, którą my nigdy nie posiedliśmy. My z północnej Europy, a protestancka północ zwłaszcza, nie potrafi nicnierobić. Człowiek jest po to aby w nieludzkich okolicznościach, z nadludzkim wysiłkiem dosięgał oczywistych celów, a nie po to aby nicnierobić i jeszcze być z tego zadowolonym. Oni tu są inni, ale może gdyby się postarali, byliby tacy jak my. Również my możemy się nieco postarać i być tacy jak oni... przez chwilę podróży.
      Tydzień w Leticia minął bardzo szybko. Pewnie ta Kanadyjka co tu siedziała cztery miesiące i codziennie jadła co innego, w innym miejscu, też w końcu zauważyła, że szybko jej ten czas minął. Ja w odróżnieniu od niej zrobiłem sobie początek nowej diety, która ma mnie odchudzić. Spojrzałem niedawno w lustro i doszedłem do wniosku, że nie dosyć, że jestem stary, łysy i biedny, to na dodatek gruby. Pora to zmienić, zacznę od najłatwiejszego, od grubości.
      Kobietom w Kolumbii grubość jednak nie przeszkadza. Typ baleron jest na porządku dziennym i nie ma tu wstydu przed otyłością. Być może genetyczne inklinacje, pochodzące nie wiadomo od jakiej rasy, dały tradycyjną akceptację otyłości.
      Następnego dnia wypożyczyłem skuter. Trochę zabigów i czekania na szefa, który zapewnił mnie, że za pięć minut przyjedzie. Na szczęście nie nudziłem się. Wraz ze mną czekał amerykański Indyjczyk z Kashmiru. Poopowiadał mi, jak to lock-downy zniszczyły finansowo najuboższą warstwę mieszkańców jego miasta, a ja mu o niezwykłym zróżnicowaniu restrykcji i ich przestrzegania w Europie, w każdym kraju. Zastanowiliśmy się także nad sytuacją 'ludzi ulicy' w Ameryce Łacińskiej, to znaczy ludzi nieformalnie zatrudnionych, takich którzy pracują na ulicy, sprzedając i robiąc nikomu niepotrzebne rzeczy. Boliwia w tej dziedzinie prowadzi, aż 67% ludzi, właśnie tak zarabia na życie. Średnia dla Ameryki Łacińskiej to poniżej 40%. Właśnie wszyscy ci ludzie, kiedy Ameryka Łacińska trochę wychodziła na prostą, przeszli o klasę niżej, do ubustwa, z powodu wprowadzonych lock-downów, z powodu bezmyślnej polityki walki z wirusem. Ale nie w Brazylii.
      Ludność tej części świata pokazała swoje niezadowolenie z polityki władców. Ostatnio przepłynęła fala wyborów przez Amerykę Łacińską i wszędzie zdetronizowano dawną władzę, nawet tam, gdzie od wielu lat miała silne poparcie. Przyszedł czas na polityków niezależnych i tych stojących zwykle w opozycji. Być może zwiastuje to zmiany, nie tylko w kwestii walki z wirusem, ale w ogóle.
      Szef przyjechał po godzinie, ale skuter mi wypożyczył. Zdezelowany, ale jakoś jechał. Skuter to nienajlepszy środek lokomocji na tutejsze drogi najeżone dziurami i spowalniaczami. Zawieszenie dobijało co pięć minut. Ale cóż zrobić.
      Poczułem dziecięcą radość z bycia w drodze i na drodze. Pędu wiatru, migania drzew na poboczu, ruchu w przód, tam gdzie wzrok wyszukuje coś nowego, jeszcze nie poznanego. Nie utrzymałem zbyt długo tego beztroskiego entuzjazmu. Szczęście wywodzi się z częstych zmian, zmian wszystkiego. Wyjście z pokoju hotelowego, jazda zamiast spacerowania, wieś zamiast miasta, zapach dżungli zamiast smrodu śmieci i szlamu Amazonki. To wszystko pobudza wyobraźnię i przenosi umysł dalej w przód, w myślenie o celu tej przejażdżaki, która już stała się normą, jak wcześniej siedzenie w Leticia.
      Wydawało mi się, że wiejskie przedmieścia ciągną się w nieskończoność. Najpierw minąłem lotnisko, potem zacząłem mijać lepsze kurorty dla turystów, te z basenami, wystrzyżonymi trawnikami w cieniu palm, nad brzegami malowniczych jeziorek zatopionych w zielonej gęstwinie 'żywej' dżungli. Potem była wioska San Jose. Wyglądała inaczej niż przedmieścia. Drewniane domki bez ozdób, jakby opuszczone, flankowały ładnie utrzymaną główną ulicę. Postawiono ławki, wiaty, kosze na śmieci. Było schludnie, ale dziwnie, bo domki były bez życia.
      Dalej już była prawdziwa wieś. Głównie otoczona drutem kolczastym dżungla. Jak drut się kończył, to wisiała tabliczka Vende - na sprzedaż. Miałem pościągane z netu sporo śladów trekingów. Ale zaczynały się właśnie tam, gdzie w ów drut kolczasty wbudowano wysoką bramę, a na niej zawieszono nazwę parku ekologicznego. Było trochę skrzyżowań, na mapie GPS widziałem, że drogi odbiegają kilkaset metrów w bok do jakiejś wioski, lub ośrodka turystycznego. Skorzystałem tylko raz, pojechałem do wioski Kilometer 11. Całkiem ładna osada. Mieszkańcy wyraźnie dbają o urodę swego otoczenia. Płoty obsadzono kwiatami, trawniki wystrzyżono. Być może to wioska lepszych ludzi, a nie rolników z dżungli. Wtapiała się w powszechną zieloność. Pracą ludzkich rąk wydobywano ją codziennie z zachłannej zieloności. Palmy pochylały się właśnie nad ogródki i domy ludzi, uciekały z dżungli i zachłannie podglądały życie wioski. Niektóre były tak wścibskie, że przygarbiły się już nieco od tego zaglądania ludziom w talerz zupy. Zawieszono na nich hamaki, na popołudniową sjestę. Tutaj nikt nie przeszkadza w dżemce. Moskitiera jest niepotrzebna.
      Różnobarwne kwiecie wylewało się nie tylko zza frontowych płotów gospodarstw, ale także z dżungli. Właściciele zagród ordynarnie cięli je maczetami, a ono pewnie jutro znowu tu zawita. Dżungla pulsuje wilgocią, ale tutaj, w Kolumbii nie dźwiękiem. Płyną, z pozoru chyba krystaliczne strumyczki między palmami. Tutaj nie ma tyle ludzi, aby zbrukać te źródełka. Zatrzymałem się, aby zajrzeć w głębinę małego stawu, jaki uczynił się przy drodze, bo przepust pod nią, chyba się zapchał. Ale nie dostrzegłem oznak tropikalnego życia, nadmiaru życia. Nadal nie było słychać ptaków, żaden owad nie stuknął w moje okulary podczas jazdy, nie widziałem rozjechanych wiewiórek, żaden wąż nie przepełzł przez jezdnię. Co jest do cholery! Normalnie na Sri Lance to bym już miał na karcie w aparacie kilkanaście okazów zdjętych, a okulary czyścił bym z trupów meszek i komarów. Termin nieodpowiedni czy co!
      Musiałem zatrzymać się przy sklepiku z małą wiatą, zrobioną z sitowia. Nagle przyszedł monsun i waliło z nieba jak z pękniętej rury wodociagów. Sklepik to otwarte okno domostwa. Inni motocykliści też się zatrzymali. Czekaliśmy wspólnie na słońce. Niektórzy podeszli coś kupić w okienku, ja także. Ale asortyment był chyba skierowany do zapominalskich gospodyń i ich wnucząt lubiących chipsy.
      Armagedon z nieba nie kończył się, ale nie dostrzegałem zachwiania dobrego humoru u innych oczekujących. Pewnie to szybko przeminie. I tak stało się w istocie. Wiatr się zmienił, teraz zacinał deszcz z południa, a potem już wyszło palące słońce. Trochę zmokłem, ale jakie to ma znaczenie. Chyba tylko takie, jak bycie mokrym na plaży.
      Kiedy skończyły się przedmieścia, jechałem już dobrze utrzymaną drogą betonową. Miała po obu stronach głębokie, betonowe rowy. Szybko kanalizowały ten nadmiar wody. U nas taka ulewa zalała by miasta i wsie, a tu woda gdzieś znikła po godzinie. Pobocze drogi było równie dobrze utrzymane, skoszona trawa, chodnik dla pieszych i rowerzystów migrujących między wioskami, oznakowanie dróg, turystyczne oznakowanie wszystkich mini parków przyrody. Nie wiem po co i tak bez przewodnika nie dostaniesz się do nich. W końcu wioski się skończyły i tylko mijałem z żadka pojedyncze hacjendy plantatorów, bogaczy, może hodowców, chociaż krów nie widziałem w dużej ilości, pastwisk także. Nadal zdarzały się malowniczo położone ośrodki turystyczne. Ale turystów w nich nie widziałem. Środek dnia, pewnie wszyscy są na wycieczce w dżungli. A może ta turystyka tutaj ma taki sam sens, jak sprzedawanie coca-coli na skrzyżowaniu ulic ze światłami. Liczy się nie ilość przerobionych turystów dziennie, ale ilość dni oczekiwania na turystę. A może oni to robią charytatywnie. Grunt, że są z tego zadowoleni.
      Mdły zapach szlamu rzeki zmienił się na mdły i słodki zapach dżungli. Jazda dwuśladem daje tą możliwość podziwiania w pełni aspektów rzeczywistości, że zapachy docierają do jadącego od razu. Można zauważyć jakieś oślepiająco czerwone kwiecie na krzaku i od razu powita cię jego woń. Wyprzedzi cię długowłosa, szczupła piękność na rączym enduro i od razu jej perfuma wspomaga twą wyobraźnię w tworzeniu arcydzieła niedostrzeżonej twarzy. Z przeciwka pojedzie zmęczony rolnik w gumiakach, z maczetą dyndającą u pasa, i od razu wiesz, że jedzie do domu, bo zmęczony już pracą. Mija cię ciężarówka z pełnymi, plastykowymi worami i rozpoznajesz śmieciarkę. Docierają aż do końca betonowej drogi, jakieś 25 kilometrów od centrum Leticia. Porządek na tej wsi!
      Ale drogę budują dalej. Dojechałem do końca betonu i początku prac budowlanych. Dalej rynna błota, wyjeżdżona, bo dojechać do wsi trzeba. Jeszcze kilka kilometrów i dojechał bym na powrót do Amazonki. Ale nie tym razem, nie w tym roku.
      Czas wracać. W drodze powrotej muszę się rozglądać za etui do mojego aparatu, które gdzieś zgubiłem. Najpewniej pod wiatą z sitowia, kiedy czekałem na słońce. Jest starsze od aparatu o 25 lat. Poszarpane i zniszczone, doskonale ukrywa zawartość. Nie chcę nowego.
      Zatrzymałem się po drodze w niby barze. Siedzi jakieś starsze państwo z niebieską walizą przy stoliku, więc i ja przysiadłem. Przyszła starowinka z zaczerwienionymi oczyma i pyta czego sobie życzę. Bardzo chętnie napiłbym się gorącej czekolady - odpowiadam, nie ważne w jakim języku, skoro nie po hiszpańsku. Ale oczywiście trudno ustalić o co mi tak na prawdę chodzi. Jak zwykle rebusy nie działają, pokazywanie kubka, czy filiżanki zbliżanej do ust i jednoczesne wymawianie nazwy czekolady, we wszystkich możliwych wariantach i z możliwymi akcentami, nie naprowadza kobiciny na choćby ślad mych intencji. Jak pracują policjanci śledczy w dzikich krajach, skoro domyślność jest od zawsze recesywną cechcą tych narodów. W końcu dochodzimy do porozumienia przy pomocy młodego pomocnika. I już mogę jechać dalej, w stronę Leticia. Bo oczywiście mają tu tylko kawę i coca-colę.
      Jutro lecę do Bogoty, potem mały odpoczynek w hostelu Kristiny i dalej lecę do Europy. Przygoda się kończy, czas wracać do normalności.

mariusz reweda

pierwszy etap podróży dookola świata
drugi etap podróży dookola świata
trzeci etap podróży dookola świata
czwarty etap podróży dookola świata
piąty etap podróży dookola świata
szósty etap podróży dookola świata
siódmy etap podróży dookola świata

.



















































































































































































































.
       Dziś było oswajanie Bogoty. Wczoraj miasto było raczej niemrawe z okazji dnia wolnego od pracy z powodu święta Niepokalanego Poczęcia (i co? za niecałe trzy tygodnie już boże narodzenie?), a my kompletnie padnięci po podróży oraz z powodu różnicy czasu. Ale dziś odwiedziliśmy dwa doskonałe muzea: Muzeum Złota i Muzeum Botero, malarza puszystych pań, panów i konikow... A do tego street art w najlepszym wydaniu i na każdym rogu. Jutro ciąg dalszy atrakcji.


       Dziś wędrując do Muzeum Narodowego Kolumbii na pokaz polskich krótkometrażowych filmów animowanych poznaliśmy kolejne dzielnice, aleje, ulice i przecznice. Wszędzie wzrok przyciągają barwne murale. Organizuje się tu nawet wycieczki po mieście trasą murali. Kiedyś tak zwiedziliśmy Wrocław, potem Ateny, teraz przyszedł czas na Bogote.


       W końcu ruszyliśmy w drogę. Wyjazd z Bogoty był uciążliwy: dwie godziny stania w korkach, potem zatłoczone autostrada, deszcz, ciemno... Jednak słoneczny poranek w Villa de Leyva od razu poprawił morale załogi. Miasteczko urokliwe, choć za bardzo 'zrobione' na atrakcję turystyczną. Następne przystanki po drodze były bardziej naturalne, 'bez makijażu', dla mnie bardziej interesujące. Najlepszy był targ koni w Santa Sofia. Ciekawe było muzeum skamieniałości z morskiego dna, którym kiedyś były Andy. Prehistoryczny obserwatorium w stylu kolumbijskiego Stonehange oglądaliśmy tylko zza płotu, bo dziś było akurat zamknięte. A na na wieczór zjechalismy do San Gil, aby podziwiać świąteczne dekoracje w stylu 'floryda'. Ponoć tutaj w grudniu każde miasto za punkt honoru stawia sobie, aby świecić najjaśniej wśród nocnej ciszy.


       Koło za kołem, dojechaliśmy do Morza Karaibskiego w Santa Marta. Jednak zaślubin (z morzem) dziś nie będzie, bo już po 18.00, czyli ciemno. Droga do celu była żmudna (fatalne drogi, i do tego płatne), ale udało nam się przekrojowo poznać Kolumbie i turystyczną, i prowincjonalna, i wielkomiejska, i też z dala od popularnych szlaków. Turystów zagranicznych, i to nie hiszpańsko języcznych, w małych miastach rzadko widuja, więc każdy postój na kawę lub jedzenie w przydrożnym barze był jak wydarzenie. Urokliwa Barichara urzekła nas o poranku, przed najazdem turystów. Szczególnie - o, makabra! - lokalny cmentarz. El Banco miało być alternatywą na tańszy nocleg przed Mompox (pod patronatem UNESCO), ale samo w sobie okazało się ciekawą mieścina rybacka nad Rio Magdalena (czy ktoś kiedykolwiek słyszał o tej potężnej rzece, jak o Witimiu na Syberii? ). W Mompox o poranku przyłapalismy iguany, jak baraszkowaly na nadbrzeżu. Dojazd do Santa Marta umilał nam audiobook ze 'Sto lat samotności'. Ach, ten szalony ród Buendia...


       W Santa Marta, zamiast skierować się ku plażom lub do Parku Narodowego Tayrona (wstęp po 54 zl za osobę, czyli jak dla nas to dwa noclegi!), pojechaliśmy w góry, w stronę turystycznego kurortu Minca. Ale jak tylko po godzinie marszu minęlismy wodospady, które są tu główną atrakcją, to zrobiło się nie-turystycznie: ścieżka zaczęła się piąc ostro w górę ku plantacjom kawy. To było coś! Choć widzieliśmy bardziej atrakcyjne dżungle w innych częściach świata, to jednak spocic się i zasapac po kilku dniach siedzenia w samochodzie - to było bezcenne! Kolejny dzień to droga w kierunku Cartageny. Ale niespiesznie... Zatrzymaliśmy się na noc w Galerazamba, małej wiosce na końcu świata, która żyje z fabryki soli morskiej, a po drodze na kawę wpadliśmy pod przedziwny wulkan błotny ( Volcan el Totumo) , gdzie można zaznać radosnej kąpieli... Taki powrót do dzieciństwa!


       Cartagena jest na liście obowiązkowych miejsc do odwiedzenia, jak się jest w Kolumbii. Nawet jak się nie lubi miejsc bardzo turystycznych, to warto mieć własne zdanie. Więc zajechaliśmy, a jakże, po starówce się przeszliśmy, nawet na lody się skusiliśmy... i pojechaliśmy na urokliwą prowincję do Tolu. Spacer z tubylcami po nadmorskiej promenadzie, bez blichtru i zadęcia, za to z dużą dozą kiczu i latynoskiego disco na całą moc głośników - to jest dopiero coś! Kolejny dzień to tak zwany tranzyt. Ponad 500 km i 14 godzin jazdy (no bo korki w górach, korki w mieście, i te pe), i na noc zajechaliśmy do Medellin. A dziś rzuciliśmy się, jakby skacząc na główkę, na szerokie wody tego unikalnego miasta. Na początek plac przed Muzeum Regionu (Antioquia) z dwoma tuzinami kolosalnych rzeźb Botero. Później doświadczanie lokalnej komunikacji miejskiej. A jest co doświadczać! Autobusy ekspresowe, tramwaje jednoszynowe, metro biegnące estakadą ponad miastem i - smaczek lokalny - wagoniki na wyciągu, jak w górach. Bo Medellin jest położone w dolinie otoczonej górami! A wszystko w ramach jednego biletu lokalnego MPK. Na deser wyruszyliśmy do dzielnicy Comuna 13 - kiedyś, za czasów Pablo Escobara, owianej złą sławą, dziś atrakcji turystycznej z powodu schodów ruchomych, które pną się po zboczu wzgórza!!! Aby dodać uroku dzielnicy, cała trasa przyozdobiona jest kolorowymi muralami o różnej wartości artystycznej, na pewno atrakcyjnych dla obiektywów. Jutro ruszamy dalej.


      Dolina Cocora. Palmy woskowe. Dżungla i mgła. Wodospady. Kolorowe miasteczko Salento. A na noc cały CZYSTY apartament dla nas w Ibague. Jutro zmieniamy środek komunikacji na autobus. Nasz Mikołaj (ze Sri Lanki) się cieszy!


      W Ibague trafił nam się z Booking.com super apartament za 50 zl. Na 9. piętrze na zamkniętym osiedlu ze strażnikami i z basenem. Czyste, nowoczesne mieszkanko.. Ale ciekawostka - zamiast pralki jest pomieszczenie typu 'pralnia': głęboki zlew do moczenia i plukania oraz cześć pochyla z odpływem do samego prania (czyli to, co Rosjanie nazywają 'stirka'). A tak na marginesie : ponoć wczoraj odbywały się w naszym mieście rozgrywki piłkarskie do mistrzostw Kolumbii. Zgiełk ulicy dochodził nawet na nasze 9. piętro.


      San Agustin, 530 km na południe od Bogoty, słynie ze swojego parku archeologicznego bogatego w kurchany i kamienne rzeźby wykonane w skałach wulkanicznych, które są porozrzucane po okolicznych wzgórzach, w dolinie rzeki Magdaleny. Stanowisko to jest datowane na okres od 500 p.n.e. do 1500 n.e. Niewiele wiadomo o ludach, którzy je tworzyły. Ale same w sobie te tajemnicze posągi mają jak dla mnie dość tajemniczości, bym hasała po okolicy w ich poszukiwaniu.


      Popayan może urokliwym miasteczkiem nie jest, ale ma charakter. I jest autentyczne. Żadne tam cukierkowe pozory - jest jak jest. I czuć, że wiele się tu dzieje w zaulkach i dalszych dzielnicach miasta. 'Popayan resiste' wykrzyczal jeden z nabazgranych napisów na murze. Ktoś inny zacytowal Różę Luksemburg: 'Kto się nie rusza, nie czuje, że ma kajdany'. Pewnie nie bez powodu sklepiki i warsztaty mają okratowane witryny. Dzieje się więcej niż można uchwycić w kadrze fotki podróżniczej. Nie wszystko od razu da się zauważyć z perspektywy turysty. Jutro ruszamy do Cali, stolicy kolumbijskiej salsy.

iwona kozłowiec

FWT Homepage Translator