dookoła świata etap 6 - Australia (2016)
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
tekst można ściągnąć w pliku DOC (539kB) i wydrukować
trasę na GPS również można ściągnąć (691kB) i wykorzystać na własnych wakacjach

zobacz inne trasy do pobrania



       Australia nie jest gotowa na takiego gościa jak ja. Zgorzkniały, cyniczny pracoholik. Tutaj wszyscy, nawet bezdomni, są sympatyczni, radośni, wyluzowani i leniwi. Angielska flegma w zderzeniu z ciepłym klimatem, przerodziła się w zdystansowaną radość życia. Chociaż nie wszędzie w Australii jest gorąco. My przyjechaliśmy do Perth pod koniec października i wieczorem było chłodno. Klimat panuje tu taki jak na Costa Brava w Hiszpanii. Wiosna jest chłodna w nocy, trzeba mieć dobry śpiwór aby wytrzymać pod namiotem, ale w dzień, kiedy zaświeci słońce, to spali nas w godzinę na czerwono, lepiej ukryć się w cieniu, gdzie wiatr od oceanu szybko zmusi nas do założenia na grzbiet czegoś cieplejszego. Oczywiście Australusy opowiadają niestworzone rzeczy o panujących tu upałach, o tym że na północy nie da się wytrzymać z gorąca, ale dane uśrednione z internetu temu przeczą, poza tym wszędzie w Australii, może nie w wielkich ilościach ale jednak, mieszkają ludzie tak samo zadowoleni ze swojego miejsca do życia jak mieszkańcy Perth. Zresztą kto by tam słuchał lokalesa. Tubylec zawsze wyolbrzymia, przesadza, nie chce wyjść na nudziarza.
       Przed wyjazdem znajomi nastraszyli nas cenami w Australii. Więc co robi Polus na emigracji? W pierwszej, wolnej chwili wali od razu do supermarketu, szuka antypodzkiej Biedronki i sprawdza ceny, kalkuluje na co go stać, czego będzie musiał sobie odmówić. No i okazuje się, że ceny podstawowych produktów, jak dla nas jajka, mięso i warzywa, są jakieś 20-30% wyższe niż w Polsce, warzywa jakieś 50%, a reszta jest na poziomie akceptowalnym. Trochę drożej niż w Hiszpanii, ale o połowę taniej niż we Francji. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w sklepach sieci BWS (beer wine spirits). To miłe, że Australusy widzą w napojach wysokoprocentowych jakąś duszę. Paliwo kosztuje w granicy 3.2zł i jeśli tylko pracujesz i zarabiasz w Australii, to stać cię na więcej niż zwykłego pracownika w Polsce. Niestety transport publiczny jest tu drogi, co skutkuje zakorkowanymi ulicami, bo dużo taniej jest jeździć samochodem. Jednoślady nie są popularne.
       A propos samochodów. Australia jest większa od całej Europy, patrząc od Uralu po Portugalię, a mieszka tu jedynie 25 milionów ludzi. Więc zagęszczeniem mieszkańców oscyluje w okolicy Syberii. Są oczywiście regiony gęściej zaludnione jak okolice Perth i Adelaida-Melburn-Sydney, tam są lepsze warunki do życia. W związku z tym australijskie Allegro nie oferuje wiele możliwości kupna używanego samochodu, a motocykle są dużo droższe niż w Polsce. Samochody terenowe są tańsze, ale nie ma dużego wyboru, a to co jest nie oferuje tak wysokiego poziomu wyposażenia off-roadowego jak w Polsce. Blokady mostów to tutaj wyjątek, liczy się mocny zderzak przeciw kangurom. Zgodnie z powszechnym mniemaniem, iż w Australii wszystko jest do góry nogami, rdza bierze tutaj samochody od dachu i tam należy szukać sposobów na zbicie ceny, a przynajmniej zbicie z tropu samozadowolonego yobo. Klasa yobo w Australii to proletariat bazujący na najniższych wartościach doboru dóbr konsumpcji i najłatwiejszym zaspokajaniu podstawowych potrzeb, bo innych nie mają. W skrócie: duże tanie piwo, duży brzuch, wielki telewizor, spora radość z oglądania sportu w tym telewizorze i jeszcze większy luz, bo wyzuty z możliwości zafrasowania się sprawami wyższego rzędu. Po naszemu można ich nazywać jabolami. Innym, potężnym zbiorem tubylców, mającym część wspólną z jabolami, jest zbiór barbeków. To zwykle ludzie ceniący sobie radość z obcowania z innymi, w dużych grupach podobnych do siebie, tak samo myślących ludzi. Znajdują upodobanie w produkowaniu nadmiernej ilości dzieciaków, a przede wszystkim w tak częstym, jak to tylko możliwe, wyprawianiu się takimi wielkimi rodzinami, z przyjaciółmi i domowym zwierzem, na łono przyrody miejskiej, czyli do parku lub na plażę, by tam wspólnie, hałaśliwie biesiadować i kopcić grila, czyli po tutejszemu barbeque.
       Nam udało się trafić od razu z marszu do rodziny intelektualistów. Odebrali nas z lotniska. Ona nauczycielka nauczycieli, on Fizyk z wykształcenia, a biznesmen z zawodu. Na początek mamy dach nad głową i to nie byle jaki, oraz wikt i opierunek, w zamian za drobne prace przydomowe. Nie jest to wcale takie fajne, chcą nas zagłaskać na śmierć... gdybyśmy tylko potrafili to docenić i wykorzystać. Mieszkamy w dzielnicy domków jednorodzinnych, krętych uliczek, szerokich trawników przed domem i wielkich garaży na trzy samochody. Trochę jak w amerykańskim filmie z klasą średnią w obiektywie. Tyle, że w Australii domy nie są podobne jeden do drugiego i ludzie się różnią. Nie pakuje się bogatych do jednej dzielnicy, czarnych do drugiej, a biednych do bloków. Wszystko jest wymieszane, nie można awansować w oczach przyjaciół przenosząc się do dzielnicy prawników, lekarzy, czy po prostu bogatych. Nikomu to nie przeszkadza, bo Australusy mają na to zbyt duży luz. Oczywiście są rezydencje bogaczy, ale raczej dalej od miasta. Są też drogie domy, jak na przykład w Sydney. Ale nie trudno znaleźć bezdomnego w rozlatującym się busiku, koczującego na promenadzie nadmorskiej i nikt go nie wyrzuca, wręcz przeciwnie, machają do niego ręką na powitanie, podczas spaceru. Nieco większe domy, z kilkoma mieszkaniami, budowane przez lokalne władze dla biedoty, stawia się pomiędzy normalnymi domami klasy średniej. Ot chociażby niedaleko nas, nad samą plażą, z ładnym widokiem do pozazdroszczenia, stoją dwie czynszówki. Ludzie, w zamiarach planistów, mają się mieszać i integrować, a nie budować coraz większe mury między sobą. Inną rzeczą, która szybko wpada w oko jest ogrom zieleni. Inwestorzy nie starają się na siłę zabudować każdej, wolnej przestrzeni, w poszukiwaniu źródła dochodu. Miejsca jest tu bez ograniczeń. Projektuje się więc całkiem spore parki, jeziora, nawet przestrzeń z dziką przyrodą jak w dżungli. Dzięki temu, że żyjemy i pracujemy pośród standardowych, australijskich Kowalskich, doświadczamy czegoś, co w podróży staje się niezrozumiałe, odległe, hermetyczne.
       Popołudniami łazikujemy sobie po okolicy i podglądamy. Już całkiem niedługo zaczną po dzielnicy krążyć opowieści o parze Polusów niestrudzenie penetrujących w sandałach wszelkie, możliwe zaułki. W USA, w takich dzielnicach w ogóle nie ma chodników. Tutaj są, wąskie i tylko z jednej strony ulicy. Rzadko spotykamy pieszych. Do parku, czy sklepu dojeżdża się samochodem. Nasi gospodarze z oporem przyzwyczajają się do naszych nawyków. To znaczy zaczynają rozumieć, że wolimy pójść, niż zostać podwiezieni, ale chyba nigdy nie poczują podobnej potrzeby. Tak jak nam trudno pojąć dlaczego dwoje doskonale sprawnych emerytów, zaprasza obcych ludzi do domu, aby z nimi mieszkali, ich objadali i tylko trochę pomagali w przydomowych obowiązkach. Polak nie znajdzie w tym ekonomii, my nie znajdujemy logiki, a pewnie chodzi o poruszenie zastałej energii, poczucie bycia znowu komuś potrzebnym. Jakoś tak samoistnie wpadliśmy, my wszyscy, w nawyk cowieczornych rozmów. Intelektualizowaniu i uświadamianiu sobie nawzajem rzeczy niezauważalnych. Handlujemy informacją między sobą, uczymy się od siebie, motywujemy się do poznawania nowych kierunków, czasami zmieniania poglądów i rozszerzania świadomości. Może właśnie taki miało to cel. Komfort życia zmusza do poszukiwań tam, gdzie ludzie na dorobku, jak Polacy, w ogóle nie zaglądają.
       Ale Australia to nie jest raj na Ziemi. Mają tu sporo problemów z uzależnieniem gospodarki od USA, przywiązaniem do królewskiej wspólnoty brytyjskiej, spadkiem wzrostu gospodarczego, globalizacją obyczajów i kultury, zgnuśnieniem w przyjemnej konsumpcji. A także z dziurą ozonową, jadowitymi pająkami i Słońcem. Codziennie w TV podaje się informacje o nasłonecznieniu i przypomina o obowiązku smarowania skóry kremami. Jak ktoś zobaczy cię bez nakrycia głowy w słoneczny dzień, to na pewno poczuje się w obowiązku aby przypomnieć ci o kapeluszu. Jeśli zabierzesz się do prac w ogrodzie, albo tylko do odsuwania sofy, by za nią posprzątać bez rękawic ochronnych, to wyjdziesz na durnia. - Nie wtykaj palców tam gdzie może siedzieć red back - to podstawowa maksyma Antyspodów. Jak cię dziabnie czerwonodupiec to będziesz miał problem jak z Perth do Adelaidy. Malutkie pająki z rozdętym, czerwonawym, tutaj mówią red-isch, odwłokiem mogą być wszędzie. Gryzą jednak, tylko doprowadzone do ostateczności. Jadowitych snakeów w miastach się nie widuje. Na wiosnę, czyli polską jesień, są szczególnie niebezpieczne, bo ospałe i nie potrafią tak szybko, jak by chciały, uciekać przed człowiekiem.
       Oprócz tego, że pracuję, będąc w podróży, mieszkam z obcymi ludźmi, poznaję od środka odmienną kulturę i obyczaje, to na dodatek pracuję w ogrodzie i wielkim domu. Nigdy takich prac nie wykonywałem. Pewnie gdybym to robił w Polsce to ziewałbym z nudów, ale tutaj jest jakoś inaczej, jakby otaczała mnie inna energia, a to co robię było odkrywcze, inne. Budowa zagrody dla kur. Eko, bio, easy going farmy, gdzie kury czują się jak pączki w maśle i są tak przyjaźnie nastawione do ludzi, że należy uważać aby nie wlazły między młotek a gwóźdź, albo szpadel a grządkę, bo wciskają się pod nogi jak kot co się łasi w nadziei na Wiskas. Sprzątanie ogrodu, mycie okien. To wszystko może być całkiem przyjazne dla podróżnika, jeśli nie przywiązuje się wagi do celu i planu życia na następne tygodnie. Można znaleźć radość w projektowaniu i konstruowaniu zawiasików do drzwi domku dla kur, zamiast beznamiętnie wskoczyć do samochodu, pojechać dziesięć minut do sklepu i kupić za grosze dużo lepsze zawiasy z fabryki zawiasów do domków dla kur. Po prostu można się tą robotą całkiem dobrze bawić. No... chyba że cię dziabnie w stopę niby ukrytą w crocsie, jakiś czerwonodupiec.
       Nie można jednak zapominać o tyczkach wbitych w śnieg. To one pokazują podczas zamieci gdzie powinna znajdować się droga do celu. Trzeba mimo wszystko iść od tyczki do tyczki, co nie znaczy, że najkrótszą drogą. Nasza kolejna tyczka ma zawieszkę z piktogramem 'samochód'. Ile to miesięcy przed wyjazdem do Australii, męczyłem temat samochodu. Najpierw był brany pod uwagę Land Cruiser oczywiście. Potem van, a na dzień przed wyjazdem Mitsubishi Delica, taki van z napędem na cztery koła. Aż tu niepostrzeżenie, dotarliśmy do kolejnej tyczki i jutro jedziemy finalizować transakcję zakupu takiego samochodu. Znaleźliśmy to co chcieliśmy, a nasi gospodarze nam w tym pomagali. Czuję się jakbym planował ten wyjazd na antypody od zawsze. Ale ja zwykle tak się mocno angażuje we wszystkie projekty, że wydają się wypełniać cały horyzont przede mną. Potem przychodzi moment, kiedy trzeba zrezygnować, albo przejść do fazy działania. O kupnie samochodu w Australii mógłbym napisać całkiem niezły elaborat, a jutro po prostu doń wsiądziemy. Jakkolwiek wielkie rzeczy byśmy planowali, wydają się małe z bliska.
       Dzisiaj dzień kupowania samochodu. Dawno tego nie robiłem, a nigdy dobrze nie kupiłem. Tym razem udało się wrócić od sprzedawcy bez problemu i na razie wszystko działa. Przy okazji tej operacji wydawania pieniędzy, zaznajomiliśmy się australijskim prawem dotyczącym samochodów w stanie Western Australia. Właściciele pojazdów nie posiadają takich dowodów rejestracyjnych jak w Polsce. Jedynie zwykłą kartkę papieru, wydruk z ewidencji urzędu komunikacyjnego. Nie trzeba jej wozić ze sobą. W razie zatrzymania przez policję, trzeba okazać jedynie prawo jazdy, a resztę sami sobie wyczytają z komputera. W Australii płaci się za licencję na użytkowanie samochodu, w tej opłacie jest również ubezpieczenie, z którego bierze się środki na ewentualne odszkodowania, jeśli w wyniku wypadku jaki spowodowaliśmy, ucierpi jakaś osoba. To jest obowiązkowe. Nadobowiązkowe jest ubezpieczenie na wypadek uszkodzenia czyjegoś samochodu. Nawet z auto casco już nie wychodzi drogo. Dla przykładu nasze Mitsubishi Delica, na rok, wychodzi około 140AUD za ubezpieczenie nadobowiązkowe. Ale za licencję na użytkowanie opłata wynosi 854AUD. Można płacić w ratach. Nasz samochód ma jeszcze ważną licencję do rocznicy stanu wojennego. Co ciekawe w Australii nie stosuje się przeglądów rejestracyjnych. Właściciel jest odpowiedzialny za stan techniczny pojazdu. Co skutkuje, jak kiedyś we Francji, tym że po drogach jeżdżą różnej maści graty. Policja może nakazać naprawić pojazd i nakleić na szybie żółtą kartkę, oraz wprowadzić do ewidencji komputerowej odpowiednią adnotację.
       Cóż... jazda samochodem z kierownicą po niewłaściwej stronie i po niewłaściwej stronie jezdni, na początku wydaje się niezwykle trudna, ale człowiek szybko się wciąga. Po pół godzinie już się pamięta, że większa część samochodu jest po lewej stronie, podobnie jak najwolniejszy pas na autostradzie. Najgorzej wyjechać z dużego parkingu spod supermarketu, łatwo władować się w uliczkę pod prąd. Byle wyjechać z miasta...
       Kolejnego popołudnia pojechaliśmy przerejestrować samochód. Zapłaciliśmy za parking pod urzędem 12zł i czekaliśmy pół godziny w kolejce. Urzędów jest kilka, ale my musieliśmy przyjechać do głównego, bo nie jesteśmy obywatelami Australii. Można także przerejestrować samochód przez internet. Przerejestrowanie trwało 4 minuty, zapłaciliśmy i dostaliśmy wydruk na zwykłej kartce papieru, który będzie teraz naszym dowodem rejestracyjnym. Przy okazji pobytu w urzędzie komunikacyjnym przejrzeliśmy różne foldery nakłaniające do wykupywania ponadobowiązkowych ubezpieczeń i do dbania o kondycję techniczną swoich pojazdów. Czyli aby hamulce hamowały, opony były, klamki otwierały drzwi, klimatyzacja działała, szyby były przejrzyste. Stacje diagnostyczne tutaj nie istnieją. Na ścianie urzędu wywieszono 26 rodzajów tablic rejestracyjnych do wyboru. Różniły się wielkością, formatem, kolorem tła, krojem i kolorem czcionki, kompozycją danych. 25 z nich jest płatne. Jeśli kupisz samochód z taką rejestracją musisz za jej użytkowanie zapłacić lub się jej zrzec. Niektóre tablice wyglądały jak kolorowa tęcza z nabazgranym napisem, inne były klasycznie czarne z białym nadrukiem, ale można było sobie także wybrać format europejski, gdzie na niebieskim pasku zamiast gwiazdek był emblemat stanu Australii. Kolega, parę lat temu, w tym samym urzędzie, rejestrował sprowadzony z Polski samochód. Pan kontroler sprawdził jedynie 'na oko' czy klocki hamulcowe jeszcze istnieją i nakleił na zadku emblemat "left hand driving".
       Kolejne dwa dni weekendu były pełne pracy przy samochodzie. Budowałem łóżko, Iwona szyła zasłony i sprzątała, a w międzyczasie kupowaliśmy ostatnie wyposażenie kempingowe. Wszystkie te działania nie byłyby możliwe bez niezwykle rozbudowanej gościnności naszych gospodarzy - Denis i Pete'a. Denis dała Iwonie materiały na zasłony i obicia, a także sporo innego wyposażenia. Pete bezceremonialnie zapowiedział, że mam się czuć w jego garażu jak u siebie i korzystać ze wszelkich sprzętów. Ofiarował też swoją pomoc i sporo materiału do budowy łóżka w Mitsubishi. Potem pojechał jeszcze z nami do sklepu, aby udostępnić swój rabat i obniżyć nam koszty. My rewanżujemy się, całkiem swobodnie i bez przymusu, wynajdywaniem ciekawych tematów do dyskusji wieczornych. Zahaczamy o wszystko, od różnicy między normami pomocy społecznej w Anglii i Australii, przez równania Heisenberga, po tematy kulinarne. Wieczory bez flaszki porządnego wina nie mogą się obejść. Pete dostaje wino od znajomego producenta, podobno to 'expensive' butelki, czyli w sklepie coś ponad 120zł. Codziennie Denis z Iwoną wymyślają jakieś dziwaczne potrawy, może nie do końca zgodne z moją dietą, ale bardzo smaczne. Pete też dołącza swoją męską energię do kulinarii. Tylko ja wtedy czuję się nieużyteczny. Kuchnia to nie moje miejsce.
       Zastanawiam się jak duże szczęście mieliśmy trafiając tu gdzie trafiliśmy, albo jak bardzo gościnni z reguły są Australijczycy, skoro z zestawu możliwości work&away wybraliśmy rodzinę na chybił trafił. Czuję się tutaj inaczej niż w Polsce, ale raczej już zadomowiony. W zachodniej Europie odzywa się mój kompleks pochodzenia z gorszego kraju, mniej cywilizowanego, biedniejszego. W Australii, od pierwszego dnia było inaczej, bo tu jest inaczej. Trudno opisać te, na pierwszy rzut oka, niewidoczne różnice, ale Australijczycy są inni z natury od, na przykład, mieszkańców rejonu śródziemnomorskiej Europy. Może powoduje to klimat, a może większa otwartość, zaufanie, życzliwość do siebie nawzajem, wynikająca z mniejszej konkurencji na rynku kontaktów międzyludzkich, pracy, mniejszy poziom drobnej przestępczości, o wiele mniejszego zagęszczenia ludności, nawet w miastach. W Europie, zwłaszcza wschodniej, jesteśmy z góry nastawieni podejrzliwie w nieskrępowanych kontaktach na ulicy, czy w supermarkecie. Nie zostawiamy otwartego samochodu z kluczykami na podjeździe przed domem, nie od razu ufamy komuś, kto chce nam pomóc włożyć dużą paczkę do wozu. Z reguły nie dowierzamy usługodawcom, naprawiającym nam pękniętą rurkę w domu, sprawdzamy i pilnujemy. Od razu nastawiamy się negatywnie do wszelkich reklam produktów, oczekujemy że z pewnością wielka firma chce tylko na nas szybko zarobić, a nie zdobyć nasze zaufanie na lata. Tutaj jest odrobinę inaczej, ludzie mniej się takimi rzeczami stresują. Jeśli państwowa agenda publikuje wyniki jakości importowanej żywności, to większość temu wierzy, nie doszukując się działań złego lobbingu w rządzie. Policjant jest kimś kto ma służyć pomocą, a nie nękać nas egzekwowaniem przestrzegania nieżyciowych przepisów. Kasjerka w sklepie jest uśmiechnięta ze swej natury, a nie z rozkazu przełożonego. Zamiast powtarzać durne regułki - dziękuje i zapraszam ponownie - zagada na temat pogody, zażartuje na temat cen. Kierowca autobusu zaczeka aż pan w garniturze dobiegnie do drzwi, a potem od niechcenia zapyta staruszkę gdzie chce wysiąść, aby jej przypomnieć. Kiedy naprawiasz wóz przed domem, żaden przechodzień nie minie cię obojętnie. Jak zaprosisz gości na szampański wieczór, to dziwnym było by nie zaprosić sąsiadów, a najlepiej pójść do parku, czy na plażę i tam usmażyć grila, może ktoś ciekawy się przyłączy, po co zamykać się w czterech ścianach, albo w ogrodzie za wysokim płotem - wyjdźmy do ludzi - taki mają tu obyczaj. Z tych małych rzeczy składa się ta inność australijskiej atmosfery jaką tworzą tutejsi ludzie. Może dlatego czuję się tutaj bardziej na miejscu niż w Niemczech, czy Hiszpanii, mniej wyobcowany. A może to tylko złudzenie. W każdym razie, 12 dni po wyjeździe z Polski zupełnie zapomniałem o wszystkich sprawach jakie tam zostawiłem. Może to odległość, chociaż jak sobie ją uświadomić, wiele razy latałem samolotem i miesiące po wylądowaniu nie czułem się tak swojsko, bezpiecznie, i u siebie. Odległość to rzecz złudna, nawet jeśli oddalamy się samochodem. Równie dobrze mógłbym być na innej planecie, przestałem pamiętać o tym co było ważne w Polsce, przeniosłem się, chyba po raz pierwszy, całym sobą. A może to jednak tylko złudzenie? Myślenie jest zależne od punktu siedzenia. Jutro, pojutrze wyjedziemy z Perth, a pieniądze zaczną topnieć jak lody zapomniane na stole, w słoneczny dzień. Trzeba jednak uchwycić się nadziei, że coś pozytywnego się wydarzy. Przestać planować kolejne dni, tygodnie, a w zamian, z brawurą, porzucić przyszłość na rzecz nieskrępowanej zmartwieniami radości dnia dzisiejszego. Nie wymyślę żadnego, prawdopodobnego scenariusza na jutro. Nie powinienem oczekiwać 'złego', tylko dlatego, że zwykle czaiło się za zakrętem. Tutaj tyle rzeczy jest inne, przeciwstawne, do góry nogami, może należy oczekiwać czegoś odwrotnego niźli zwykle.
       Kiedyś w bogatych dzielnicach Perth istniała instytucja wystawek. Jak ktoś robił wiosenne porządki w domu, to wystawiał niepotrzebne sprzęty na chodnik, tak jak dziś wystawia się w kartonie cytryny, albo pomarańcze, których nie sposób przejeść w domu, a drzewo w ogrodzie ugina się pod ciężarem owoców. Kto co potrzebował to brał, a resztę wywozili śmieciarze. Teraz tak robić nie wolno. Trzeba zamówić kontener, albo samemu wywieźć na śmietnisko. Tam dokonuje się selekcji i to co się nadaje, wystawia się na sprzedaż, za dość wysokie ceny. Społeczność jest niezadowolona, ale z pewnością ktoś na tym korzysta.
       Są jeszcze składy czerwonego krzyża i innych agencji pomocowych, które w tanich pomieszczeniach wystawiają na sprzedaż, za symboliczne grosze, całkiem dobre ubrania i sprzęty gospodarstwa domowego. My udaliśmy się tam w pierwszej kolejności. Zanabyliśmy teflonowy garnek do naszego gospodarstwa, spodnie robocze i inne ciuchy. Wydaliśmy tyle co w polskiej ciuchbudzie.
       Takie miejsca są zwykle obstawione przez imigrantów i emerytów, podobnie jak supermarkety Coles. Czasami trafi się tam promocja niższych cen niż w Polsce. Zwykle dobra wołowina jest tańsza od kurczaka, ale nie ma wyboru tanich serów, trudno znaleźć gazowaną wodę, a alkohol tylko w sklepach BWS. My tam kupujemy 4-ro litrowe kartony australijskiego wina. Nie pamiętam abym w Polsce kiedykolwiek pił tak dobre wino z butelki, jak z australijskiego kartonu za 10.50zł/litr. Karton jest hermetyczny, więc można go opróżniać spokojnie przez tydzień. Alkohol wysokoprocentowy jest 50% droższy niż w Polsce.
       Wracając do cytrusów. Tutaj rosną w ogrodzie jak u nas jabłka, zresztą jabłka, gruszki, a nawet oliwki też tu są. Cytryny zrywa się prosto z drzewa, tak jak pomarańcze, można je jeść razem ze skórą, nie są pryskane, a skóra jest smaczna. Przez dwa tygodnie przyzwyczaiłem się jeść jedną cytrynę dziennie i kilka mini pomarańczy.
       Nie byliśmy jedynymi obcymi w okolicy. Po sąsiedzku mieszkała Japonka, z wymiany młodzieży szkolnej. Uczyła się angielskiego i chodziła do szkoły razem z dziećmi lokalnymi. Spędzała weekendy w przyrodzie, razem z rodziną australijską, przeniosła kawałek japońskiej kultury na australijską ziemię. Pewnego dnia umówiliśmy się na spotkanie z polskimi imigrantami. Najpierw na stopie prywatnej, na piwo, w plażowej restauracji, a drugiego dnia w polskim klubie Cracovia, na wschodnich przedmieściach Perth. Przez parę godzin rozmawialiśmy po polsku, w klubie poczytaliśmy sobie menu restauracji, wypełnione staropolskim jadłem. Otoczyli nas normalni ludzie, jak z Polski, z normalnymi tematami rozmów, jak w Polsce. Tylko dzieci jakieś inne, między sobą rozmawiają po angielsku, a z rodzicami po polsku. Czasami nawet rodzicom, odpowiadają na polskie pytania po angielsku. Poczułem się obco. Już tak przyzwyczaiłem się do innej rzeczywistości, angielskiej rzeczywistości, że powrót na chwilę, tak z marszu, do polskiej codzienności okazał się dokuczliwy.
       Umówiliśmy się na te spotkania aby rozeznać rynek możliwej emigracji. Tutaj co tydzień ktoś przyjeżdża i wchodzi na drogę wiodącą ku karcie stałego pobytu. Możliwości jest kilka. Najłatwiejsza, ale zarazem najbardziej żmudna, to zacząć kurs językowy, płatny co tydzień nie mniej jak 180AUD. Na czas kursu ma się stały pobyt w Australii i pozwolenie na pracę do 20 godzin tygodniowo. Pracę łatwo znaleźć przy pomocy polskich przyjaciół, tak samo jak pokój za minimum 150AUD tygodniowo. Teraz panuje tu kryzys na rynku pracy, spowodowany zastojem w nierentownych kopalniach, ale kto chce pracować, to bez problemu zarobi 20AUD na godzinę. W międzyczasie, będąc na kursie, należy szukać pracodawcy, który zatrudni na stałe i zapewni papier na pobyt i pracę. Wtedy też można założyć własną firmę. A jak się płaci podatki, to Australia chętnie przyjmuje. Aby zdobyć kartę pobytu stałego, zbiera się punkty za wykształcenie, wiek, stan zdrowia, rodzinę na karku, zdany egzamin z angielskiego.
       Są inne drogi do Australii. Na przykład przez małżeństwo, doktorat, albo kontrakt na pracę, wtedy od razu ląduje się na wyspie i idzie do pracy. Tak emigruje większość młodych. Czyli ostatnia fala polskiej emigracji. Pierwsza nastąpiła tuż po wojnie. Nie mogli wrócić, tęsknili, budowali polskie kluby, małe przyczółki polskości z dala od ojczyzny. Druga fala przyszła w latach '80-tych. Ci mniej wzdychali, sami uciekli, bardziej zależało im na wpasowaniu się w zachodnią konsumpcję. Ale po latach, kiedy się dorobili, kiedy wyjazdy wakacyjne do Polski nie były tak przyjemne jak się tego spodziewali, zaczynali szukać swojej tożsamości. Nie potrafili przerobić się na Australijczyków, nie umieli stworzyć nowej klasy polskich emigrantów, więc kultywowali w stowarzyszeniach te wszystkie wartości jakie identyfikowali z polskością, religię, obyczaje, kuchnię, język, kulturę. W tym szukali głębszego sensu własnego istnienia i tam znajdowali dystans do polskiej rzeczywistości jaką widzieli po przyjeździe do Polski na wakacje. Z początku, w latach '90-tych rodzina i znajomi widzieli w nich chodzące pieniądze, potem po prostu obcych, abstrahujących od bieżącej sytuacji polityczno-społeczno-kulturalnej w Polsce. Krytykowali ich za to, że nic nie rozumieją, pchają swoje trzy grosze w sprawy ich nie dotyczące, nawołują do włączania wstecznego biegu. Rodzina w Polsce oczekiwała od nich, że przyjmą postawę turysty, a oni nadal czuli się Polakami. Więc się na Polskę obrażali, budowali swoje mikro-Polski, bardziej polskie od polskiego ideału.
       Wchodząc do klubu Cracovia, przypomniałem sobie tych wszystkich piosenkarzy i aktorów, którzy miewali tourne po takich polskich klubach, po powrocie opowiadających w polskiej telewizji, jak ich gorąco przyjęto, jakie to było wzruszające być rozpoznanym i oczekiwanym na drugim końcu świata. Pomyślałem sobie ile w tym było samozadowolenia artysty, poklasku i uwielbienia jakiego potrzebują, zwłaszcza u schyłku kariery. Ile w tym było samozadowolenia emigrantów, potwierdzenia ich oczekiwań, jak pozytywna cenzurka na koniec semestru w szkole, satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. Oto przyjeżdża wielki, polski artysta, tylko do nas, jest dostępny na wyciągnięcie ręki. Ciekawe jak się kończyły wieczorne rozmowy przy wódeczce, po występie? Kto mówił sobie w duchu - dobra niech się wygada, co on z tego rozumie, mam gdzieś jego pomysły, mam własne zmartwienia. Jak to powiedziała pewna pani, polska emigrantka, jaką spotkaliśmy - na emigracji spotyka się ludzi, których w życiu by się nie spotkało - cokolwiek przywodzi to na myśl, jest prawdziwe.
       Trzecia fala emigracji, ta bijąca o brzegi Australii dziś, to młodzi niemający żadnych problemów z integracją z obcą kulturą, wolą pójść do pubu z Australijczykiem, albo Chińczykiem na piwo, aniżeli wzdychać do tego co zostawili za sobą, w polskim klubie. Nie poszukują swojej tożsamości w dawnych ideałach, widzą swoją przyszłość pośród normalnych, tutejszych ludzi, innych imigrantów, starych obywateli Australii. Polskie kluby tracą członków. Wymierają starzy, nie następuje wymiana genów, oraz co znamienne dla polskiej kultury, emigracja jest stale podzielona. Dzielą ją poglądy polityczne na temat Polski, chociaż łączą poglądy na temat Australii. Dzieli ich typowa, polska zawiść, status społeczny, różnice pokoleniowe. Mimo, że polski ksiądz umiejętnie, po nowoczesnemu, stara się trzymać wszystkich w kupie.
       Przyszła pora pożegnania. Zżyliśmy się z naszymi gospodarzami, a oni z nami. Były uściski i przygotowanie wałówki na drogę. Zapewnienia o tym, że będziemy w ciągłym kontakcie przez internet, oraz nagłe uświadomienie sobie, że to była tylko chwila. Już zapamiętaliśmy plan ulic całej okolicy, skróty do sklepu i parku, a jeszcze nie zdążyliśmy odwiedzić i sprawdzić wszystkich polecanych nam miejsc. Z drugiej strony przyzwyczajenie to przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Staliśmy się codziennością dla naszych gospodarzy przez te dwa tygodnie. Nigdy się razem nie nudziliśmy, nie było zgrzytów, polubiliśmy się mimo, że nie czubiliśmy się. Pożegnaliśmy się w zapewnieniu, że jeszcze do Perth wrócimy, a na pewno spotkamy się na wspólnej wyprawie na Kaukaz w przyszłym roku.
       Wyjechaliśmy na wschód, to od zawsze chyba mój ulubiony kierunek. Przejechaliśmy łańcuch zalesionych wzgórz i wjechaliśmy w bezkres pastwisk oraz pól uprawnych w zboża. Pomiędzy wioskami, na ponad sto kilometrów, rozciągały się zupełne pustkowia. Step kazachski, czy mongolski jednak usiany jest samotnymi jurtami, tutaj ludzie gnieżdżą się w małe skupiska wiejskie, luźno zabudowane, farmy są porozrzucane, ale nie tak blisko siebie jak jurty mongolskie. Gęstość zaludnienia na kilometr kwadratowy jest podobna, ale, jak to zauważyła Iwona - to nie to samo.
       Jedno co jest zbliżone do mongolskich wiosek, to lokalny patriotyzm. W każdej wiosce zbudowano społecznym sumptem pokazowy parking z wiatą, elektrycznością za darmo, toaletami i wodą, dla przyjezdnych. Koniecznym elementem jest plac zabaw dla dzieci, oraz tablice informacyjne o lokalnych atrakcjach i historii regionu, począwszy od pierwszych osadników na wozach zaprzężonych w konie. Kult pioniera wyziera tutaj zza każdego, drucianego płotu. Ginący w zielsku, niewysoki krawężnik u podnóża skały, ma swój emblemat na nóżce ze stali nierdzewnej, a na nim pełne patosu zdania o tym, jak przed dwustu laty jakiś osadnik zbudował ten krawężnik aby ściekająca ze skały woda gromadziła się po to, aby on mógł myć w niej worki, w których woził winogrona. Takich głupot jest tutaj sporo. Nie widzieliśmy jeszcze pomnika pioniera, ale na pewno ten zaszczyt nas nie minie. Mówię o tym z przekąsem, bo przypomina mi to kult polskiej martyrologii. No cóż każdy szuka swej wielkości tam gdzie spodziewa się ją znaleźć najłatwiej.
       Są wioski, małe miasteczka, jak na przykład York, które ma się czym poszczycić, najstarsze miasteczko białych z dala od wybrzeża. Wygląda jak miasteczko z hollywoodzkiego westernu. Drewniane tarasy oparte na kolumienkach i ceglane partery. Na dole sklepy kolonialne, a na górze hotelik. To główna ulica, ale jak spojrzeć pomiędzy domy, to widać pustą przestrzeń poza miasteczkiem. Tylko saloonu brak. W York bar prowadzi sobowtór Eltona Johna, ale w nowoczesnym stylu. W takim Quairading, gdzie szukaliśmy cafe z rozpustną żądzą spożycia kawy/pepsi, centrum zapadło się w sobie, jak ruchliwy, hałaśliwy, pełen wigoru człowiek, wkraczający w etap starczej demencji. Cafe owszem było, jak wyjęte z lat '80-tych i od tamtych czasów nieczynne. W hardware shopie, chłopak za ladą przywitał nas jak zbawienie, ale mimo wielkiej powierzchni sklepowej, miał mniejszy asortyment niż pani Wiśniewska na kilkunastu metrach kwadratowych, w mojej wsi, w Polsce. Zaszliśmy do supermarketu, gdzie podłogi były wyświechtane szuraniem farmerskich butów przez lata, a regały pamiętały Regana. Asortyment też był mizerny. Najwięcej żywności puszkowanej i chipsów. Takie zacofanie w Australii jaką poznaliśmy nikomu nie przeszkadza. Przypomniałem sobie zapyziałe, poniemieckie wioski Lubuskiego, albo specyficznie polskie wioski wschodnich kresów. Fajne do fotografowania, zadumy, posiedzenia przed sklepem i zamienienia kilku słów z lokalnymi pijaczkami. Ale mieszkać bym tam nie chciał. Tu, w Quairading bym mógł. Może to moja ślepa przekora.
       W tych australijskich wioskach zawsze też jest, typowo amerykańskie, efekciarstwo zaklęte w jakiś symbol, pod tytułem - największa patelnia na świecie powstała w lokalnym zakładzie, albo rekord Guinnessa w budowaniu nieprzerwanego łańcucha pick-upów (tutaj mówi się yut) z psem na pace, czy lokalny bar który kiedyś tam wygrał nagrodę za 'najlepszy bar w Zachodniej Australii' i tym podobne wymuszone atrakcje. Trudno powiedzieć czy są magnesem dla niewybrednych turystów, czy mają jedynie za zadanie podniesienie samozadowolenia tubylców. Mimo wszystko trzeba przyznać, że autochtoni starają się jak mogą pokazać z jak najlepszej strony. Stawiają fikuśne rzeźby z kawałków rolniczego sprzętu, prześcigają w fantazji organizowaniu parkingów i stacji benzynowych dla przejezdnych. Dla nas są atrakcyjni z powodu swojego, sielskiego, typowo australijskiego życia, wielkich maszyn, na jeszcze większych polach, wyluzowanych, prawdziwych farmerów w swoich prawdziwych pick-upach, pustką przestrzeni wdzierającą się pomiędzy domy, na zakurzone, spalone słońcem ulice i szutrowe drogi, beznamiętnym zastojem, trwaniem, niezmiennością albo nudą, tak dla przyjezdnego oczywistą, że aż dla tubylca wstydliwą oczywistością.
       Jednak przez tą całą wiejską naturę Australii przenika nowoczesność bezzałogowych kombajnów, siewników sterowanych GPSem, najnowszych, najdroższych pick-upów, szerokich dróg zbudowanych za niezłe pieniądze, a użytkowanych z rzadka. Czasami zauważy się rodzynek w postaci drewnianych słupów do trakcji elektrycznej, jakich nawet na zapyziałej Syberii trudno znaleźć, albo rozlatujący się amerykański Ford zaprzęgnięty na stałe do cysterny z wodą deszczową, czy archaiczne, tłuste od rozlanej ropy, stacje paliw.
       Muchy na to wszystko srają, jest ich tutaj na wiosnę miliardy, więcej niż komarów na Syberii. Na szczęście tylko niektóre gryzą. Jednakże musieliśmy sobie sprawić siatki na twarz, bo muchy cisną się do wilgoci oczu, nosa, ust i uszu, dreptają zwinnymi nóżkami najpierw po naszym, albo kangura, gównie, a potem po naszych twarzach. Jak człowiek, są wszystkiego ciekawe i wszystkiego muszą dotknąć czarną nóżką, a nóżek mają sześć. Czasami jest ich tak dużo, że jedna ręka zatrudniona do bezustannego ścierania ich z twarzy nie wystarcza. Potrząsanie głową, machanie dłonią w odległości 20 centymetrów od nosa, a nawet porywisty wiatr, nie wprawiają ich w przestrach i nie zmuszają do ucieczki. Są jak hitlerowcy, na początku ledwie kilka, można było ich rozjechać jednym samochodem, ale już po chwili nie dało się powstrzymać narastającej lawiny. A może jak Europejczycy lądujący w Ameryce po jej odkryciu. Wszystko jedno, walka z muchami to jak przeganianie Wisły kijem. Tylko natura, która je stworzyła, może z nimi wygrać. Są dni, kiedy jest dość chłodno, wtedy much nie ma. Są dni kiedy jest upalnie, ponad 40st.C, wtedy też much nie ma. Można je znaleźć w ocienionych miejscach, jak cisną się do chłodu. Może ich silniki przegrzewają się w upały i muszą lądować w cieniu.
       Zrobiliśmy sobie długi weekend na zwiedzanie okolic skalnej atrakcji natury Australii - Wave Rock. Takich wyrastających z niczego, grzybiastych, zwalistych, szarych skał jest tu sporo. Mają niecodzienne kształty, erodują do jeszcze bardziej ciekawych. Raz wyglądają jak zastygła fala oceanu, innym razem jak ziewający wieloryb, albo jak wielki talerz z zupą, w której można się wykąpać. My skorzystaliśmy ze słonego jeziora, po środku cudnie kosmicznie wyglądających, suchych rozlewisk. Sporo tutaj terenów zalewowych, przy drogach często spotykaliśmy tyczki z wymalowanymi centymetrami do dwóch metrów, jak w Polsce poziomice stanu wody w rzekach. Tutaj mają dawać rozeznanie, czy warto atakować pick-upem zalaną drogę, czy może poczekać jeszcze z godzinę aż woda zejdzie, bo ryzykować aby pojechać po piwo do sklepu, nie warto.
       Teraz zaczyna się pora sucha. Szutrówki się kurzą, a flood area są wyschnięte na pieprz. Na kempingi pod atrakcjami regionu walą w weekendy turyści z miast. Przyjeżdżają głównie kamperami i pick-upami ciągnącymi przyczepy kempingowe na wielkich kołach. Ale widziałem dwóch motocyklistów, ciężarówki kempingowe i piękne kampery terenowe.
       Nam kempingi za 90zł nie są potrzebne. Chociaż moglibyśmy się w nie wpasować nadszarpując jeszcze bardziej nasze, skromne fundusze. Iwona wyciągnęła by Vegamite i posmarowała nim kromkę chleba, wtedy nikt by nie uwierzył, że jesteśmy tutaj obcy. Pierwszy nocleg spędziliśmy na darmowym polu namiotowym z wodą, wiatami, miejscami do pieczenia grila. Natomiast drugi już po naszemu, w krzakach, na górce aby nas w nocy przypadkiem nie zmyło. Mitsubishi to nie nasza Toyota. Wiele rzeczy musimy sobie odmówić, a wiele innych zaspokoić w odmienny sposób, ale z dnia na dzień budujemy coraz to lepszą, naszą podróżniczą rzeczywistość w Delikutasie.
       Rano przyglądał się nam kangur. Stał na polu jęczmienia i się gapił, jak kangur na Mitsubishi. Słońce już wstało i zrobiło się nieco cieplej. W nocy zmarzliśmy. Zimny wiatr z Antarktydy szarpał samochodem do rana. Jeszcze wczoraj mieliśmy ciepły, a nawet duszny wieczór, a dziś znowu zimno. Jak chcesz się ogrzać to stań na słońcu, pali jak farelka nastawiona na trzeci bieg, a w cieniu zimno. Przynajmniej zaoszczędziliśmy na paliwie, dziś nie włączaliśmy klimy.
       Wczoraj wieczorem zwiedzaliśmy jaskinie Mulka. Jakieś 400 lat temu Aborygeni pomieszkiwali w tych terenach. Na skałach jest sporo oczek wodnych. Ściąga do nich wszelaka zwierzyna, było co jeść. W jaskini Aborygeni zostawiali swoje ślady. Pryskali kolorowymi farbami na przyłożoną do skały w jaskini dłoń, tak że pozostawał na kamieniu ciemny ślad dłoni, okolony jasną farbą. Wtedy farby robiono lepsze niż dziś, więc ślady dobrze się zachowały. Tylko przepisy na farby poszły w niepamięć.
       Lokalne plemiona Aborygenów stworzyły wokół jaskini Mulka pewną legendę. Coś na kształt pouczającej dykteryjki dla młodych. Otóż urodził się pewnego dnia chłopiec, ale pochodził ze związku kobiety i mężczyzny, którzy nie powinni razem się wiązać, ze względu na pokrewieństwo. Reguły opisujące pokrewieństwo wśród Aborygenów są dość skomplikowane... a poza tym jeszcze ich dokładnie nie poznałem. W każdym razie, chłopiec urodził się bardzo duży, ale zezowaty. Ze skazą, ze względu na grzech rodziców. Ale w czym on zawinił? Nie nadawał się na prawdziwego mężczyznę, bo nie trafiał dzidą w jaszczurki, czy inne dzieci boże, więc został odrzucony przez społeczność plemienną, jako niepotrzebny, wadliwy element, mogący zagrozić równowadze społecznej budowli, w której każda cegła ma tą samą wytrzymałość, a łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabszy element. Dzisiejsi ludzie tego nie rozumieją. Przeniósł się więc biedak do jaskini, gdzie malował dłonie na skałach, a że był bardzo wysoki, to dlatego można dziś podziwiać malunki wysoko na sklepieniu. Jednak hodował w sobie urazę do plemienia i czy to z zawiści, czy z głodu zaczął zjadać dzieci. Mężczyźni go wytropili i zabili. To koniec historyjki. Morału trzeba szukać pokrętną metodą, podobnie jak zrozumienia aborygeńskich malowideł.
       Nasza pogmatwana trasa na dziś, wiodła w dużej mierze bocznymi drogami szutrowymi. Takimi dobrymi szutrówkami to Sybirak po śmierci w raju jeździ na ryby nad Bajkał. W dodatku nikogo na przestrzeni ponad stu kilometrów nie spotkaliśmy. Można grzać ile się chce, tylko trzeba uważać na zakrętach, bo droga jest zbudowana z takich małych, czerwonawych kamyczków, które działają jak kulki w łożysku. Szutrówek jest tu sporo, łączą odległe farmy z cywilizacją, prowadzą do pól obsianych po horyzont, chociaż nie aż tak bezkresnych jak w Kazachstanie. Każda taka szutrówka ma swoją nazwę, a w nazwie słowo 'road' lub 'trail'. Do tych słynnych należy 'Canning stock trail' albo 'Rubicon trail'. My dzisiaj jechaliśmy ponad sto kilometrów 'Old beverly road'. Czasami przenikała w asfaltowe drogi główne, a potem ponownie się pojawiała. Szutrówki są dobrze oznaczone, jak tylko powierzchnia się odrobinę zniszczy, to odpowiednie służby postawią znaki ograniczenia prędkości i wyjaśnienia z jakiego powodu te ograniczenia. Każde skrzyżowanie ma główną i podporządkowaną. Tylko kapliczek na tych skrzyżowaniach nie ma.
       Australia to kraj zachodni, z rozbuchaną konsumpcją i głęboko zasianym lękiem przed utratą tego czego już się dorobili, a do stracenia mają dużo więcej niż Polacy. Być może z tego powodu życie ludzkie ceni się tutaj ponad jego rzeczywistą wartość. Każdy ci powie, żebyś nosił kapelusz bo słońce. Chociaż nie pali tak jak na pustyni w Uzbekistanie. Każdy farmer zapyta cię czy masz dwa koła zapasowe, skoro wybierasz się w drogę szutrówką ponad 300 kilometrów. W Mongolii lokalesi jeżdżą o wiele dalej bez kół zapasowych, my jechaliśmy trzy dni przez Gobi z jednym kołem zapasowym... co za brak odpowiedzialności. Jak w Australii idziesz na treking, to powinieneś powiadomić jakiegoś sklepikarza, a najlepiej policjanta czy rangera o swoich zamiarach, bo gdyby cię dziabnął wąż to będą cię szukać. Byłem głupcem nie mówiąc nikomu o wyjściu na treking w sandałach, w wysoką trawę w górach, na Sri Lance, kraju o statystycznie największym zagęszczeniu jadowitych gadów i pająków na świecie. To całe straszenie nas przez Australusów, mówienie co złego nas czeka w interiorze i w oceanie podczas kąpieli, i na drodze z przeciwnym ruchem, itp. rzeczywiście mi się udzieliło. Rano bałem się pójść w krzaki za potrzebą, jak na żadnej, innej wyprawie.
       Wczoraj było dość upalnie, termometry wskazywały blisko 40st.C. Radio podawało, że zanotowano gdzieś w okolicy rekordowe upały jak na listopad. Akurat wybraliśmy się do miasta, zażyć nieco internetu. Miasteczko opustoszało, ludzie zamknęli się w klimatyzowanych pomieszczeniach i samochodach. Ja w ten dzień, parę godzin, pracowałem w ogrodzie, pod otwartym słońcem. Gospodarz kilkukrotnie namawiał mnie, abym wziął się do czegoś innego, pod dachem - nie będę kopać dla ciebie grobu - mówił. Ale nie czułem się zmęczony upałem, bywało gorzej na wyprawach. Trzeba jedynie zwolnić nieco tempo, robić częściej odpoczynki i pić dużo wody, nawet jeśli nie ma się na to ochoty. Poza tym lubię skończyć pracę, którą zacząłem. To nie mój ogród, ale w pewnym sensie poczułem się zań odpowiedzialny, chcę doprowadzić sprawę jego odbudowy do końca, a czasu jest mało, pojutrze wyjeżdżamy. W ten sposób prace, które Joanne obliczyła na trzy-cztery tygodnie, wykonaliśmy w niecałe dwa tygodnie. Może gdzieś, w głębi naszej duszy, pobrzmiewa jeszcze duch Maćka Tomczyka, robotnika budowlanego, który bił rekordy i wyrabiał 250% przewidzianej normy. Nie powiem, że nie odczuwam dumy, kiedy słyszę rozmowę naszych gospodarzy z sąsiadami, kiedy chwalą się - mamy dwoje Polaków, przebudowali nam ogród zarośnięty od lat jak jakaś dżungla, teraz znowu możemy robić garden party. Za krótko siedzimy w Australii, nie zaczęliśmy się jeszcze cieszyć australijską manianą, nie rzucamy grabi na ziemię w połowie pracy i nie mówimy sobie - no worries mate, dziś jest za gorąco na taką robotę, dokończę na jesień, a posprzątam narzędzia za tydzień.
       Miasteczko York, rok założenia 1830. Zaczęliśmy zwiedzanie od stacji benzynowej. Jeszcze nie opanowaliśmy systemu cen paliw w Australii. Nie ma tu tanich stacji pod supermarketami, nie ma tańszych od innych. Jedno co zauważyliśmy to, że na dalszych przedmieściach Perth paliwo jest tańsze o 0.15zł niż w centrum miasta i o 0.30zł niż na dalszej wsi. Straszono nas, że w interiorze trudno kupić benzynę, jak na razie kręcimy się po terenach rolniczych i turystycznych. Niektóre stacje wyglądają jak te w Rosji, 15 lat temu, inne są zbliżone do stylu zachodniej Europy. Ta w York wyglądała na nieczynną. Przez brudne szyby widziałem jakieś szare, odziane w pajęczyny, nędzne pomieszczenie, wyglądające na zapomniany strych. Sądziłem, że pomieszczenie z kasą jest na drugim końcu budynku. Ale pośród gratów zauważyłem niechlujną, grubą babę, stała przy kontuarze z kasą fiskalną i patrzyła wprost na mnie. Taką Australię lubię, gnuśną, zaniedbaną, rozmamłaną, pozbawioną pozorów i ambicji, bezpośrednią, bezwstydną, spontaniczną, nieskomplikowaną, otwartą i zdecydowaną. Sam taki jestem, nie wiem jak to możliwe, że urodziłem się w Polsce.
       21 kilometrów dalej znaleźliśmy farmę owiec naszych nowych dobrodziejów. Dziś zaczynamy nowe terminy, jak Bińczycki w roli Znachora, przyjechaliśmy do domu Bowenów, by za wikt, opierunek i dach nad głową, pomagać na gospodarstwie, a wieczorami zabawiać rodzinę rolnika opowiastkami z naszych podróży. Tym się różnimy od Znachora, że my czujemy się lepsi, niż zwykły robotnik najemny, a on nie wiedział kim jest.
       Nasz dobrodziej - Guy, czytaj Gi, to skóra zdarta z Richarda Dreyfusa. Znanego, między innymi, z roli w "Bliskie spotkania trzeciego stopnia". Czuję się jak Gajos w "Ucieczka z kina Wolność", jakbym wszedł do filmu. Guy ma humor, sposób bycia, maniery niezwykle podobne do Dreyfusa. Oczywiście on z tego sobie nie zdaje sprawy. Mieszkają w tej suchej krainie razem z żoną Joanne i synem Deklanem. Trójka pozostałych dzieci rozprzestrzeniła się po całej Australii. Farma to hodowla owiec. Guy pretenduje do fachowca w odchowie owiec na sprzedaż dla innych farmerów, którzy przyjeżdżają tutaj aby kupować dobre geny z rodowodem. Aukcje jego owiec są uznawane w Western Australia za najlepsze. Guy to artysta w każdym australijskim calu. Postrzelony bałaganiarz, bezustannie iskrzący humorem. Sam nie wiem, dlaczego większość pracowników work&away, takich jak my, którzy odwiedzali tą farmę, pochodziła z Niemiec. Musieli się nieźle dziwić, że ten organizm, pomimo kompletnej dezorganizacji, nadal funkcjonuje i przynosi dochód.
       Rodzina Bowenów to zupełnie inna kasta niż rodzina Skidmorów, u których mieszkaliśmy w Perth. Skidmorów porównałbym raczej do jednych z wielu, nowojorskich mieszczan, warstwy inteligencji, portretowanych przez Woodiego Allena. Teraz trafiliśmy do nieco pretensjonalnych, bezpośrednich, prostolinijnych, lecz nie głupich farmerów, którym umysły zaprząta znikająca przy pierwszych upałach woda i zagrożenie pożarem bushu, płodność owiec i wpływ Donalda Trumpa na gospodarkę Australii. Bezustannie włączony telewizor pokazuje na przemian wiadomości ze świata, albo australijskie, mydlane opery. Na półce z książkami znalazłem harlekiny sąsiadujące z pseudonaukowymi opracowaniami historycznymi, gdzie tytuł ma przyciągnąć wzrok, w stylu "Gestapo", albo "Kto pierwszy odkrył Amerykę, Kolumb czy Afrykanie". Biografie słynnych ludzi, oraz dział kolorowych albumów na kredowym papierze, to obowiązkowe pozycje. Skidmorowie kolekcjonowali aborygeńskie i rosyjskie malarstwo, mieszkali w nowatorsko odpornym na upały domu i jeździli elektrycznym samochodem ekologicznym, a frasowali się przeludnieniem Ziemi, zmianami klimatycznymi i wpływem Donalda Trumpa na globalny pokój oraz zachodnią demokrację. U Bowenów królują potrawki z wołowiny, albo owcy, wymieszane z ryżem, ziemniakami, albo makaronem. Warzywo to twój wróg. Mikrofala to przyjaciel. Typowa, zapychająca, mało finezyjna i niezdrowa dieta proletariacka. Dobrze, że to jednak Australia, piwo nie jest jedynym napojem poprawiającym wieczorną wesołość. Mamy do wyboru różne wina każdego dnia. U Skidmorów obiad był okazją do przestudiowania opasłej książki kucharskiej, koniecznością wcześniejszego wymyślenia i zaplanowania czegoś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Wina były z górnej półki, a gospodarz utrzymywał własną piwniczkę z omszałymi butelkami. U Bowenów panuje rodzinna, ciepła, otwarta, bezpośrednia, swobodna, przyjacielska atmosfera, pełna luzu i niewymuszonych żartów. U Skidmorów prawie każda rozmowa zmierzała bardziej w stronę akademickiej rozprawy, albo wymianie wyważonych opinii, rzadko miała na celu tylko przyjemne zabicie czasu. Uczyliśmy się Australii od równie spostrzegawczych ludzi co my. Ale nie czuliśmy się tak swobodnie jak we własnym domu.
       To wspaniałe móc kompletnie zdarma, bez zobowiązań, bez kontraktów, poznawać tak różne społeczności. Czytać o tym w książkach to nie to samo. Pomieszkać z ludźmi żyjącymi zupełnie innymi wartościami, sprawami to jak przeskoczyć w czyjąś skórę. Wczoraj, na ten przykład, wypalaliśmy łąki wokół zabudowań gospodarczych i mieszkalnych. Robiłem za firemana, niemieckiego burning mana, który z miotaczem ognia wypala polskie wioski. Syn naszych dobrodziejów - Declan, robiący za watermana z sikawką w ręku, pozwolił sobie nawet na cytat z jakiegoś hollywoodzkiego gniota - burn it all! Guy musiał wystąpić o specjalne pozwolenie na wypalanie łąk, zawiadomić straż i sąsiadów, a mimo przygotowania i pracy czterech ludzi pożar łatwo mógł przeistoczyć się w niekontrolowany żywioł. Wystarczyło, że wiatr powiał nagle silniej, a liście eukaliptusa dostały temperatury i poszedł taki żar, że nie można było podejść na dziesięć metrów.
       Asystował nam pies pasterski Ridge. W ogóle nie bał się ognia. Pierwszego dnia Guy obwiózł nas po gospodarstwie i wyjaśnił zasady jego działania. Przegoniliśmy owce z jednego padoku w drugi, a Ridge robił za poganiacza. Amerykański cowboy na koniu to przeżytek. Pies biega szybciej i dokładnie wykonuje myśli i zamiary właściciela siedzącego w pick-upie. Zupełnie jakby był maszyną zbudowaną w Detroit Electronics, a Guy trzymał w kieszeni pilota do niego. Na prawdę byliśmy zaskoczeni jak sprawnie i z jaką inteligencją Ridge potrafi zajmować się stadem. Jednak Guy nie do końca był z psa zadowolony. Zależy mu na bezstresowym hodowaniu owiec. Nie chce ich straszyć, zbyt mocno naciskać, przyspieszać kroku ciężarnym mamom, kiedy stado wejdzie w wąski przesmyk między płotami. A Ridge jest młody i lubi się spieszyć, być nadgorliwym. Nie można go jednak ganić, trzeba umiejętnie powstrzymać jego instynkty i nagrodzić za wykonaną pracę. Ridge jak sarna przeskakuje płoty, nie do sforsowania dla owiec. Ciekawi mnie czy mu zazdroszczą. Swoim zachowaniem nie skłaniają, aby doszukiwać się jakiejkolwiek inteligencji w tych pustych oczach. To nie stado kóz. Któregoś dnia uczestniczyliśmy w strzyżeniu kilkudziesięciu owiec. Przyjechał 'strzyga', przygotował swój sprzęt i wziął się do dzieła. Pracował na boso, aby butami nie przydepnąć ogłupiałej od środków uspokajających owcy. Jak się tak napatrzyłem przez trzy godziny na jego pracę, to już się prawie strzyżenia nauczyłem. Zauważyłem, że trzymanie lewej ręki na oczach zwierzęcia uspokaja je. Należy być stanowczym, ale nie agresywnym. Strzyże się według wzoru, począwszy od brzucha, okolic jąder i odbytu, to idzie na śmieci, zbyt brudna wełna, potem lewa tylna noga, lewy bok i podgardle. Bierzemy głowę owcy między uda i odwracamy ją na lewy bok. Jedziemy okolice głowy, z przelotnym przystrzyżeniem czupryny, potem prawy bok i plecy, na zadzie kończąc.
       Tak jak u Skidmorów, wieczorami opowiadamy naszym gospodarzom n a sheep farmie o szerokim świecie jaki widzieliśmy. Jedni i drudzy nieco podróżowali po Europie. Bowenowie znają work&away nie tylko jako gospodarze. Mieszkali i pracowali u rodzin w zachodniej Europie. Głównie po to aby poznać realia tamtego świata. Z perspektywy York w Western Australia, to jest na prawdę 'tamten' świat. Nie narzucamy tematu rozmów, sami nas zagadują, a potem puszczamy im nasze filmy. Australijczycy to nie Rosjanie czy Amerykanie. Nie mają poczucia bycia obywatelem imperium, poczucia bycia kimś lepszym, ważniejszym, ale są wielkimi patriotami. Dla mnie to nieodgadnione miejsce w umyśle - patriotyzm. Australusy nie utożsamiają się z koroną angielską, mimo że w referendum w 2000 opowiedzieli się za pozostaniem w koronie. Czują silną tożsamość z tą aborygeńską wyspą. Na co drugiej rzeczy kupionej w supermarkecie, można odnaleźć napis 'proudly made in Australia'. A jeśli nie, to inny napis 'proudly imported to Australia'. Może czują się na tym końcu świata nieco wyobcowani, przytłoczeni bezmiarem wielkości wyspy i pustki pustyni, może dlatego potrzebują silniejszych bodźców społecznych, konsolidujących grupę. Co ciekawe, słuchając Australijczyków opowiadających o miejscach, jakie powinniśmy zwiedzić w tym kraju, odnosi się wrażenie, jakby wychodzili z punktu o nazwie 'nasze lepsze'. Potem pokazujemy im film, z zupełnie innej rzeczywistości niż pustynia, eukaliptusy, kangury, bush i nagle rozbudzamy w nich pożądanie podróży. Guy powiedział, że widział śnieg, ale nigdy w życiu, a ma ponad 60 lat, nie widział opadających płatków śniegu. Ja widziałem kangury u Gucwińskich, ale parę dni temu zobaczyłem przez okno Delikutasa, w zimny poranek, na skraju pola jęczmienia, kangura patrzącego wprost na mnie. Intrygujące... ale bardziej ekscytujące byłoby zobaczyć czek na grubą sumę, z moim nazwiskiem w tytule.
       Na weekend pojechaliśmy do Avon Valley National Park. Kiedyś to był teren wojskowy, teraz rozległą górę i dolinę z rzeką Avon do niej przylegającą przeznaczono na teren parku przyrodniczego. Wyznaczono pięć miejsc, gdzie można się zatrzymać na noc pod namiotem, albo dojechać własnym samochodem kempingowym. Nie wyznaczono ścieżek trekingowych. W zamian postawiono znaki ostrzegawcze, informujące o możliwym zagrożeniu niewybuchami, pozostałościami po aktywności australijskiej armii, oraz zakazy przekraczania linii kolejowej, biegnącej wzdłuż rzeki Avon. Taki park jest bardziej australijski niż europejski. Ludzie przyjeżdżają tutaj w zasadzie tylko po to aby posiedzieć przy grilu i spędzić noc w przyrodzie. My na tym nie poprzestaliśmy. Złamaliśmy wszelkie zakazy i zrobiliśmy sobie dwa trekingi, po kilkanaście kilometrów każdy. Na moich mapach zaznaczono stare drogi wojskowe i nimi się poruszaliśmy. Spotykaliśmy ślady braci off-roadowej i endurowców, ale nie widziałem śladów piechurów. Przyroda, ani widoki ze szczytów pagórków nas nie zaskoczyły swoją urodą, ale spędzenie dwóch dni w dzikiej przyrodzie, bez ludzi, przeniosło nas na chwilę do naszego świata samotnych podróży. Przez ten czas poczułem się jak w domu.
       Przy okazji przetestowałem nasz samochód pod kątem kontrolowanych poślizgów na australijskich szutrówkach. Twarde, ubite podłoże pokrywa luźny, czerwonawy szuter, zrobiony z mniejszych lub większych kuleczek. Doskonale śliskie podłoże. Kulki toczą się po twardej powierzchni i nie trzeba wiele, aby bawić się poślizgami, nawet mając pod nogą niewielką moc starego diesela z automatem. Udało się też zrobić test węża. Tu nie ma łosi, ale można spotkać długiego węża na środku rzadko uczęszczanej szutrówki. Normalny Australus wali samochodem prosto na zwierze i nie ryzykuje długiego poślizgu, ja odruchowo próbowałem węża ominąć.
       Jeśli droga jest stroma, piesze wędrówki są dość utrudnione. Buty zsuwają się, nabierając prędkości, jakbyśmy szli po lodzie. Nie raz przyszła nam do głowy myśl, że przydatne byłyby raki pod sandały. Wędrując zaskoczyliśmy strażnika tego leśnego parku. Nie spodziewał się, że ktoś będzie się mordował w takie słońce pieszymi wędrówkami po górach. Jak powiedział - robi się zbyt gorąco dla większości Australijczyków. Nam też przyszło do głowy, że może lepiej by było "chłodne piwko w cieniu pić" zamiast straszyć kangury w bushu. Ale ambicja, z zawieszką 'zróbmy coś, wykorzystajmy czas weekendu', pchała nas wprost w buchający żarem las.
       Dwa dni później przyszedł silny wiatr z północy, wprost z pustyni. Temperatura skoczyła do 40st.C, a podmuchy wiatru wydawały się oddechem z otwartego pieca. Nasz gospodarz stał się wyraźnie podekscytowany. Włączył radio, nasłuchiwał wiadomości o pożarach bushu, podawanych co 20 minut. Gdzieś się paliło, spikerka w radiu podawała zalecenia dla ludności. Dla jednych aby wsiadali do wozów i wiali, dla innych aby stawili się do służby w lokalnych OSP (społecznych grupach strażaków), jeszcze dla innych aby zostali w domach, bo ucieczka przez płonący już bush to samobójstwo. Lepiej lać całą, zebraną w zimie, w porze deszczowej wodę na dach domu, albo wyjść na szczyt wzniesienia, gdzie nie ma suchych traw, ani lasu i przygotować się na przetrwanie, dokładnie tak straszyli - be prepared to survive. Kiedy ogląda się w polskiej telewizji wiadomości o pożarach bushu w Australii, czy Ameryce, to wydaje się to tak odległe, nieznaczące, niezrozumiałe, nas nie dotyczące, jak wybuchy plazmy na Słońcu. Kiedy siedzi się w Australii, wiadomości o rekordowych mrozach wydają się niezrozumiałe, trudne do wyobrażenia. Jednak w naszej okolicy, parę lat temu spaliła się cała wioska, a nadciągający zza horyzontu dym widać co drugi dzień. Człowiek zaczyna się zastanawiać, w którą stronę wieje wiatr. Bush w tej części Australii, już na wiosnę, jest jak składowany przez lata w szopie chrust. Nie trzeba się starać, aby go rozpalić. Wystarczy rzucić zapaloną zapałkę, a gorący wiatr zrobi resztę.
       Dni mijają jak wagony TGV małą stacyjkę. Już minął pierwszy miesiąc na Antypodach. Minęły też dwa tygodnie od czasu, kiedy syn naszego gospodarza, z zamiłowania metaloplastyk, podjął się zadania skonstruowania dla nas bagażnika dachowego do Mitsubishi. 'Nie wierz nigdy artyście', musiałem wkroczyć do akcji z myślą inżynieryjną, bo byśmy mieli bagażnik jak rzeźbę ogrodową, do oglądania, a nie do użytkowania. Przy okazji zwiedziłem resztę zabudowań farmy, na której mieszkamy, oraz warsztat spawacza. - No worries, mate - na dwa dni przed naszym wyjazdem skutkuje tym, że bagażnik ciągle jest w planach. Trzeba było przycisnąć beztroskiego młodzieńca i wziąć nadzór budowlany na swoje barki.
       W warsztacie na australijskiej farmie używa się masek przeciwpyłowych, słuchawek chroniących przed nadmiernym hałasem, gogli na oczy podczas strzyżenia trawnika, ale jednocześnie spawa się metr od beczki z benzyną, rzuca się na podłogę warsztatu ścinki metalu i narzędzia, a potem o nie potyka trzymając pracującą fleksę w ręku. Pod płotem urządza się złomowisko starych sprzętów, bramę do padoku z owcami robi się z tego, co jest pod ręką, a starego pick-upa porzuca tam, gdzie wyzionął ducha jego silnik. W zamian, zaraz idzie się do dealera Toyoty i kupuje nowego pick-upa, wartego u nas prawie 150tys.zł, po czym zajeżdża się go nie dbając nawet o przetarcie grubej warstwy kurzu z tapicerki, że o wymianie oleju nie wspomnę.
       Australijczyk hołduje innym wartościom. Opowiadamy im, że w Polsce ciągle króluje zasada 'tak nas piszą, jak nas widzą'. Śmieją się z tego. Nawet nieświadomie, staramy się zaprezentować z jak najlepszej strony. Myślimy o tym podczas budowy domu, kupna samochodu, codziennego ubierania się o poranku. W zachodniej Australii tego prawie nie widać. Beztroska, dystans do spraw doczesnych, brak agresji, tak typowe dla Aborygenów, udzieliły się przez wieki także białasom. Może to ta wyspa... może tu coś jest. Każdy zrozumie, że to środowisko w jakim żyjemy kształtuje w największym stopniu naszą mentalność. Więc jacy są biali z RPA, żyjący za wysokimi murami, w obawie przed napadami czarnych? Jacy są Skandynawowie z północnych rubieży Europy? Jacy są Polacy, budujący nową, kapitalistyczną ojczyznę, wypruwający sobie żyły, aby zdobyć 'pierwsze pieniądze'? I jacy są Australijczycy żyjący w dobrobycie, z dala od zagrożeń zewnętrznych i konfliktów wewnętrznych, w ciepłym klimacie i w niewielkim zagęszczeniu ludności? A jacy są podróżnicy, nie mający swojego miejsca, za to mający wielki dystans do spraw ważnych dla rzeczywistości, z której wyrośli, odizolowani, niezrozumiani przez innych samotnicy, wiecznie w ruchu, wiecznie ad hoc? Pozostawiam sobie te pytania na długie, zimowe wieczory, których nigdy nie miałem.
       Pewnego piątku znowu nastąpiły długie i żarliwe pożegnania. Wyruszaliśmy dalej w podróż. Już prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy podróżnikami, że siedzimy na farmie owiec tylko tymczasowo. Nasz gospodarz też chyba o tym zapomniał, albo nigdy z tego sobie sprawy nie zdawał. Korzystając z okazji opróżnił spiżarnię z warzyw i owoców. Nakupowali zieleniny specjalnie na przyjazd Iwony, wegetarianki. Ale nie wszystko zjadła. Zmarnuje się, a Guy chętnie pozbędzie się marchewki i groszku. Ma do nich wstręt. Wszystko nam dali na podróż.
       Ruszyliśmy z powrotem do Perth. Samochód obciążyliśmy dodatkowymi kilogramami nowego bagażnika dachowego, a nowe sprężyny, zamówione przez internet nie przyszły. W tym się łączymy z Australijczykami, że drwiny i niezadowolenie ogólnonarodowe z państwowej poczty są tematem zastępczym, jak rozmowy o pogodzie. Urząd pocztowy w York zasłynął nawet wyprawieniem pewnej kobiety na tamten świat. Poczta na wsi nie rozwozi listów do adresatów, pakuje je w skrzynki i nie informuje odbiorcy o oczekującej przesyłce. Trzeba się samemu pofatygować do gminy i sprawdzić skrzynkę, czy aby coś do nas nie przyszło. Urząd ma telefon, ale nieczynny, więc nie można zadzwonić i zapytać. Trzeba wsiąść w ute, znaczy pick-upa i pojechać te kilkadziesiąt kilometrów na pocztę. Pewna kobieta tego nie zrobiła i wyniki badań onkologicznych wróciły do nadawcy, nieodebrane. Potem było już za późno na leczenie. Nasza przesyłka z Melbourne, ze sprężynami jest gdzieś w drodze, jak informuje nas internetowy śledzik paczki. Guy prześle nam ją na północ, do Broome, tam będziemy odbywali następne praktyki work&away.
       Po drodze do Perth wstąpiliśmy do dyrekcji okolicznych parków przyrodniczych, aby zakupić wjazdówkę. Pojedynczy wjazd kosztuje 36zł za samochód, z maksymalnie 8-mioma osobami na pokładzie, a wjazdówka do wszystkich parków w Zachodniej Australii, na miesiąc, kosztuje 132zł. W najbliższych 18-stu dniach, mamy zamiar odwiedzić kilkanaście parków, więc oszczędność jest oczywista. Poza tym oddali na 36zł, jakie zapłaciliśmy za wjazd do parku Avon.
       Gdzieś po drodze, w górach, spotkaliśmy pierwszych w naszej australijskiej przygodzie policjantów drogówki. Miejsce spotkania było na tyle felerne, że akurat postawili tam znak ograniczenia prędkości do 80km/h, ze względu na prace drogowe. My jeździmy wolniej niż wszyscy, bo tylko 90km/h, ale akurat w tym miejscu, jechaliśmy 88km/h i akurat wtedy spotkaliśmy policjantów jadących z przeciwka. Takie ograniczenia zdarzają się rzadko, ale koincydencja okoliczności spowodowała, że nas zatrzymano. Pan policjant nie mógł nie wypisać mandatu, bo mój występek został zarejestrowany na kamerze, wypisał najniższy mandat za przekroczenie prędkości, czyli 100AUD. Wręczając mi świstek zapytał z uśmiechem, jak długo zamierzamy zostać jeszcze w Australii, bo mandat jest płatny dopiero za miesiąc i nie musimy go opłacać, a jeśli byśmy chcieli kiedyś wrócić do Australii, to zapłacimy jakieś marne odsetki i problem będzie z głowy. W każdym razie mamy się mandatem nie kłopotać - no worries mate.
       W Perth pojechaliśmy najpierw szukać części zapasowych do Mitsubishi. Jest taka dzielnica złomowisk, gdzie można kupić używane części do najróżniejszych wozów. Nam udało się znaleźć co chcieliśmy, a nawet więcej. Ciekawe jest zestawienie cen za tą samą część. Szukaliśmy końcówki stabilizatora. Nowa oryginalna, u dealera kosztuje 420zł, w sklepie internetowym 165zł, na złomowisku, używana, ze zniszczonymi osłonami gumowymi kosztowała nas 120zł + nowe gumki za 25.86zł. A gdyby nas odpowiednio poinformowali koledzy z klubu Mitsubishi Delica z internetu, to moglibyśmy kupić nieoryginalną część za 75zł, zamawiając ją uprzednio przez telefon. To ostatnie odkryliśmy sami.
       I tu się zaczyna temat naszego kolegi Tomka. Dziś właśnie przylatuje do Perth i rusza z nami na północ. Prosiłem go, aby przywiózł nam z Polski trochę rzeczy, które tutaj są dość drogie. Niestety części do Mitsubishi nie mógł kupić, bo taki model nigdy nie był sprzedawany w Europie i nikt nie rozprowadza do niego części. Nie jest to do końca prawdą, ale niech będzie. Kupił za to filtr oleju, powietrza, kompresor, łatki do opon, wycieraczki, taśmę diodową, żarówki, bateryjkę do pilota, itp. Wsadził to wszystko do nieprzemakalnego worka, który będzie podróżował na naszym nowym bagażniku, a stewardesy na lotnisku w Pradze wsadziły go, zdziwionego takim obrotem sprawy, do klasy bussines, na pięterko Airbusa, w dłoń zaś wetknęły mu kieliszek pełen szampana, a w drugą menu. Rozsiadł się zadowolony w fotelu skrojonym jak dla Billa Gatesa, przed nim wielki telewizor, obok zaopatrzony barek, miejsca tyle co na trzech siedzeniach w economy class. To się trafiło oszczędnej kurce. Raz zasmakował, już zawsze będzie żałował. A to wszystko z przypadku. Prosto z super wypasu podniebnego Airbusu wyskoczył w ręce australijskiego celnika, któremu wydał się podejrzany na tyle, aby przejrzeć jego nieprzemakalny worek pełen niespodzianek. I tak facet z bussines class wyciągał z wora po kolei kompresor, filtr oleju, łatki do opon, a najbardziej ciekawe były tanie wycieraczki za 12zł. Nie wiadomo czy współczucie, czy brak zrozumienia, a może litość sprawiły, że pan celnik wpuścił naszego kolegę na australijską wyspę, nawet nie rekwirując trzech litrów ruskiej wódki z wolnocłowego. Tego samego wieczora, chłopiec z bussines class wylądował na podperckim, dzikim śmietnisku, gdzie smagany silnym, mroźnym wiatrem z Antarktydy, rozkładał swój namiocik, a potem przy szklanie wódki opowiadał nam o swoich pod- i naziemnych przygodach.
       Siedzieliśmy tak w ciemnościach, "jedną twarzą z flaszy łykając, drugą w czarne niebo patrząc" i ani się spodziewając trafiliśmy znowu na szlak ku nowej przygodzie. Dobrze jest ruszyć korzenie, wyjść za próg i podążać znowu przed siebie, nie tak z powodu święta, wakacji, czy innej niecodziennej okazji, ale z powodu powrotu do naszej powszedniości. Dobrze tak znowu być u siebie, być wolnym od zobowiązań domowych, wynoszenia śmieci, spuszczania wody w klozecie, sprzątania po sobie naczyń, otwierania i zamykania drzwi, z całą tą niepewnością jutra i tym nieznanym, które otwiera się przed nami tuż za zakrętem drogi. Po prostu być w drodze do...
       W nocy trochę zmarzliśmy, ale jak tylko słońce wyszło, już się rozebraliśmy do rosołu. Zmierzaliśmy do parku przyrody Pinnacles. To kawał pustyni wykrojony na potrzeby zachowania wyjątkowego krajobrazu. Tutaj akurat białych, piaszczystych wydm przenoszonych, gnanych wiatrem, to w jedną to w drugą stronę po czerwonej ziemi. Chodzące wydmy to zakrywają, to odsłaniają ciekawe formacje skalne. W parku Pinnacles sterczą z ziemi takie kolumienki, niektórzy twierdzą, że to resztki skamieniałego lasu pośrodku pustyni. Można to objechać samochodem i obejść na piechotę.
       Wcześniej zjechaliśmy na samotną plażę. Zamoczyliśmy stopy w zimnym oceanie Indyjskim, a ponad nami śmigały szybko chmury. Wyżej wiatr rozmazał obłoki, jakby rzucał piaskiem z wydm na nieboskłon. Nigdy takich chmur nie widziałem, rozsypane, rozmazane, zaczepione o jakieś niewidoczne dla nas występy na niebieskim bezkresie. A z drugiej strony inne. Takie maźnięte prawie suchym pędzlem, przed godziną maczanym w białej olejnej. Wyglądały jak zbiegające się linie, nadawały naturalną perspektywę, bo nie ma nic nudniejszego dla fotografa jak niebo bez chmur.
       Szukając noclegu wjechaliśmy do parku Leseur. Podobno są tu jakieś jaskinie, ale ich nie znaleźliśmy. Za to trafiliśmy na parking z ławkami i kibelkami, w ładnej okolicy. Na tym konkretnym parkingu ktoś zapomniał postawić znak zakaz kempingowania, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Przez ten i następne dni jakoś trafialiśmy do parków, gdzie zakazane jest kempingowanie. Nie poznaliśmy powodu.
       Następnego dnia podróżowaliśmy dalej na północ, wzdłuż brzegu oceanu. Zbliżaliśmy się do niego aby spojrzeć z góry, z wysokich, brunatnych klifów, jak na wybrzeżu Portugalii, a potem oddalaliśmy, aby zawitać do kolejnych parków, albo zatrzymać w miasteczku. Coraz ich mniej. Odwiedziliśmy Port Dickson i Dongara, ale w Geralton chcieliśmy zrobić zakupy. Dziś niedziela, w Perth pewnie tłumy w supermarketach, a w Geralton sklepy zamknięte w niedziele. Każda gmina ma swoje prawa. W Kalbari nie wolno sprzedawać alkoholu przed dziesiątą, na przykład. Ale mieli otwarty sklep spożywczy.
       Coś tam źle poszło w moich obliczeniach i trafiliśmy do pięknego parku Kalbari zbyt późno. Jest tu kilka, fajnych tras trekingowych, wzdłuż kanionu prawie wyschniętej rzeki. My zdążyliśmy jedynie zrobić sobie przechadzkę na krawędź rozpadliny i do skalnego mostu. Potem trzeba było wiać, bo w tym parku nie wolno nocować. Wyjechaliśmy na główną w poszukiwaniu noclegu po ciemku. Inny kolega, Przemek, pozostający z nami myślą, ale ciałem w Espanii, bo tam mu lepiej, namówił nas abyśmy zainwestowali w aplikację WikiCamps, a ona, ta aplikacja, skierowała nas do parkingu Galena. Niby nic, kibelki i wielki plac szutrowy, z kilkoma drzewkami. Ale wjeżdżając nań, zobaczyliśmy w świetle reflektorów koczujących turystów australijskich. Przyczepy, Toyoty, Unimogi i inne pick-upy. Właściwie taki nocleg to mogliśmy sobie sami znaleźć, pośród dziczy, ale w ciemności zawsze łatwiej skierować się do celu z GPSa. Te koczujące w bushu samochody przypomniały mi jeden z noclegów jaki znalazłem we Francji, panicznie wpatrując się w niknące na tachografie ostatnie minuty dozwolonego czasu jazdy ciężarówką. Tam, pod Angouleme, w ciemności i błocie po deszczu, na poboczu, tkwiły TIRy.
       Następnego dnia doświadczyliśmy australijskiej nudy. Droga rozwijała się przed nami, nie chcąc się skończyć, ani zaskoczyć nas zakrętem, zmianą krajobrazu, albo chociażby skaczącym w poprzek kangurem. Naturalnym stanem umysłu w takich okolicznościach jest senność. Jeśli sam jakimś cudem nie zasypiasz, to wpatruj się w każdy samochód z przeciwka ze śpiącym kierowcą, czy aby nie zjeżdża w twoją stronę. Największy respekt wzbudzają 'roadtrainy', TIRy z trzema naczepami, prawie 54 metrów długości. Walą po 100km/h jak lokomotywa nie do zatrzymania. Kangury odbijają wielkimi zderzakami, potem jedynie sprawdzają czy flaki nie zawiesiły się na reflektorze.
       Inną, naturalną konsekwencją drogi biegnącej przez bezkres, są 'roadhousy'. Zwykłe stacje benzynowe, niektóre rozbudowane o kemping, sklep, motel, restaurację, mechanika. Zbudowane są z pasji właścicieli, przynajmniej niektóre. Są jak landmarki, te znane pałace we Francji, albo bazyliki w Polsce. W Australii nie ma co zwiedzać, ale należy koniecznie zatrzymać się w 'roadhousie'. Są przeżarte rdzą, w stylu lat '70-tych, zatrzymane w czasie, w nim cofnięte, są drogie i ciekawe tylko dlatego, że inne od znanej nam rzeczywistości z Europy. Ale nie wszystkie są takie, zdarzają się nudne sieciówki, bez atmosfery, po prostu stacje benzynowe.
       Na nudnej drodze wszystko może być ciekawe. Stawia się znaki informujące o przekroczeniu 26-tego równoleżnika, albo asfaltuje wjazd na najwyższe wzniesienie, aby tam ustanowić punkt widokowy, z którego roztacza się panorama na... całą tą pustkę. My zjechaliśmy w kierunku oceanu, w poszukiwaniu plaży. I znaleźliśmy. Trzeba tu płacić 16.50zł za osobę, ale my udajemy, że nie musimy, po polsku. Wymyślamy na wyprzódkę ciekawe wymówki, na wypadek jakby jakiś ranger nas nawiedził w ten wietrzny poniedziałek. Znaleźliśmy więc kawałek krzaka, służący za osłonę przed wiatrem i słońcem, a za nim turkus oceanu podchodzący falami do Mitsubishi. Prawda, że brzmi fascynująco, budzi marzenia
       Następnego dnia pojechaliśmy do Carnarvon. Niewielkie miasteczko, ale z dużym sklepem. Teraz już tylko takie miasteczka nam zostały. Północno zachodnia Australia nie ma większych skupisk cywilizacji. Trzeba się cieszyć z każdego napotkanego sklepu. Na Syberii nie ma z tym problemu. Są małe wioski, a w nich małe sklepy, ze wszystkim co potrzeba i jest tanio. W Australii tanio jest tylko w dużych sklepach, wprost odwrotnie niż w Rosji. Dziś trafiłem ketchup Heinza na promocji, taniej niż w Polsce. Dostaliśmy też banany z przeceny, od razu lepiej smakują, bo są tanie.
       Dalej droga nam się dłużyła, nic się nie działo. Muchy rozbijały się na przedniej szybie, ja prowadziłem na wpół śpiąco, z przeciwka minął nas jeden samochód na ponad godzinę. Zatrzymaliśmy się aby rozprostować tyłki nad różowym jeziorem. Jakieś ciekawe algi zmieniły turkus wody w róż. Idzie się po mokrym solnisku, aż na krawędź jeziora. Można wstąpić na jedną z kęp trawy, aby wyżej było i trzasnąć zdjęcie różowego horyzontu. Taka atrakcja.
       Więc zaczęliśmy przeglądać foldery reklamowe, jakie Iwona znajduje w każdym turist information. Wyszło na to, że nie musimy jechać aż na drugą stronę półwyspu Exmouth aby posnorklować na rafie. Wystarczy, że skręcimy dużo wcześniej do lokalnych Międzyzdroi, tylko dużo mniejszych, tutaj nazywają się Coral Bay. Na pięknej plaży, gdzie biel piasku miesza się w tysiącu odcieni z żarówiastym turkusem oceanu, można snorklować z prądem wody. Nic nie trzeba robić, zupełna nuda. Tylko woda unosi człowieka nad monochromatycznymi kalafiorami martwej rafy. Toń nie jest zbyt przejrzysta, ryb nie ma zbyt wiele, ale stateczki ze szklanym dnem, niosą turystów w tę i z powrotem ponad rafą. Tuż obok są dwa kempingi i hotel, dalej sklepy i to całe miasteczko. Najciekawiej jest przejść się bosą stopą po piasku aż do przystani jachtowej, za cypel, brodząc w falach chłodnej wody.
       Nie byliśmy skazani na nocowanie na kempingu za 150zł. Dla terenowców i biedaków zarezerwowano możliwość nocowania na dzikiej plaży. Trzeba tylko przejechać kilkanaście kilometrów po szutrówce i potem przeskoczyć piaszczyste wydmy. Ciągnie się tu terenowy szlak dla quadów i lekkich terenówek, wzdłuż oceanu. Na dzikich plażach poczuliśmy się jak w domu. Nie było sąsiadów, w ogóle nikogo nie było prócz nas, cisza i szum wiatru na piasku. No może tylko trochę węży i wielkich mrówek. Zupełnie jak rok temu na plażach Portugalii.
       Gorzej było rano. Przyleciały muchy i słońce zaczęło prażyć. A na wydmę wysoko i po piachu. Były plany aby spuścić nieco powietrza z opon, ale okazało się, że Delikutas nie taki zły. Wgryzł się w piach, aż po twarde dno. Załączyłem mu wszelkie blokady i reduktory, automata dałem na dwójkę i... wdrapał się na wydmę. A ja w niego już zwątpiłem.
       Puściliśmy się w głąb wyspy, prostopadle do wybrzeża. Temperatura wzrastała z każdym, przejechanym kilometrem, aż na ostatnim 'roadhousie' dobiła czterdziestu w cieniu. W restauracji spotkaliśmy policjantów na drugim śniadaniu. Zwykłe glusie w odblaskach, jak robotnicy drogowi, nie żadne tam prawdziwe szeryfy. Tomek wykombinował aby im flamastrem wymalować na radiowozie 'HWDP', nie będę tłumaczył skrótu bo to poniżej mojej godności. Ale mimo sprzyjających okoliczności nic nie wymalowaliśmy. Oni by się nie poznali, a my tylko w gębie jesteśmy mocni.
       Dalej skręciliśmy na miejscowość górniczą Tom Price. Mimo lichej roślinności, drodze towarzyszyły z obu stron, nieustająco płoty. Już od kilku dni tak jedziemy, jak w korytarzu pomiędzy płotami wielkich 'cattle station' farm hodowli bydła, które mają nierzadko prawie milion hektarów wielkości. Jak na niemieckiej autostradzie... w korytarzu. Gdyby chcieć skręcić na dziki nocleg, to nie ma gdzie. Mimo płotów, kozy i krowy migrowały niezakłócenie przez drogę. Ale krajobraz zaczął się zmieniać. Wreszcie było na co rzucić okiem i kierowca nie zasypiał. Odkąd wyjechaliśmy z Perth, codziennie, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że Australia rzeczywiście jest nudna jak flak. Zaczęliśmy sobie żartować z samozachwytu Australusów. Te ich - absolutly gorgeous - wymieniliśmy na 'absolutnego grześka'. To popołudnie i dwa nadchodzące dni zmieniły nasze zdanie.
       Przede wszystkim niekończące się równiny wreszcie lekko pofalowały, a żółcie i pastelowe czerwienie poplamiły ostre burgundy skał. Z ociąganiem wyciągnęliśmy kamery i poczęliśmy rejestrować to piękno przyrody, bo jak nie jest pięknie to nie ma przyczyny do rejestrowania, a potem jest dziura we wspomnieniach i w filmie z podróży. Ludzie oglądają, pytają i się im pokazuje, opowiada o tych ładnych kawałkach i o przygodach, pomijając dni i tygodnie nudy. Widz i słuchacz buduje sobie wyobrażenie o naszych wojażach, że jakoby nudy i zwątpienia to akurat nigdy nie doświadczamy. Nie mogą nam niezazdrościć.
       Dziś wieczorem gryzły komary i obsiadła nas taka duchota, że pot lał się nawet kiedy leżeliśmy plackiem w łóżku. Ale na duchu podnosiła nas świadomość, że 40 milionów Polaków, tych w Polsce i Londynie, a nawet w Chicago, a na koniec emigracja pracująca z Perth, co to nie ma tyle czasu aby pojechać na zwiedzanie kraju do którego emigrowali, wszyscy oni nam zazdraszczają.
       Godzinę wcześniej wpadliśmy do górniczego miasteczka Tom Price. Już dwieście kilometrów przed miastem region zdradził swoje przeznaczenie. Mijały nas tabuny ciężarówek i pick-upów z kopalni, a także autobusy dowożące pracowników raz na 12-ście godzin. Takie mają tutaj wachty. Ktoś z krawatem pod tłustym podbródkiem, obliczył że zakwaterowanie, dowóz, żywność, kolejna wachta pracowników, wszystko to kosztuje więcej niż spadek jakości pracy zmęczonego 12-stogodzinną szychtą górnika, wypadki przy pracy, itp.
       Miasteczko wyglądało na bogate. Tak jak górnicze miasteczka na Syberii. Mimo, że kopalnie w Australii przeżywają poważny kryzys. Zajechaliśmy do sklepu i znaleźliśmy darmowe WiFi. Kręcą się tu także Aborygeni. Dla białych przyjezdnych, albo dla mniej spostrzegawczych tubylców, wyglądają na kloszardów, spowolnionych przez alkohol, roztytych przez chujowe żarcie, wyzutych ze społecznych zasad dobrego wychowania, z tępym spojrzeniem, rozczochranymi kłakami na niekształtnym łbie, sizalowymi, sztucznymi, śmierdzącymi potem, pstrokatymi ciuchami i ogólnym tumiwisizmem. Więc kim mają się wydawać dla rzeczywiście tępych jobosów? Jeśli jeszcze dodamy, zawiść za dotacje i projekty mające podnieść z upadku rdzennych mieszkańców Australii, jakie rząd tego kraju bezustannie, w poczuciu wyrzutów sumienia, wymyśla. A jobosom to nikt nieba nie przychyli, za darmo grosza do kiesy nie nasypie. Jak są postrzegani Aborygusy przez turystów, nie mających głębszego pojęcia o kulturze, korzeniach i naturze Aborygenów? Jako kolejne landmarki nudnej Australii? A może łatwo przejmują obiegowe opinie o Aborygenach, sprzedawane im przez usłużnych Australobiałasów? To jednak dużo głębszy temat, wymagający czasu i chęci jego poznania. Ja dostrzegam coś więcej w Aborygenach niźli tylko pozory, proste porównanie do kultury białych. Jest tam coś więcej. To jak z polem pszenicy pod Wylatowem. Turysta widzi atrakcję w wygniecionych przez UFO kręgach i pstryka bez opamiętania. Lokalny chłop dostrzega tylko szkodę w polu, ewentualnie sposób na obłupienie turysty z grosza, za udostępnienie planu zdjęciowego. Wnikliwy badacz znajdzie asumpt do budowy kolejnych tajemniczych teorii. A artysta natchnienie. Natomiast prawda ciągle pozostaje przed naszymi oczami ukryta.
       Któregoś tam dnia, na pustej drodze zatrzymał nas Aborygen. Obok pod drzewem siedziało ich kilkoro, a wokół puszki po piwie. Po drugiej stronie drogi stał samochód z podniesioną maską i rozpieprzonym dobytkiem dookoła, jakby bomba w nim wybuchła. Coś tam mamrotał o jakimś kablu, ale w końcu uzgodniliśmy, że go podwieziemy do homestadu, chaty na pustyni, równie interesująco wyglądającej jak ten samochód na poboczu. Wieźliśmy prawie pół godziny kiwającego się na fotelu młodzieńca. Nagle się obudził i kazał skręcać w pierwszą lepszą szutrówkę. W moich oczach przywykłych do oceny według białych norm, to obraz nędzy i rozpaczy. Niezrozumiały marazm i brak naturalnych dla białego odruchów samoratowania się z sytuacji bycia na dnie, czy chociażby autorefleksji. Od razu kojarzy się to z meliną alkoholików. Ale moim zdaniem to jest jednak inna sytuacja. Wyczuwam coś, czego jeszcze nie widzę.
       Następnego ranka, wczesnego ranka, ruszyliśmy wprost przeciwnie do wycieczek górników jadących do pracy. Aż cisnęły się na myśl słowa Smolenia "ludzie! coście tacy smutni!? przecież jedziecie do pracy (...) za oknami świta, widać że rozkwita...". Zrobiło się lekko chłodniej, ale nadal coś koło czterdziestu. Spotkany turysta lokalny, powiedział że to już jest bardzo gorąco. To pocieszające, że zmniejsza się prawdopodobieństwo większej duchoty. W Uzbekistanie, na pustyni Kara Kum, parę miesięcy temu, mieliśmy 44st.C i musieliśmy jechać całe dnie bez klimy.
       Wspinaliśmy się pod górę, wprost w serce parku Karijini. Skończył się asfalt i zaczęła się szutrówka z tarką tak wysoką, że nawet ciężarówką nie szło by jechać. Brnęliśmy więc powolutku, po drodze szerokiej na kilkanaście metrów, aż dotarliśmy do pierwszej atrakcji. I niestety zrobiło się 'absolutly gorgeous'. Megalityczne kaniony łączyły się w jedno łożysko, a wszystko to pod nami, widoczne jak z lotu ptaka. Na środku, na samym dole, turkus wody rzeki. Pejzaż załamywał się w te wąwozy, jakby ziemia się rozstąpiła i pokazała swe krwawe wnętrzności, połamane skały, a w dole turkusowe, spokojne trzewia.
       Na kolejnym miejscu można było zejść po płaskich jak schody, taflach zastygłej lawy, aż na sam dół kanionu. Tam wykąpać się w odświeżającej wodzie. Możecie sobie tylko wyobrazić jaka to przyjemność zanurzyć się w to piękno natury i wykąpać na deser w chłodnej wodzie. Kiedy dookoła panuje czterdziestostopniowy skwar, a ciało spocone i umęczone wędrówką. Wewnątrz kanionu panuje spokój i cisza. Tylko ludzie ją zakłócają swoimi wzdychaniami, nad pięknem i orzeźwieniem natury.
       Czasami, w ciszy, usłyszeć można ciekawe trele ptaków. Inne od tych znanych mi z dżungli i tajgi azjatyckiej. Ciche i melodyjne, a doskonałe echo skalnych murów podwaja, potraja te dźwięki i napiera na uszy z każdej strony, jak souround, dźwięk dookolny. Rano, tuż przed wschodem słońca, kiedy obudziłem się z powodu uczucia lekkiego chłodu, usłyszałem jeszcze delikatniejsze kwilenie. Potem, w ciągu dnia zauważyłem ptaka, który te dźwięki z siebie wydaje. Nijak nie pasował do mojego, jego wyobrażenia. Przypominał polską srokę. Ale wtedy, przed wschodem, kiedy chłód poranka koił i zachęcał do planowania kolejnych wędrówek po parku Karijini, te jego śpiewy przywodziły na myśl szept rusałki, kąpiącej się w porannej rosie. Takie nieskalane piękno, które zatrzymuje nas swoją czystością, zmusza do powrotu do pierwotnej w nas natury.
       Nocowaliśmy poza strefą dozwolonego nocowania, ale nie byliśmy odosobnieni w tym oszczędzaniu. Przyjechało dwóch Toulousemen, z Francji. Też oszczędzali. W parku jest strefa turysty, ale kto by tam płacił 22.50zł za nocleg. To dwa litry wina.
       W te dwa dni w parku Karijini odwiedziliśmy jeszcze kilka kanionów. Jeden zaczynał się skalistym wodospadem, a potem srożył się groźnie wielkimi, czarnymi głazami nad naszymi głowami. Kończył zaś wąską na metr szczeliną wykrojoną w warstwowej skale, jak w suwalskim sękaczu. Dalej było jeziorko, ciemne i zimne, nigdy tu słońce nie zagląda, a jeszcze dalej, patrząc przez szczelinę między skałami, widać było rozświetloną, turkusową rzekę. Potem następny kanion, zielony od liści i biały od miękkiej jak aksamit kory eukaliptusów. Jest ich tu kilkanaście odmian. Zaciekawiał każdym zakrętem, wciągał w sitowie pełne węży. Zmuszał do skakania po kamieniach nad rozlewiskami, a skończył się uchem w wielkiej, czerwonej skale. W tym kanionie kąpaliśmy się w sadzawce o dnie śliskim jak lodowisko. Następny był zupełnie inny. Zeszliśmy metalowymi schodami na jego dno, wprost w kotlinę otoczoną potężnymi skałami, a na jej dnie niebieska woda i kaskada piany ze schodów, jak w Varanasi. Te płaskie tafle skał schodziły aż na samo dno kotła, do wody. Można było po nich skakać jak po schodach. Dalej był inny wodospad, schodzący do ciemnego stawu, wprost ze skały. Można tam było pływać do woli. Ale najlepiej rano, bo już po południu pojawiali się ludzie, dzieciaki, hałas, śmieci i robiło się nieciekawie.
       W końcu wróciliśmy do rzeczywistości. Okazało się, że w wyniku moich, ponownie błędnych obliczeń, zabrakło nam paliwa. Spotkaliśmy w bushu pewnego Australijczyka. Zjadaliśmy obiad pod cieniem toalet, a obok obozował z synem pewien przesympatyczny Australus. W końcu wysłaliśmy Iwonę na zebry, aby wyzebrała nieco paliwa. Australijczyk na wieść, że brak nam paliwa na 74 kilometry do stacji, chciał nam dać cały kanister. Miał dwa i dwie butle z gazem, i solary na ponad 500W, wszystkiego miał dwa, a najlepiej trzy razy niż potrzeba. Jakie to australijskie. Koczował w tym skwarze z synem kilka dni. To też jest australijskie.
       Pojechaliśmy dalej, jakieś 74 kilometry dalej. Zatrzymaliśmy się na stacji paliw, wyjętej jako żywo z ruskiej, syberyjskiej bajki. Brudne ściany, brudna podłoga, smród starego oleju z frytownicy, wizerunek ciągle przedłużającego się upadku. Nasz sanepid zamknął by ich tylko za ubłocone buty kelnerki, że o centymetrowym brudzie wokół chłodziarek z pepsi nie wspomnę. Zatrzymują się tutaj głównie 'road trainy' na 84-rech kołach. Wiozą urobek z kopalni, albo trzy cysterny paliwa. Te z trzema naczepami nazywamy trojaki. Ciągniki to głównie stare Amerykany. Z Europy importują tylko Volvo i Scanie, z silnikami 700 koni. Ale nikt tu nie goni za nowością. Ciężarówki służą wiele lat.
       Zatankowaliśmy pitną wodę i paliwo. Weszło 74.13 litra diesela na 75 litrów pojemności zbiornika. To jest rajd o kropelce. Będziemy o tym opowiadać Australusom, ale oni śmiać się nie będą. Pokiwają tylko ze smutkiem głowami. W sumie gdybym przejechał samochodem po moście kolejowym w Polsce, aby sobie skrócić drogę przez rzekę, to też bym wzbudził politowanie, a nawet złość wśród Polaków. Natomiast za taki sam czyn na Syberii dostałbym pochwałę.
       To jakiś australijski amok obawy przed wszelkim zagrożeniem i chęć zabezpieczenia się w podwójny, potrójny sposób przed wszelką ewentualnością bycia skazanym na niepowodzenie w bushu czy w pustyni. W Azji nikt z tego nie robi problemu, każdy radzi sobie jak umie, jedzie pół tysiąca kilometrów przez interior bez zapasówki i łopaty, a mostów nimo, napędu na cztery koła też nimo. A w Australii ciągle nas pytają dlaczego nie mamy dwóch kanistrów i dwóch kół zapasowych. Za dziesięć lat 'boja' będzie obowiązkiem. 'Boja' to system namierzania pojazdu w potrzebie. Zwykle stosuje się do wypożyczonych samochodów dla zastraszonych turystów. Jak złapiesz gumę, to wciskasz przycisk i przylatuje helikopter na pomoc.
       Mam znajomych co tankują jak tylko wskazówka pokazuje połowę zbiornika. Znam też takiego co na Syberii wpadał w nerwową delirkę kiedy wykorzystał dodatkowy zbiornik na 200 litrów i został mu tylko oryginalny na 95 litrów. Ja jestem poza zakresem poznawczym oszczędnych ryzykantów. Od Poznaniaków nauczyłem się, że wydawanie szmalu na stacji paliw jest bolesne i staram się to robić jak najrzadziej. Wpadliśmy na pomysł aby wykorzystać to potrójne zabezpieczanie się przesympatycznych Australijczyków. A gdyby tak objechać tą wyspę bazując jedynie na wyzebranym paliwie? Potem napisać książkę "Australia na krzywy ryj".
       Pojechaliśmy dalej, w końcu szutrówką, ale całkiem znośną, a wokół potężne jak samochód termitiery. Wyglądały jak kupy dinozaurów żujących tą czerwoną ziemię. Dojechaliśmy do Marble Bar. Kolejnego miasteczka górniczego. Dwie stacje paliw, bar, kilka domów, kemping... o dziwo z dwoma turystami, i na obrzeżach stara kopalnia złota. Kiedyś, przed wojną była tu tajna baza lotnictwa wojskowego. Podobno to najgorętsze miejsce w Australii. Tak jak góry Izerskie w Polsce. Mieszkańcy pracują w kopalni i na 'roadtrainach'. My zanocowaliśmy w polu.
       W Australii nie ma dróg bocznych, jak w Azji, kierujących na jakieś wzgórze, albo gdziekolwiek, gdzie dyma się lokalne panienki. Trzeba zjechać w interior, w dzicz, aby znaleźć dziki nocleg. Tak nocujemy. 'Road trainy' świecą w oddali na głównej, jak statki w kanale Sueskim, błyska w chmurach ponad nami, ale deszczu nie będzie, jak zwykle. Trzeba iść spać, bo komary gryzą. Muchy już odpuściły.
       Następnego dnia zmieniliśmy nieco plany i pojechaliśmy do miasteczka Port Hedland. Słoneczna lampa od rana, pustkowie bez cienia i perspektywa 200-stu kilometrów szutrówką, bez możliwości zjechania z niej choćby na postój śniadaniowy, spowodowało że zechcieliśmy zaczerpnąć pełną garścią cywilizacji. Klimatyzowanego centrum handlowego, sklepu z winem, a później okazało się nawet, że i WiFi się znalazło, i odwiedziliśmy dwie galerie malarstwa aborygeńskiego, i kupiliśmy trzy obrazki, że o przechadzce promenadą przyportową i zadumą nad robotniczym charakterem miasta nie wspomnę. Znaleźliśmy tu inne społeczeństwo niż w miastach południa stanu. Dużo więcej Aborygenów, właśnie takich zepchniętych przez białą cywilizację na margines. Większość białych stanowiła klasa robotnicza, z utytymi żonami i hałaśliwą dzieciarnią na metry. Szurający klapkami, śmierdzący przepoconą, sztuczną odzieżą, spacerujący między regałami sklepu jak czołg na manewrach, z twarzami wyciosanymi siekierą drwala, nalanymi nadmiarem prostej konsumpcji. Ci spokojni, kulturalni, biali jak papier, z wysmakowanymi manierami i inteligentnymi twarzami, odziani z klasą, poruszający się jak hrabia na raucie, z pewną dozą nonszalancji, rezerwy i braku celu, jednym słowem bogata warstwa społeczna z Perth... takich widzieliśmy w Port Hedland ledwie kilku.
       Byliśmy zadowoleni z postanowienia zmiany planów. Wszyscy źle spaliśmy, pływając we własnym pocie, łapiąc powietrze jak ryba na piasku plaży. Tomek nawet zafundował sobie saunę w nocy. Rozbił namiot na nagrzanej słońcem ziemi, a ona oddała co miała w sobie prosto w jego dupsko. Następnego dnia podłożył sobie śpiwór pod matę, jako izolację termiczną, ale i tak wychodził z namiotu by postać jak kołek w bushu, licząc na najdelikatniejszy powiew wiaterku. Nasz azyl to Delikutas i jego klimatyzowane wnętrze. Przez tą klimę trudno się nam przyzwyczaić do ukropu i duchoty. Wychodząc ze sklepu człowiek ma ochotę od razu zawrócić. Ale jutro już wyjeżdżamy na północ, do rejonu nieco chłodniejszego.
       Wjechaliśmy na słynną 'eighty mile beach' i mieliśmy nadzieję na liczne kąpiele. Ale to jest Australia, wszystko opłotowane, teren prywatny wzdłuż całej plaży aż do Broome. Są tylko trzy, czy cztery zjazdy szutrówkami do kampingów, na szczęście Australusy pozwalają takim biedakom jak my, wykąpać się na plaży przy kempingu, a nawet potem obmyć w słodkiej wodzie. Więc nie jest tak źle jak w Chorwacji, ale "już nie ma dzikich plaż, na których...". Oczywiście wszędzie nastawiane jest kupę znaków ostrzegających przed krowami, kangurami, strusiami, żółwiami, kolczatkami, roadtrainami, albo 'nie jedź dalej jeśli jesteś zmęczony', 'zawróć i zatankuj, bo następna stacja jest za 291km', 'uwaga na węże', 'strzeż się krokodyli', 'zanim się wykąpiesz zadzwoń do rangera i zapytaj czy ostatnio nie widziano w tej okolicy rekina', a o meduzach nikt nas nie przestrzegł i trochę nas poparzyły, znaczy Tomka głównie. W Australii, zanim zechce ci się wykąpać w jakiejś wodzie, lepiej się zastanów czy warto. W Azji nigdy mi to nie przychodziło do głowy.
       Ale mimo tylu zagrożeń czyhających na statystycznego Australijczyka w bushu, zachowują radość życia i eksponują ją nawet przy użyciu kolorowych sprayów. U nas wypisują jakieś bohomazy na ścianach, a tutaj uśmiechnięte buźki na brunatnoczerwonych termitierach. Albo zakładają im stare kaski z kopalni. Więcej wandalizmu wydziałem w północnej Skandynawii.
       Te parę dni drogi między parkami Karijini i Kimberly, wypełniła nam jazda w spiekocie przez znowu nudny krajobraz, płaski jak stepy kazachskie. Każde zwierze, żywe, czy przejechane przy drodze, witaliśmy z radością zmieniającą usypiającą nudę w otrzeźwienie. Wcześniej, kiedy jechaliśmy drogami prowadzącymi do kopalń, gdzie ciężarówki kursują częściej, można było liczyć w dziesiątki rozbite krowy na poboczu. Ciekawe jak jest postrzegana 'droga' w mentalności społecznej kangurów, czy krów? Może jak dla nas wyrok na spotkaniu z lekarzem - ma pan raka.
       Teraz, na głównej i jedynej łączącej północ z południem stanu Zachodnia Australia, ruch prawie zamarł. Czasami można czekać godziny na jakiś samochód. Zastanawiam się jak tu jest realizowany dowóz towarów konsumpcji, może statkami. Aby sobie uzmysłowić izolację od cywilizacji tej części Australii, należy porównać kontur Europy, od Uralu do Portugalii, z konturem Australii, w tej samej skali oczywiście. Wyjdzie na to, że Europa jest mniejsza. A stan Zachodnia Australia to prawie połowa Australii, 8.48 razy większa od Polski, cała jej zachodnia część. I biegnie przez ten stan, wzdłuż wybrzeża tylko jedna droga, tak pusta jak wcześniej opisywałem. Jeszcze w latach '90-tych wszystkie mosty były budowane na tej drodze, na szerokość jednej ciężarówki, bo rzadko się zdarzało aby dwie się spotkały jednocześnie na moście. Druga droga asfaltowa biegnie wzdłuż południowego wybrzeża stanu, a cała reszta to pustynia i parę terenowych szlaków.
       A jeśli o szlakach mowa, to Iwona lubiąca szperać i kolekcjonować foldery turystyczne, natrafiła na reklamę szlaku dla samochodów terenowych - 'Warlu Way'. Można nim podążać, zaliczając po drodze większość ważnych dla lokalnych Aborygenów miejsc. To nie są zabytki sakralne, jak na szlaku 'de compostella', ale dla bardziej wrażliwego na walory przyrodnicze i energii w tych miejscach osadzonej, może to być ciekawa alternatywa do tych wszystkich znanych szlaków, jakie prawdziwy, polski podróżnik zaliczyć powinien. Ja stawiam ten szlak na szczycie listy dróg australijskich 'do zaliczenia'. 'Canning stock' stawiam na dużo dalszej pozycji.
       Mija kolejny dzień i dojeżdżamy do Derby. Takie małe miasteczko pierwszych założycieli cywilizacji australijskiej. Mają tu baobabca wielkiego jak dom. Baobab rośnie jak butelka, tylko że tyje na starość. Im więcej wody zgromadzi tym grubszy się staje. Ze swojej struktury bardziej przypominają palmy niż nasze drzewa. Trudno określić ich wiek, bo nie mają takich słoi przyrostu jak na przykład dąb. Są puste wewnątrz, jak moja butelka po winie. Ten pod Derby, służył podobno kiedyś jako więzienie dla transportowanych skazańców. Wciskali ich do środka, połączonych łańcuchami z obręczami na szyjach i stawiali strażnika przy dziupli. Taka australijska legenda. Kawałek dalej są resztki betonowego basenu, w którym kąpali się pierwsi pionierzy po robocie. No... może ten zaszczyt przysługiwał tylko panom obszarnikom.
       Miasteczko Derby już nie przypomina tych z zachodniego wybrzeża Western Australia. Zaczyna się przedmieściami, nędznymi domkami z dykty, już nawet nie z blachy falistej. Postawione są w większości na niskich, tak półmetrowych, na oko, palikach. Konieczna jest obszerna weranda i składowisko różnorakiego złomu dookoła. Na widok zezłomowanych Land Cruiserów wzbiera we mnie jakaś dziwna emocja, coś między litością, a nienawiścią. Na tyłach miejsce na barbekowanie. Północ jest gorąca cały rok, więc mieszkańcy z upału są jeszcze bardziej powłóczyści w ruchach, jak muchy topione w miodzie. Szuranie wielkimi klapkami, luźne, wiszące odzienie i sporej wielkości luz, taki kleisty i natrętny jak pot spływający słoną strugą do oczu w tym dusznym klimacie, luz do spraw które północnych Europejczyków stawiają na baczność. Aborygusy śpią na trawnikach pod wielkimi baobabcami i wyczekują czternastej. Wtedy otwierają monopolowy. Wpadają do niego minutę później i z pamięci wiedzą, na której półce stoi piwo albo wino w promocji. Mnie z Tomkiem zajmuje kilka minut znalezienie promowanych napojów, a oni od razu celują i do kasy. Gdyby się można było z nimi dogadać, to zamiast szukać liquier shop, pytać od której jest otwarty, wystarczyłoby złapać Aborygusa na trawniku i wypytać o wszystko. Gdzie dziś promocja i na co. Z ich powodu, na północy nie sprzedają wina w kartonach, czasami wino sprzedają od 17-stej, czasami nie wolno kupić więcej niż dwie butelki dziennie w jednym sklepie, czasami spisują cię z dowodu jeśli kupisz flaszkę alkoholu mocniejszego niż 14%, a czasami sklepu z alkoholem w mieście brak, bo nadopiekuńcza władza miejskich włodarzy, chce dbać w ten sposób o kondycję emocjonalną swoich, bardziej wymagających, czy upośledzonych na silnej/słabej woli, podopiecznych. Tabliczka w stylu 'Aborygusom wstęp wzbroniony' nie przystoi nowoczesnej cywilizacji zachodniej. Wszyscy jesteśmy równi, mamy równe szanse, ten sam wybór i każdy jest na wagę złota. Jakie to przyjemne myśleć w ten sposób o sobie samym. Na takim układzie zdrowie zyskują nie tylko Aborygeni, ale i polscy pijacy, tracąc jednocześnie nerwy i kredyt sympatii dla lokalnych Australobiałasów.
       Przyjezdny z Europy nie tylko nerwy może stracić. Równie szybko traci się dobre samopoczucie, gdzieś pomiędzy językiem, a paskiem od spodni. Gdyby australijskie kobiety były nijakie jak Indonezyjki, to można by ich nie zauważać i w ogóle na ten temat nie mówić. Ale rodowite Australijki są brzydkie i na dodatek zaniedbane. Męskie oko wykręcają i męski język zniechęcają do nawiązywania niezobowiązujących konwersacji. Nawet przeszkadzają. Rdzenni, są jeszcze gorsi. Oczywiście, jak to bywa w przyrodzie, czasami piękno wybuchnie jak gejzer na Islandii, w jednym egzemplarzu, ale to raczej nie poprawia humoru na codzień.
       Wjeżdżając do dystryktu Kimberly, wjechaliśmy równocześnie w rejon działań krokodyli i komarów. Krokodyle jedzą ludzi, a ludzie w zemście jedzą krokodyle. Każdej z frakcji taki układ smakuje. My na razie zagustowaliśmy w kangurach. Statystyka wypadków z krokodylami, rekinami, płaszczkami, meduzami, wężami, pająkami, jest taka, że tysiąc razy bardziej prawdopodobne jest uczestniczyć w wypadku samochodowym. Ale takiej trywialnej śmierci nikt sobie nie prognozuje. Natomiast krokodyli boi się nawet twardziel. Krokodyle wykluczają kąpiele, chociaż turyści i lokalni mają swoje miejsca zdatne do tego w sezonie mokrym. My przyjechaliśmy pod koniec przedłużającego się sezonu suchego. Na południu Australii zima była bardzo mokra i zimna, a na północy niezwykle sucha i gorąca. Z tego powodu zarząd parków przyrody postanowił zamknąć przed czasem wszystkie parki, a prywatni właściciele ziemscy, na których włościach znajduje się wiele atrakcji turystycznych, poszli tym samym śladem. Podobno było zbyt sucho i natłok turystów groził pożarem bushu.
       Trzeba tu napisać o specyfice rynku turystycznego w Australii, jaki nie jest nam, Polakom w ogóle znany. Otóż ziemia w Australii, w większości należy, lub jest dzierżawiona przez prywatne firmy. Jest to podyktowane tradycją anektowania ziemi w imię króla/królowej, za czasów kolonialnych. Tylko nieużytki i tereny pozbawione bogactw naturalnych, oraz parki przyrody, są państwowe, znaczy po naszemu niczyje. Reszta jest opłotowana, wjazd jest reglamentowany, płatny, ograniczony. Może nie strzelają do nachalnych off-roadowców jak w Ameryce, ale nie jest przyjemnie robić wbrew grzecznym prośbom. Australia to nie Syberia, tutaj nie można łatwo znaleźć dzikiego noclegu, trzeba często długo się zastanawiać gdzie pojechać na poszukiwania, gdzie udostępniono miejsce dla darmowego noclegu, trzeba mieć odpowiednie mapy z zaznaczonymi miejscami postoju, dostępnymi dla ogółu drogami. Powstają interaktywne aplikacje na nowoczesne telefony, które gromadzą informacje od użytkowników i serwują je turystom. Znaleźć drogi kemping jest łatwo, większość z nich jest fantastycznie wyposażonych, położonych, z pięknymi widokami i wspaniałymi udogodnieniami, czasami są tańsze niż w Polsce. Znaleźć dobry, dziki kemping jednak nie jest łatwo. Australia to cywilizowany, zachodni kraj, gdzie rządzą przepisy, a zasady są restrykcyjne wobec podróżujących darmozjadów.
       Jednak darmozjady z Polski nie są w Australii często spotykane. Dlatego lokalesi zabezpieczanie się przed tą plagą, nie traktują zbyt poważnie. Polski darmozjad podróżniczy potrafi zaskoczyć lokalnego przedsiębiorcę na przykład skorzystaniem z basenu na kempingu, ale nocowaniem w krzakach, kilometr od kempingu. Banderole papierowe na rękę, dla opłaconego kempingowicza to żadne zabezpieczenie. Taką banderolę się odkleja z jednej ręki i zakleja na klej biurowy na drugiej ręce. Albo na stacji paliw zatankuje parę litrów paliwa i czuje się taki w prawie aby ukraść rolkę papieru dupnego z toalety, czy cukier, lub sól z baru, w zależności od zapotrzebowania, że o tankowaniu wody z kranu na trawniku, czy wręcz myciu sobie włosów pod kranem, między dystrybutorami z paliwem, nie wspomnę. Normalną rzeczą jest korzystanie z WiFi na trzy-cztery komputery z jednego hasła. Podbieranie ulotek z centrum informacji turystycznej, nocowanie na krzywy ryj, na parkingu gdzie nocowanie jest wzbronione. I tym podobne praktyki. Z okazji naszego współpasażera - Tomka, pojawiły się nowe, jeszcze nie zabronione, bo nie rozpoznane przez rangerów, strażników przyrody, machinacje. Taki Tomek, w poszukiwaniu chłodnej ziemi pod namiot, by w nocy nie czuć się jak kotek na rozgrzanej, australijskiej, falistej blasze, potrafi rozbić namiot na betonowym stole pod wiatą dla turystów, albo w kiblu, bo chłodniej.
       Ale idźmy dalej. Wjechaliśmy samotnie na słynną Gibb River Road, biegnącą przez dzikie tereny Kimberly. Skoro zamknięto wszystkie kempingi i hotele, parki i atrakcje przyrody, to sezon turystyczny uznano za zamknięty. Ludzie mieszkają tu cały rok, a krowy w ogóle nie zauważają zmieniających się pór roku. Ale nie przeszkadza to reklamować turystom tej drogi jako niedostępnej, po sezonie zamkniętej, najtrudniejszej do przebycia drogi w tym rejonie Australii. Jadąc o tej porze roku na drogę Gibb River można się spodziewać monsunowych deszczy, metrowego błota, dwumetrowej wody w rzekach bez mostów, komarów, samotnych, wystraszonych krów na poboczu, ale na pewno nie będzie much. Muchy się skończyły jak paletką elektryczną uciąć. Ale tylko na trzy dni. Kiedy wyjechaliśmy ze strefy zakazanej, niedostępnej, wprost w wiatr dujący z pustyni, suchym, gorącym jak z pieca wiatrem... muchy wróciły.
       Normalnie, w sezonie od kwietnia do października, kręci się tutaj sporo samochodów terenowych z turystami. Miejsca na kempingach trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, a pod jedyną stacją mechanika i wulkanizatora, ustawia się kolejka. A on kasuje 150zł za wymianę opony, bez wyważenia i bez montażu do samochodu. My drwiliśmy sobie z ostrzeżeń, a już pierwszego dnia rozcięliśmy tylne koło. Musieliśmy kupić drogą, nową oponę u miłego pana wulkanizatora, który cudem boskim jeszcze miał otwarty garaż po sezonie. Kolejnego dnia rozcięliśmy kolejną oponę.
       Słów kilka o słynnej Gibb River Road. Jak na warunki australijskie to szutrówka średniej jakości, w sezonie suchym bez trudności off-roadowych. Gdyby porównać tą drogę do szlaków północnej i środkowej Azji, to autostrada, wspaniałej jakości, przejezdna dla każdego rodzaju pojazdów, od niskopodłogowego autobusu poczynając, a na Kamazie kończąc. Nawet główne drogi szutrowe na Syberii w założeniach inżynierów planistów nie mogły być tak doskonałej jakości. Wzdłuż tego szlaku jest sporo miejsc usankcjonowanych jako miejsca kempingowe, darmowe i dziesięć razy tyle dzikich miejsc noclegowych w bushu.
       Jadąc tutaj marzyłem o lesie deszczowym, wspaniałych pejzażach, wstędze czerwonej drogi przecinającej gęsty australijski bush, tętniący życiem dzikiej zwierzyny. Jak zwykle myliłem się. Kimberly to pastwiska dla krów wielkich oligarchów australijskich, przetykane jak nędzna kasza kilkoma skwarkami, średniej urody krajobrazem skalistych wzniesień porośniętych karłowatym lasem eukaliptusów i z rzadka baobabcami. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że jeśli przyjechać do Australii jako turysta, z ubogim portfelem, by oszczędzać na helikopterach i transporcie lotniczym, to zbyt daleko, jak na takie atrakcje wizualne. Na szczęście my jesteśmy podróżnikami i mamy także inne potrzeby. Tu jest ładnie dla tutejszych mieszkańców, ale dla Europejczyków, to zbyt wysoki koszt odległości do przychodu przyjemności. W tym Polska jest podobna do Australii, nawet dla Francuza. Mimo, iż nie widzieliśmy głównych atrakcji Kimberly z bliska, zobaczyliśmy je na folderach i filmach w centrach informacji turystycznej. Wiemy co straciliśmy i wiemy co byśmy zyskali, dysponując szmalem na wycieczki helikopterem. To najlepszy środek transportu w tym rejonie i najlepsza perspektywa oceny piękna tutejszej przyrody. W Kimberly jest także mnóstwo szlaków off-roadowych pomniejszej rangi. Aby je wszystkie zobaczyć trzeba tu spędzić sporo czasu. My zwiedziliśmy tylko główną Gibb River Road i kawałek drogi w kierunku na Kalumburu. Australijscy turyści cenią sobie bezpośredni kontakt z przyrodą, jak każdy naród mający tej przyrody w bród. Lubią długie wycieczki w plener, zakończone koczowaniem przy jakimś bilabong, jeziorku, nijakiej urody. Zupełnie jak Sybiracy lubią rybałkę i 400 kilometrowe szlaki w błocie, aby dotrzeć na ulubione miejsce w dziczy. Kimberly jest stworzone dla takich turystów. Jednak Europejczyk raczej łaknie czegoś innego.
       Oczywiście znaleźliśmy swoje smaczki w Kimberly, zapomniany w bushu kemping, ze sparciałą liną przewiązaną do gałęzi nad zieloną żyburą pełną krokodyli, aż się prosi aby wykonać ostatni skok. Ciche, posezonowe stacje paliw, kempingi. Porzucone, dobre felgi z rozdartymi oponami w rowie. Ale to co najgłębiej dotknęło moją duszę to setki kilometrów nudnej, niezmiennej, wymagającej uważności szutrówki. Otoczenie zmienia się tylko w szczegółach, zauważalnych dla niezmordowanego upałem obserwatora. Taka esencja drogi naprzód... jak na Syberii. Jest w tym coś nieodgadnionego, nienazwanego nawet przez znamienitych, amerykańskich naukowców, takie surowe, instynktowne pożądanie kolejnego kilometra, zakrętu, ruchu naprzód. Żyję w tym naście lat. Siedzę w tym pięć razy dłużej niż w domu, ale nadal istota tej rzeczy wymyka się moim zmysłom poznawczym. Czytam opinie innych i widzę w nich osobiste wynurzenia, a ciągle brak wzoru, jednego mianownika zdolnego w nawis uchwycić wszystkich uzależnionych od 'drogi'. Czuję, że nie będę odkrywcą tej teorii wszystkiego, podróżniczego.
       Na deser, po słynnej Gibb River Road, oprócz rozciętej opony na osiem kilometrów przed asfaltem, czekała na nas El Grotta. Wspaniałe miejsce na nocleg. Szczyt góry, gdzie wiatr rozgania duchotę i komary, a w dole rozpadlina skalista, jak potężny rozstęp na skórze Ziemi. W sezonie mokrym spływa doń piękny wodospad, a na dnie kilkudziesięciometrowego kanionu jest jezioro. Czegóż chcieć więcej? Można chcieć więcej. Tomek zafundował nam pobyt na kempingu nad jeziorem Argyle, z basenem, z widokiem na piękne skały schodzące w zachodzącym słońcu do niebieskiej toni jeziora. Krawędź basenu przelewa się wodą w... jakby przepaść, w dół do jeziora, widzianego z wysokości około stu metrów. W basenie jest orzeźwiająco i można spotkać włosko/hiszpańskie cielęcinki. Jaki to przeskok z katafalku betonowej ławy, stołu na parkingu przy drodze?! Koszt kempingu w takim wspaniałym położeniu, to 51zł za osobę. Nawet jak na Polskę to tanio. Znam kempingi nudne jak flak, gdzie ludzie z Warszawy przyjeżdżają co rok, na dwutygodniowe wakacje i mają z tego radość. A tu... człowiek rozluźniony wodą po ścinającym białko w mózgu upale, chciałby wypłynąć z basenu poza krawędź, jak jakiś żuraw, albo przynajmniej perkoz i skoczyć w bezdenną przepaść, w niebieskość jeziora. Zawsze uważałem, że świat ludzi których stać na takie atrakcje, jest bogatszy w doznania. Tomek od razu znalazł jakieś cielęcinki. Jedna z Włoch, druga z Hiszpanii. Na tle australijskich kobiet jakie widujemy na naszym szlaku w outbacku, w supermarkecie, czy na stacji benzynowej, zabłyszczały jak diament na kupie żwiru.
       Tego wieczoru poszły zdjęcia i opisy na facebooka. Naszła mnie wieczorem pewna refleksja. Takie działanie jest niezgodne z najpowszechniejszą zasadą koegzystencji w prawie wszystkich wspólnotach społecznych od zarania ludzkości, a mianowicie 'nie czyń drugiemu co tobie niemiłe'. Niemieccy naukowcy dowodzą, że częste spoglądanie do facebooka powoduje choroby układu krążenia, wpędza w stany depresyjne, niszczy dobrostan psychiczny. Spoglądający automatycznie porównuje siebie, swój stan posiadania, swoją pozycję społeczną, możliwości wakacyjne i nabywcze, z tym co prezentują inni, a inni chwalą się jak tylko potrafią, zupełnie tak jak my dzisiejszego wieczoru. Czynimy więc innym co nam niemiłe, na dodatek mam świadomość tego, że lansują się ci, którzy mają kompleksy.
       Parę godzin wcześniej odwiedziliśmy znużone w upalnej senności Wyndham i wielkomiejskie, jak na warunki tej części Australii, Kununurra. Zażyliśmy cywilizacji, WiFi, wszelkiego wodopoju, od paliwa dla samochodu, powietrza dla kół i nowej opony za 564zł, po wodę do naszych spragnionych gardeł, wino dla duszy i jadło dla żołądka. Tym razem nie udało się nam zakupić tanich warzyw. W Australii, jak w każdym kraju zachodnim, gdzie roboczogodzina rolnika jest droga, jego płody i produkty też są drogie jak diabli. Zupełnie bez porównania do polskich cen. Nam pozostaje dreptać między regałami i szukać żółtych karteczek z ceną, oznaczających promocję, albo wyprzedaż. Nie kupiliśmy także mięsa z kangura, a zasmakowaliśmy w takim jadle. Udało się nam parę dni temu w Port Hedland i zjedliśmy skoczka ze smakiem. A smakował coś jak nasza dziczyzna.
       Kununurra zwiedziliśmy dość dogłębnie w poszukiwaniu tanich opon. Najdłużej jednak siedzieliśmy w centrum informacji, bo tam jest darmowy internet, a potem w supermarkecie Coles. Wielki parking przypomina raczej jakieś afrykańskie miasteczko. Śmieci przegania wiatr, obdrapane Toyoty snują się szukając miejsca, a brudne ściany podpierają Aborygeni. Są tak czarni, że w kontraście z palącym słońcem, trudno odczytać ich wyraz twarzy. Okupują krawężniki i trawniki w cieniu baobabców. Trochę śmiecą, mało hałasują, no może bardziej aborygeńskie dzieciaki. Koczują, wyczekują, może pory otwarcia domu zapomogowego, albo alkoholowego, a może po prostu spędzają tak czas, jak my spędzamy natrętne muchy sprzed oczu. Much z każdym dniem ubywa, gdzieś znikają, lecą dokończyć swego nędznego, przez nikogo nie lubianego żywota, gdzieś w odosobnieniu, albo odlatują na lato do Afryki, na zasłużone wakacje. Nas cieszy ich znikanie, siatka na kapelusz już prawie się nie przydaje, nie trzeba też wpadać i wypadać z samochodu jak sportowiec, aby muchy nie zdążyły przedostać się przez śluzę drzwi. Coś się zmienia na lepsze. Przychodzą burze, wieczory są mocno zachmurzone, czasami spadnie lichy deszcz, albo walnie piorun, tak jak dzisiejszej nocy. Ale ziemia jeszcze nie cieszy się porą deszczową, nadal jest sucho w korytach rzek.
       Następnego dnia wyruszyliśmy z powrotem na zachód, do Broome, skąd Tomek ma odlot do Polski za trzy dni. Na powrót trafiliśmy do Kununurra, a Iwona wyczytała coś o parku Hidden Valley. Można tu wpaść na godzinę lub dwie, pospacerować pomiędzy skałami, wspiąć się na niejedną, aby spojrzeć z góry na piękno australijskiej przyrody. Skały tutaj jak potężne grzyby, jaja, kupy osypującego się rumowiska, oczywiście czerwonego koloru, tworzą labirynt kanionów, a turysta skacze po płaskich płytach jak smażona ryba na rozgrzanej patelni.
       Główna asfaltówka okrążająca zapomniane ostępy Kimberly, to co widzieliśmy na Gibb River Road, następnego dnia wydała się mi nawet ciekawsza od Gibb River Road, bardziej zróżnicowana, częściej skupiająca nasze obiektywy na otoczeniu ciekawych gór i wąwozów. Na początku kręciliśmy serpentyny pomiędzy monumentalnymi wzniesieniami, rozczochranymi na szczytach czerwonymi skałami. Potem było długo nudno i dojechaliśmy do mieściny Hals Creek. Chyba więcej tu Aborygenów niż białych. Mają ciekawy, wiejski sklep IGA i centrum informacji z internetem, a niedaleko, zakopany w ziemi skalny płot białego kwarcu, zwany tutaj China Wall. Parę godzin później wpadliśmy w krajobraz dna morskiego, tu zwą go Devon Landscape. Osypujące się w szerokie doliny klify płaskiej pustyni, wypełnione skalistymi, ciemnymi ostańcami. Na koniec dnia dotarliśmy na przedmieścia Fitzroy Crossing, do parku Geiko. Zanocowaliśmy pod płotem, w krzakach, bo na terenie parku, nie wolno.
       Wcześnie rano wyruszyliśmy na krótki szlak trekingowy do parku Geiko. Zwykle pływa się tutaj motorówką wycieczkową za 50AUD/osoba. Z oczywistych względów wybraliśmy spacer w porannym skwarze i tropikalnej duchocie. Rzeka Fitzroy, odbija się tutaj od wapiennej ściany, długiej na kilka kilometrów. Kiedy zaczynają padać deszcze, Fitzroy zbiera prawie całą wodę z zachodniego Kimberly i wciska ją pomiędzy dwie takie proste ściany skalne. Poziom wody potrafi się wtedy podnieść o 26 metrów, ale to na krótko. W parku Geiko woda stoi cały rok. Tworzy długie jezioro rynnowe, a w niej można znaleźć sporo ryb. W okolicy parku znaleziono sporo skamielin prehistorycznych stworów. Bo Australia kiedyś była dnem morza.
       Jeszcze przed południem, zmordowani spacerowaniem w tropikalnym klimacie, wskoczyliśmy do samochodu, w kokon orzeźwiającej klimatyzacji. Chmury powoli zbierały się na deszcz, który spadł dopiero wieczorem i następnego dnia. Tutaj monsun ma inne oblicze niż w Indiach. Ma lepsze oblicze. Chmury długo zasłaniają palące słońce, a deszcz przychodzi powoli i na dłużej. Pojechaliśmy najpierw do miasteczka Fitzroy Crossing, zatankować paliwo. To mała mieścina z jednym sklepem i dwoma stacjami paliwowymi, na głównym szlaku transportowym. Więcej radości życia można znaleźć w podrzędnym roadhousie. Ale późnym popołudniem dojechaliśmy do nadmorskiego Broome.
       Miasteczko było niegdyś słynne ze swych pereł i masy perłowej do wyrobu guzików. Potem zaczęto stosować plastyk, chociaż perłopławy nadal się tutaj hoduje. Z zachodniej plaży Broome, znanej dziś jako Kable Beach, kiedyś, jeszcze w erze przedkosmicznej, wypuszczono w ocean kabel telekomunikacyjny do Indonezji. Teraz Broome znane jest jako północno-zachodnio-australisjki kurort wakacyjny. Kable Beach to ładna plaża, z wielkimi pływami, falami dla serfingowców, promenadą wprost w piasku dostępną dla samochodów terenowych i wycieczek wielbłądzich dla turystów. Można też po tej plaży spacerować wiele kilometrów na północ, albo kilka na południe do skalnego cypla, gdzie w kamieniu odciśnięte są stopy jakiegoś dinozaura. Myliłby się ten, kto myśląc Broome, widziałby w wyobraźni Międzyzdroje. Tu jest Australia, takie kilkunastotysięczne miasteczka to nie kurorty z lazurowego wybrzeża, a nawet z wybrzeża Bałtyku. Mało tutaj ludzi, więc i biznes turystyczny jest na małą skalę. Broome przypomina raczej Ustkę, ale dużo jest od niej bogatszy i cieplejszy.
       Broome może też być dobrym przykładem opisującym mentalność Australijczyków. Mówi się o ich prostym podejściu do życia, braku wyrafinowania w zaspokajaniu potrzeb konsumpcyjnych, otwartością i serdecznością wobec innych, miłości do natury, pomysłowości, bezpretensjonalności. Ale czy nie są w tym podobni do Amerykanów żyjących poza wielkimi aglomeracjami, albo Rosjan, czy Skandynawów? Wszyscy oni odczuwają na codzień presję przyrody. Czy to w przyjemny sposób, kiedy mają ją na wyciągnięcie nieskrępowanej zakazami ręki. Czy wtedy, gdy doskwiera im jej siła tajfunu, słońca pustyni, suszy, wody. Albo lęku przed nią, kiedy samotnie trzeba się zmierzyć z pustką na długich dystansach drogi, gdzie nie ma osad ludzkich, trzeba się wcześniej przygotować do tej drogi, nauczyć radzenia sobie w sytuacjach, dla Europejczyków z takiej Francji, nie znanych.
       Gdzieś jest granica masy krytycznej ilości ludzi na kilometr kwadratowy przyrody. My w Polsce jesteśmy dużo powyżej tej granicy, ale Australijczycy są daleko poniżej. Rozrzedzenie osad ludzkich powoduje, że kontakty międzyludzkie stają się cenniejsze. Konkurencja międzyludzka na rynku pracy, miejsca do życia, znalezienia współpartnera życiowego, przyjaciela, jest dużo, dużo mniejsza niż w przeludnionej Europie. Dlatego Australusom łatwiej wykrzesać z siebie serdeczność, otwartość i życzliwość w stosunku do drugiego człowieka, niż takim Niemcom. Pozdrawianie kierowcy z przeciwka na pustej drodze to australijski standard, ale czy w Rosji jest inaczej, czy w USA ludzie spontanicznie nie uśmiechają się do obcych, nie nawiązują z nimi niezobowiązujących rozmów? Ale jeśli jest mało ludzi to i sklepów jest mało, jest niewiele sklepów specjalistycznych, zakupy przez internet są obarczone ryzykiem oglądania na ekranie, a nie dotykania ręką, oraz długim oczekiwaniem na przesyłkę i jej wysoką ceną. W Australii konsumpcja jest na o wiele wyższym poziomie niż w Rosji, ale i tak trzeba się godzić na te same meble przez wiele lat. Nawet jeśli masz pieniądze na nowe, to nie masz czasu albo chęci aby jechać po nowe meble cały dzień, lub dwa do stolicy stanu. Jeśli budujesz, remontujesz, a w twoim mieście, wiosce nie ma Baningsa, albo jest małą filią, to musisz zastępować specjalistyczne wyposażenie, narzędzia, materiały, ładne wyposażenie tym co jest w najbliższym sklepie. Musisz wykazać się umiejętnością przystosowywania, wykorzystywania powtórnego tych samych rzeczy, które zużyły się w innym miejscu. Używasz przez wiele lat tych samych sprzętów, samochodu, są stare, więc i zniszczone, łatwiej nie przejmować się ich wyglądem, drobiazgami, porządkiem. Dla wielkomiejskiego Europejczyka australijskie standardy można nazwać bałaganem, druciarstwem, staromodnym stylem, lenistwem, nie przykładaniem się do pracy, pokrywaniem australijskim luzem braku zaangażowania, niedbaniem o wizerunek, formę, czy chociażby o to co ludzie powiedzą, bo u nas konkurencja jest duża i trzeba się starać bardziej niż w Australii, aby być lubianym, akceptowanym przez środowisko, dostać lepszą posadę, znaleźć ładną żonę, wykiwać konkurenta. Niewielu analityków socjologicznych dostrzega aspekt masy krytycznej ilości ludzi na kilometr kwadratowy przyrody, może mieszkają w Europie i nie widzą siebie z dystansu Australii, a ta właściwość mocno stymuluje psyche społeczne.
       My pożegnaliśmy naszego współpasażera - Tomka, odleciał do zimnych krajów, jak marokańskie bociany na wiosnę. Zatrzymaliśmy się za to w Broome u Jennay. Jest młodą osobą pracującą jako dietetyk. Poznaliśmy się przez wymianę dwóch maili, ale nie stanęło to jej na przeszkodzie, aby zaoferować nieznanym ludziom z internetu klucze do domu, hasło WiFi i wychłodzony klimatyzacją, luksusowy pokój z łazienką. Tego dnia kiedy przyjechaliśmy do Broome, kończyła pracę dość późno i nie chciała nas trzymać na chodniku przed domem. To jest właśnie australijskie zaufanie do nieznajomego, charakteryzujące również inne narody z przewagą przyrody nad człowiekiem. Następnego dnia coś tam bąknęła o tym abyśmy posprzątali jej ogród w zamian za zakwaterowanie i wyżywienie i dała nam 200AUD na zakupy, abyśmy kupili sobie co chcemy jeść. My za tyle potrafimy przeżyć trzy tygodnie. No więc już pierwszego dnia postaraliśmy się aby ogród zaczął przypominać ogród, a nie dżunglę na tyłach domu. Pani nie mogła wyjść z podziwu, że tyle można zrobić jednego dnia, zaprosiła nawet koleżankę aby podziwiała. Choć pot zalewał nam oczy litrami i mieliśmy wrażenie jakbyśmy łączyli siłownię z sauną turecką, zaspokoiliśmy nasze sumienie uciskane przez wdzięczność za luksus jaki nam Jenna dała w użytkowanie.
       Dziś w przerwie między drugą, a trzecią butelką wody, dyskutowaliśmy z Iwoną o tym czym charakteryzuje się standardowy work&away, taki jak my pracownik za wikt i dach nad głową. Z pewnością nie ma cech Polaka na wakacjach. Jak się ktoś czegokolwiek dorobi w Polsce, to chce na wakacjach odpoczywać, a nie pracować, poza tym nie ma tyle dystansu dla siebie, nie chce czuć się znowu robotnikiem najemnym, jak wujek handlujący papierosami w Berlinie, na przełomie lat komuny. My to nazywamy 'efektem biedy'. Naszym rodzicom nocowanie pod namiotem kojarzy się z biedą lat dawnych, a nie z fantazją podróżnika. Praca za mieszkanie, większości nowobogackim Polakom kojarzy się z wyjazdem do Norwegii na zbieranie jagód. Nie po to wypruwają żyły, omijają zasieki przepisów, aby wracać do tego co z przyjemnością pożegnali. Standardowy work&away powinien być młody, otwarty na nowe doświadczenia, chętny poznawania świata, nieuczestniczący w wyścigu szczurów na drabinie kariery społecznej czy zawodowej, zdystansowany do siebie, siebie niepoważnie traktujący, kontaktowy, z poczuciem humoru, radością życia, odporny na niewygody. A czy my z Iwoną do tego wzoru pasujemy? Raczej nie. Gdybyśmy mieli szmal na kemping, to nigdy byśmy w work&away nie uczestniczyli... i stracilibyśmy wspaniałe doświadczenie. Nie mamy na tyle czystego konta, aby nie odczuwać kompleksu z powodu naszej biedy w kontakcie z bogactwem standardowego, australijskiego Kowalskiego. Ale teraz, kiedy już poznałem zalety work&away, będę się tego trzymał nawet jeśli będzie mnie stać na hotel. Nie ma bowiem lepszego sposobu... no może praca na zlecenie zagranicznej firmy, za granicą... aby poznać od podszewki obcy kraj.
       Australia Australią, ma swoje zalety, ale ma też wiele wad. Północ Zachodniej Australii zamieszkuje o wiele więcej Aborygenów niż na południu. W takim Broome nie trudno dostrzec popołudniem watahy wałęsających się Aborygusów. Zachodzą pod palmę, otwierają pierwszą flaszkę wina, skądinąd całkiem dobrego, sami takie pijamy i chwalimy. Australijskie wina mają zakrętki, aby Aborygusy nie pokaleczyli się korkociągiem. To taki mój osąd. Potem wyciągają z krzaków ukrytą kolejną flaszkę. Robią się głośni, wyluzowani ponad miarę, ale nie zaczepiają przechodniów, wchodzą w inny stan świadomości, skądinąd przyjemny, przeze mnie również doświadczany, ale nie codziennie. A kiedy domy wokół zaczynają im wirować w oczach, zamykają je, kładą się pod jakimś drzewkiem i czekają na Patrol. Taki busik wysyłany przez aborygeńską komunę, do zbierania aborygeńskich odpadków z miasta. Młode pokolenie szybciej się cywilizuje. Szybciej niż jakiekolwiek poprzednie pokolenie Aborygenów. Mieszkają między białasami, chodzą, ubierają się jak biali, chociaż wzory czerpią od czarnych z USA. Zaczyna się drobna przestępczość, już w wieku szkolnym. W Broome furtki przydomowe są zamykane na noc na kłódkę, nikt nie zostawia sprzętu ogrodowego na podjeździe, a dzieciaki swoich rowerów. Pod sklepem skutera wiąże się łańcuchem. Przed miastem wystawia się znak informujący o kieszonkowcach. Przypomina to już bardziej Europę. To inna rzeczywistość australijska niż w Perth.
       Inną wadą Australii przypominającą Europę, jest mleko pasteryzowane. Tak jak u nas, tutaj nie wolno sprzedawać mleka prosto od krowy. Są jednak rolnicy zaopatrujący tych, którzy chcą się odżywiać zgodnie z naturą, bo o zdrowym żywieniu w przypadku krowiego mleka trudno mówić. Sprzedają swoje mleko jako zamiennik wody do kąpieli. Coś ala Kleopatra. Można w ten sposób obejść prawo. Wielu Australusów z średniej klasy ma ogródek za domem, a w nim grządki z warzywami i często także zagrodę z kurami i kaczkami. W ten sposób omija się horrendalne ceny warzyw, spowodowane idiotycznymi przepisami, mającymi dbać o wysoki standard zchemizowania żywności.
       Żegnając Tomka na lotnisku w Broome, zacząłem się panicznie rozglądać za kolejnym celem. Coś się skończyło, jakiś etap naszej podróży. Już nie jest tak łatwo przeskoczyć do następnego. Tak jak młodzi ludzie są otwarci na wszelkie kierunki, mają wiarę w powodzenie, siłę na realizację zamiarów, tak my dwa miesiące temu z ufnością patrzyliśmy w przyszłość i przebieraliśmy w planach jak w ulęgałkach. Człowiek w średnim wieku jest mniej elastyczny w doborze nowych celów działania, jest świadom swoich ograniczeń, które nie pozwalają mu już angażować się beztrosko w 'nowe' tak jak młodemu. Stary zna życie, nie skoczy na główkę do nieznanej sadzawki, bo wie co może go spotkać, poznał już smak niepowodzenia. Młody skoczy i jeśli mu się uda, osiągnie sukces niedostępny dla starego. Ale po co ja o tym plotę? Ano na tym lotnisku w Broome, które wygląda jak średniej klasy dworzec autobusowy w małym, polskim mieście, poczułem się zagubiony w australijskiej rzeczywistości. Nigdy nie wierzyłem do końca w to, że uda mi się zrealizować któryś z nierealnych planów na Australię jakie miałem, ale trwałem naiwnie w wierze w powodzenie, jak ten młody skoczek na główkę. Teraz, kiedy jedno zadanie zostało wypełnione i trzeba brać się za kolejne, trudniej, jak staremu, lekkomyślnie rzucić się głową naprzód. Na szczęście życie potrafi mnie zmusić do kolejnego kroku ku nowej przygodzie. A co z tego wyjdzie... pewnie to co zwykle.
       Broome ma bardzo przyjemną plażę, ale nie jest najwspanialszym miejscem w Australii. Spotkaliśmy Broomowczyka, który tęsknił za rodzinną Kununurrą - w Broome nie ma co robić - żalił się - u nas w Kununurra to można pojechać na ryby, na polowanie, są kumple od piwa, a w Broome to można co najwyżej pojechać na plaże i patrzeć na ocean. Nie przeszkodziło mu to jednak w naciągnięciu turystów na nędzą, używaną oponę za 235zł z montażem. Zdecydowaliśmy aby wymienić ostatnią sztukę, która po szutrach Kimberly groziła wybuchem. To stary, wytarty, szosowy Maxiss z lat '90-tych. Kupiliśmy równie starą Kendę, ale z całkiem dobrym bieżnikiem AT.
       Broome jest jeszcze nieprzyjemne z innego powodu. Co pięć minut widzi się tu radiowóz policji. Krążą i krążą. Byli nawet u nas, pytali czy nie widzieliśmy nic podejrzanego, bo pół godziny wcześniej ktoś się włamał do domu naprzeciwko. Późnym wieczorem obstawili jedną z ulic i reanimowali jakiegoś Aborygusa w kałuży krwi na jezdni. Nie dają spokojnie jeździć bez zapiętych pasów, jak w Perth. Na południu policji w ogóle się nie widuje. Za to na północy nie widuje się kartonów z winem, w monopolowych. Najdalej docierają do Port Hedland, a i tak już tam są dość drogie i ich sprzedaż jest limitowana. Skończyły się szczęśliwe dni wieńczone szklaneczką przedniego caberneta. Teraz wino to dla nas święto. Oprócz większego zagęszczenia ciemnoskórych, północ różni się jeszcze wieloma aspektami od południa Zachodniej Australii. Ceny w sklepach wiejskich są podwojone. Szutrówki są w dość kiepskim stanie, tak na poziomie syberyjskim. Jest o wiele mniej ludzi, dla nas jest przyjemniej, ale niektórym może brakować cywilizacji. Rzadziej spotyka się tutaj białych z wyższej klasy średniej, dobrze wyedukowanych i majętnych. Standardem ulicy, tak miejskiej, jak i wiejskiej są Aborygeni snujący się jak cienie, cicho i tanecznym, zataczającym się krokiem. Biali to głównie proletariat. Aby spotkać ludzi z wyższych sfer koniecznie trzeba wpaść na jakiś wernisaż aborygeńskiego malarstwa, mającego wspierać jakąś komunę aborygeńską w bushu, albo wyprzedaż biżuterii z perłami pod gołym niebem, ale za grube tysiące dolarów, czy spotkanie rodzinne przy okazji dnia Mikołaja, odzianego jak w Rovaniemi, tylko elfy w klapkach. Przy tego typu okazjach można łyknąć za darmo wina, albo przynajmniej chłodnej wody, a zagryźć kanapką, albo koreczkiem. Trzeba tylko umieć się wpasować w drętwą atmosferę, stać się niewidzialnym, albo wprost przeciwnie błysnąć europejskim sznytem. Australijczycy mają taki sam kompleks Europy jak bohaterowie filmów Woodiego Allena. Im bardziej organizatorzy starają się nadać swojemu konwentowi wzajemnej adoracji stylu wielkiego świata, tym szybciej odkrywają jego prowincjonalizm. Chcą kreować salonową, modną wyspę cywilizacji pośród bushu, a to wygląda sztucznie. Łatwiej byłoby budować coś na własnej, lokalnej tradycji, kulturze, klimacie i stworzyć coś swojego, w bardziej atrakcyjnej formie. Ale oni to przecież robią dla siebie, a tylko wielkiego świata im tu brakuje.
       Dzielnica chińska w Broome postanowiła zarobić na zachodnim, świętym Mikołaju, a przy okazji zintegrować Broomowczan i zorganizowali, z wielką pompą, uliczny festyn. Była scena z występami śpiewaków i pokazy żonglerki, kino na wolnym powietrzu z tej okazji otwarło swoje podwoje za darmo, a zwykle każe sobie płacić 51zł za osobę. Ale głównie wystawiono kilkanaście obwoźnych barów serwujących wszystko co ciżba zapragnie, a sklepy z chińską tandetą sąsiadujące z jubilerami były otwarte do późna i miały klientów. Już o tym pisałem, że w Australii proletariat mieszka po sąsiedzku z biznesmenami, czarni z białymi, więc i jubiler może mieć za sąsiada sklepik z używaną odzieżą. Całość owinięto zgrabnie lampionami i świecidełkami, policja zamknęła ruch w małej, chińskiej dzielnicy, a stałych bywalców trawników wieczornych, w związku ze specjalną okazją dzisiejszego święta, nieco wcześniej wyekspediowano do slumsów.
       Mnie głównie zatrzymało kino, którego ściany zdobiły stare fotosy i plakaty, a zakamarki, stare rupiecie, projektory sprzed stu lat. Kino bowiem kończy w tym roku równe sto lat. Jest zbudowane tradycyjnie, jak to w Australii. Szkielet ma drewniany, a obite jest z każdej strony blachą falistą, w wypadku tak starego obiektu, blacha jest cynowana, a nie cynkowana. Amerykańskie i australijskie, dawno przebrzmiałe i nieżywe gwiazdy uświetniały charakter tego miejsca. Czy oni wszyscy wiedzieli, że kiedyś, po śmierci, będą służyli nadal swoimi twarzami, jako fototapety, że ich sława w takich miejscach nie zgaśnie, wręcz przeciwnie, razem wespół, w zespół ze sławą takich starych kin, będą budować coś nowego w umysłach nas, te miejsca odwiedzających. Będą zapełniać taką małą szufladkę, wyłożoną czerwonym aksamitem, w ciemności jak z kina, w której przechowywać będziemy wspomnienia nas samych z lat, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy ten czy ów film. Wczoraj, czy przedwczoraj, Kirk Douglas skończył sto lat. Ten twardziel o hollywoodzkim wyglądzie, całkiem dobrze się jeszcze trzyma. Ale akurat jego podobizny na ścianach kina w Broome nie znalazłem. Pewnie gdyby wiedzieli, że jest równolatkiem ich kina, to by jakiś jego fotos wygrzebali.
       Do kina na moment wszedł czerwony jak flaga ZSRR, święty jak sam papież, bo też tak pstrokato ubrany, Mikołaj. Taki amerykański, bo prawdziwy. Oryginalny Mikołaj mówi po amerykańsku. Hollywood wiele szmalu włożyło w budowę wizerunku akurat tego świętego, a jeszcze więcej szmalu święty dla nich zarobił, więc na pewno akurat ten jest prawdziwy. Dzieciaki go natychmiast obstąpiły, a on jął podzwaniać wielkim dzwonkiem i hukać jak stary puchacz. Brzdące małe i duże bez trudu rozpoznały w nim prawdziwka. Nawet mamy i tatusiowie koniecznie chcieli zrobić sobie ze świętym, od grudniowego biznesu zakupowego, chociaż jedno zdjęcie, takie same jak rok temu.
       Którejś soboty wyruszyliśmy ku następnej, nieznanej przygodzie. Kierunek wschód, tam musi być coś ciekawego. Niestety najpierw czekało nas prawie 700 kilometrów znanej już drogi do Halls Creek. Dotarliśmy tam w niedzielne przedpołudnie. Nocowaliśmy przy drodze, na parkingu z wiatami. Wieczór był burzowy, a noc deszczowa. Zrobiło się przyjemnie chłodno. Temperatura spadła w okolice 28st.C. Niestety deszczowa noc spowodowała panikę w biurze zarządu dróg i mostów, w Halls Creek. Zamknęli nam drogę do Alice Springs. Australusy bardzo dbają o bezpieczeństwo swoich obywateli, jeszcze by ktoś zakopał się na rozmiękniętej od deszczu szutrówce i kto by za to odpowiadał? Znak "closed road" oznacza też, że nie wolno nawet próbować przejechać. Coś na zasadzie nakazu zapinania pasów bezpieczeństwa w samochodach. Gdyby chodziło o to aby samochody nie niszczyły rozmiękłej na deszczu szutrówki to by zamknęli ją dla ciężarówek, ale postawiono znak "closed for all trafic". Rolą organów państwowych w cywilizacji zachodniej jest nadopiekuńczość, wyręczanie indywidualnego rozsądku. Ekonomiści widzą w tym statystykę pokrywania kosztów wypadków i grzmią na alarm. Łatwiej ograniczyć wolność jednostki, systemem zakazów i nakazów zastąpić przezorność obywatela, aniżeli go potem leczyć, czy wyciągać z błota za państwowe pieniądze. Łatwiej zdobyć popularność polityczną mamiąc plebs rozbudowaną strukturą parasola opieki roztaczanego nad obywatelem, aniżeli zmuszać go do myślenia, rozwagi, czy nawet rozumienia czegokolwiek. Na szczęście cywilizacja systemu zachodniego to nadal wyspy na świecie, reszta to wolna amerykanka. W Azji, nawet po poważnym deszczu, nawet jeśli droga spadła do rzeki w kanionie wiele lat temu, nikt nie zabroni wariatowi próbować przejechać. Mało tego taki, któremu się uda, zostanie lokalnym bohaterem, a w Australii co najwyżej zasłuży na politowanie i mandat 1800zł od koła. Jeśli masz cztery koła i wjedziesz na drogę z zakazem, z powodu jakiegoś tam deszczu, to płacisz 1800zł od koła. Jeśli oczywiście cię złapią. Drogi ostatniej kategorii, takie dla off-roadowców nie są objęte nadopiekuńczym systemem wczesnego ostrzegania o powodzi. Off-roadowiec sam musi ocenić czy warto ryzykować. Zaletą powiadomień o stanie dróg jest to, że kierowcy TIRów wiedzą jaką drogę wybrać, albo mogą przekalkulować ile stracą jadąc objazdem 500 kilometrów dłuższym.
       Iwona zasięgnęła języka w miasteczku, pytając kogo popadnie. Najpierw napatoczyli się bogaci mieszczanie, którzy bez bardzo wyczerpujących informacji nas nie pożegnali. Napotkany pan oficyjer z biura zarządu dróg, udzielił jedynie zdawkowej informacji. Za to kierowcy trójniaka, znaczy TIRa z trzema naczepami, z pełnym, angielskim zaśpiewem wylewającym się wprost z wielkich brzuchów przez roześmiane usta, zapewnili nas, że skoro deszcz był tak mizerny, to jutro powinni drogę otworzyć.
       Obawialiśmy się, że zamknięcie drogi może oznaczać, że w ciągu najbliższych dni, będą drogę testować, naprawiać, powtórnie potwierdzać zgodność jej kondycji z przepisami i wreszcie dopuszczać do ruchu. Ale na całej jej długości, mimo że biegnie przez pustynię, mieszkają małe grupki ludzi, głównie Aborygenów, a poza tym jest tam też wielka kopalnia, chociaż ta ostatnia bardziej jest powiązana z Alice Springs, aniżeli z Halls Creek. Za namową wylewnych Hallscreeczan pojechaliśmy 40 kilometrów, pod zakaz "closed road" inną drogą, nad sztuczne jeziorko w bushu, aby tam przeczekać w cieniu resztę dnia i noc.
       Przez Halls Creek przebiega jedna asfaltówka łącząca Perth z Darwin, ale także zaczynają się tutaj dwie nędzne szutrówki. Jedna biegnie na wschód, w zasadzie nie ma celu w żadnym, większym mieście, ale łączy się z główną Sydney-Darwin, a druga, ta nasza, Tanami Road, łączy Halls Creek z Alice Springs i znowu główną Sydney-Darwin. Obie szutrówki zamknięto z powodu nocnych deszczy. Dziś jednak słońce praży, a my koczujemy w zupełnej pustce, 40 kilometrów od najbliższej cywilizacji, nad jeziorkiem, utworzonym przez zbudowanie małej tamy, aby zbierać wodę dla bydła. Polecono nam abyśmy się wykąpali w jeziorku, co uczyniliśmy. Skoro tubylcy mówią, że krokodyli nie ma, to znaczy nie ma.
       Przypomniały mi się czasy wyznaczania trasy w Bośni, kiedy w każdej wiosce pytaliśmy, czy dalsza droga nie jest zaminowana. W zasadzie co z różnica czy się podskoczy na minie, czy krokodylus ukręci nam nogę, trzeba po prostu zawierzyć ludziom. Ale w jeziorku jest inne zagrożenie, ciche i skryte. Pływa sobie tutaj jakaś ameba zdolna wpełznąć do nosa człowieka i wędrować w górę, i w tył, nęcona jego myślami, i pasją podróżniczą. Jednak jej wycieczka może zakończyć się chorobą mózgu. Przestrzeżono więc nas przed zanurzaniem pod wodę nosa. Tak samo ostrzega przed tym tabliczka na drzewie, na plaży. Poza nami nikogo tu nie ma, droga główna, osiem kilometrów od nas jest zamknięta, więc kąpiele odbywaliśmy tak jak nas kosmiczna energia stworzyła. Mam tylko nadzieję, że ameba potrafi odróżnić nos od innej części ciała mężczyzny, którą chińscy tradycjonaliści silnie wiążą pokrewieństwem z nosem właśnie.
       Mimo iż długo w noc toczyliśmy spory w którą stronę Australii teraz się skierować, jak spożytkować ostatnie pięć tygodni naszego tutaj pobytu, ranek przyniósł inne rozwiązanie, zaprzeczające decyzji jaką podjęliśmy dzięki zracjonalizowaniu wszystkich, możliwych planów. Na początku było nam wszystko jedno gdzie pojedziemy, teraz wybór się mocno zawęził, już się dowiedzieliśmy czego jeszcze po Australii oczekujemy. Jednak drogę Tanami rano otwarto, a informacje jakie otrzymaliśmy przez internet, dodatkowo nas zmotywowały, aby jednak skierować się na farmę bydła Mount Denison, w rejonie Alice Springs. Z racjonalnego punktu widzenia nie jest to dla nas dobry kierunek dalszej wycieczki, ale wszystko dookoła nas w tym kierunku popycha. Może tym razem nie warto iść pod prąd.
       Patrząc wstecz, na te siedem tygodni w Australii, wszystko wydaje się być układanką, która nie może wyglądać inaczej. Każdy element ma swoje miejsce w czasoprzestrzeni, jego istnienie jest umotywowane kolejnym segmentem. Jedno z drugiego wynika i pięknie się jedno z drugim zazębia, jak tryby w skrzyni biegów. Patrząc wstecz, wydaje się, że nasza podróż nie mogła potoczyć się inaczej. A może to tylko złudzenie, brak możliwości zobaczenia, jak by to było, gdyby coś poszło inaczej. Pogląd fatalistyczny nie jest zbyt popularny. Nie lubimy być bezwolnym trybikiem. A często nie widzimy prostych zależności patrząc wstecz. Czasami przyczyna od skutku jest zbyt oddalona w czasie, czasami przesłonięta emocjami, albo naszym chciejstwem. W wypadku naszej Australii jest inaczej. Chcemy i łatwo się nam udaje dostrzec rękę losu, która nas prowadzi od pierwszego kroku za próg samolotu, przez labirynt możliwości. Co jest? Już drugi dzień plotę o siłach wszechmogących. Ale może to naturalne. W obliczu zderzenia z rzeczami wykraczającymi poza nasz sposób pojmowania, jak bezkres pustki pustyni, odwołujemy się do pojęć kosmicznych. Ja może bardziej widzę w tym ścieżkę, po której igła gramofonu biegnie wydobywając z drgań zapisaną wcześniej na winylowej płycie muzykę. Dla mnie bardziej oczywiste jest, że wszystkie losy, moje i całej reszty wszechświata, są już dawno ustalone, bo aby mogła powstać przestrzeń, musiała powstać dokonana cała linia czasu, a życie każdego z nas jest tylko jedną miliardową częścią nutki jaką igła gramofonu drgając wydobędzie z zapisu płyty. To tylko kwestia światopoglądu. Jeden wierzy w jakiegoś tam boga, inny w kapitalizm i wujka bankiera. Trzeba przecież jakoś to sobie wszystko tłumaczyć, aby znaleźć własną wartość.
       Na szczęście nie znam zapisu winylowej płyty losów kosmosu i mogę się cieszyć złudzeniem wolnej woli. Bo nie wszystkie złudzenia są złe. Wybraliśmy kierunek południowo-wschodni, na pustynię Tanami. Szutrowa droga, wczoraj jeszcze zamknięta z powodu deszczu, dziś już kurzyła się w pełnym słońcu i ponad 40-stu stopniach. Powietrze zrobiło się suche, pustynne i żar nie przeszkadzał tak jak na północy. Pomyślałem sobie o tych, których straszono ogniem piekielnym, bo śmiercią już nie można było ich zmotywować do odpowiedniego działania. Gdyby im tak dmuchnąć w twarz wiaterkiem z pustyni Tanami, to bez problemu uwierzyliby, że nie jest dobrze skazywać się grzesznym życiem na wieki męczarni w piekle.
       A Aborygusy żyją na tej niby pustyni. Zielona ta pustynia, chociaż krów coraz mniej, drzewek też. Bo źródeł wody już tu nie ma. Aborygeni mają tu swoje komuny, zbudowane przez białych. Zajechaliśmy do jednej z nich, aby uzupełnić paliwo za 6.9zł litr. Stację i sklepik prowadzi biały, więcej tego typu ludzi w małej wiosce nie widzieliśmy. Jest tu kilkadziesiąt domów. Każdy z blachy falistej, w nowoczesnym stylu, jak z Broome. Są otoczone płotkami, mają podjazd na samochód. Jest też wielki zbiornik na wodę, taka wieża ciśnień i... mrowie z trudem wałęsających się czarnych ludzi. Ale takiej rozpierduchy jak na aborygeńskich osiedlach to trudno szukać w Azji. No może gdyby wiatr nie zamiatał śmieci w kazachskich wioskach, a ludzie chodzili tam ubrani w pstrokate, sizalowe szmatki i śmierdzieli potem, to może... pozór upadku byłby podobny. Albo slumsy w Indiach... może.
       Mówi się, że Aborygeni nigdy nie przywiązywali wartości do posiadania. Ale przecież mieszkali w jakichś szałasach, jaskiniach. Trudno mi jednak uwierzyć, że srali pod własne drzwi. Dziś łatwo produkować śmieci z opakowań, ale przecież kiedyś były łupiny po owocach, resztki po zjedzonych jaszczurkach. Czy wyrzucali je pod nogi, a potem przez miesiące robili wielki krok, aby je ominąć i nie wdepnąć wychodząc z domu na drogę? Chyba nie. To czemu dziś tak robią? Może kiedyś nie mieli środków transportu, ale przecież sposób życia dawnych Aborygenów nie mógł się różnić znacząco od ładu i porządku plemion z dżungli Amazońskiej, czy Indian z Ameryki Północnej, z XIX wieku. Nie pamiętam zdjęć, ani opisów aby we wioskach dawnych plemion panował taki bałagan, aby ludzie robili pod siebie i nie sprzątali, aż ręka boska białego nie zbuduje im nowego osiedla. Nie pamiętam aby ktokolwiek opisywał plemiona koczownicze Azji, zaznaczając kwestię zużytych koni, środków transportu. Czy ktoś je porzucał pod płotem własnego domostwa, aby go szpeciły? Przecież wszystkie dzikie ludy w ten czy inny sposób ozdabiali swoje siedziby, a nie je niszczyli z takim zapamiętaniem. Aborygeni porzucają najdroższe, terenowe Toyoty, kiedy tylko zajeżdżą je na śmierć. Większość stoi przy drogach, koniecznie zniszczona, po tym jak odmówi posłuszeństwa. Żaden nie wpadnie na pomysł, aby zdemontować koła, czy inne elementy i wymienić chociażby na flaszkę. Po co, skoro biały da szmal na flaszkę. Jak Toyota zepsuje się pod domem, to stawia się taki wrak na drodze pod domem. Może to jednak kwestia poczucia estetyki. Może oni lubią patrzeć na zdechnięte Toyoty. Mnie się serce kraje.
       A dlaczego biały daje im najdroższe Land Cruisery za darmo, punkty za pochodzenie, domy do zniszczenia, drogi do zaśmiecenia. W Australii biali rzadko śmiecą. Jak długo jeszcze da się jechać na resentymentach poczucia winy za skradzione pokolenia Aborygenów? Ciągle tym motywując kolejne plany restytucji ich kultury za niekończące się dofinansowywanie. Ktoś na tym zarabia, zbija majątek polityczny. Na pewno Aborygeni wychodzą na tym jak ... na mydle. Dawanie za nic jeszcze nikogo nie zmotywowało do działania. Jeśli nie będzie przymusu, na pewno ich kultura i tradycja zniknie. Można dać im wybór. Żyjesz jak biały na równych prawach, bez punktów za pochodzenie i dotacji, albo wracasz do bushu i żyjesz jak Aborygen. Biały nauczy cię tradycji twoich ojców, jeśli ją zapomniałeś i będziesz mógł żyć godnie, a kto wie może i czerpać z tego zyski, jeśli przyciągniesz turystów. Tylko kto w Australii ma interes w tak radykalnym podejściu do kwestii Aborygenów?
       Niewielu ich w ogóle rozumie. Na pewno mają coś, co my utraciliśmy, zamieniliśmy za cywilizację, gdzieś w momencie rozpoczęcia kultury rolniczej, życia w trybie osiadłym. Jak by powiedział Anthony Hopkins w filmie Instynkt - przeobraziliśmy się w 'braczy' i utraciliśmy kontakt z naturą, przestaliśmy być jej częścią, a zbudowaliśmy własny obóz, obok. Można się spierać dlaczego do tego doszło, chociaż czynnik rozrostu populacji jest moim zdaniem najistotniejszy. W każdym razie Aborygeni mogą nas uczyć czegoś co jest im naturalne nawet po tak długim czasie życia z białymi. Mają w sobie cząstkę prawdziwej natury, jak energia zaklęta w zamrożonym w wiecznej zmarzlinie mamucie. Można to coś nazywać na tysiące sposobów, można próbować tego dotknąć, nauczyć się, wpleść we własne życie. Można dyskutować nad tym czy warto, czy jednak można.
       Ale Aborygeni to oprócz źródła czegoś nienazwanego, są także przyczyną problemów. Jak tradycja cywilizacji białego człowieka uczy, zawsze na styku dziki i biały, pojawiały się problemy nierozwiązywalne. Zawsze dziki przegrywał. Moim zdaniem nie może być inaczej. Można jedynie sztucznie przedłużyć czas istnienia dzikiego otoczonego cywilizacją białego. Przykładem nieudanym takiego działania są Aborygeni w Australii.
       No tak, ale nie wszystkie osady aborygeńskie wyglądają tak tragicznie. Są miejsca gdzie Aborygeni założyli komuny i wrócili do dawnego stylu życia. Są parki narodowe, zarządzane przez Aborygenów, gdzie turysta, za znaczny ekwiwalent pieniężny, może zobaczyć jak kiedyś Aborygeni mieszkali, w jaki sposób polowali, jakie obyczaje tworzyły dawne społeczności. Wreszcie gdybyśmy pojechali do znajomych Iwony, do Darwin, moglibyśmy pomieszkać w prawdziwej wiosce aborygeńskiej, ale zabrakło na takie plany pieniędzy. A mogło to być ciekawe doświadczenie.
       Zanocowaliśmy w pustce pustyni Tanami, ja bym raczej powiedział stepie na wiosnę zielonym. Bo do wzoru pustyni, Tanami nie pasuje. Ogarnęła nas cisza, albo raczej gwizd i świst cykad, pasikoników czy innej szarańczy. Nie drażnił uszu tak jak poprzedniego wieczoru, raczej koił po trzystu kilometrach szarpania się z tarką na szutrówce. Pustynia o zmierzchu, kiedy nie trzeba się ukrywać przed słońcem, kiedy żar nie wyciska z nas potu. To chwila którą opiewali poeci. Ten czas uśmierza wszelkie zbyt gwałtowne wibracje wnętrza człowieka. Nie jest niczym szczególnym, dopóki się nie spędzi dnia na pustyni. Wieczór jest taki piękny, bo kończy słoneczny dzień. To prawda pustyni. W naszym klimacie wiosna jest tak piękna, ale tylko dlatego bo kończy zimę, już znienawidzoną. Ja lubię jesień, zimę też, ale mniej. Kiedy kolejne podróże zaczęły mnie izolować od europejskiej zimy zacząłem za nią tęsknić. Człowiek ma naturę zmienną, lubi doświadczać zmian. Dlatego tak trudno jest nam czekać, tkwić w niezmienności, stagnacji.
       Odwiedziliśmy dziś krater Wolfe Creek . Jakieś 300 tysięcy lat temu spadł tutaj meteoryt. Zrobił dziurę na 120 metrów, ale czas ją nieco zasypał i dziś ma 20 metrów głębokości i 850 metrów szerokości. Wczoraj wieczorem, kiedy wiatr zupełnie ucichł, ale jeszcze było jasno na tyle, aby widzieć gładką jak lustro taflę jeziora, każdy bąbelek powietrza wypuszczony przez rybę, każdy krąg delikatnej fali spowodowany ruchem pająka pływaka, skupiał uwagę i był czymś istotnym, jak kombajn na środku wielkiego, żółtego pola rzepaku. Tak ta dziura po meteorycie wydaje się być czymś istotnym na pustyni. Chwilę przed nami przybyli do tej dziury australijscy turyści. Zboczyli z głównej drogi 160 kilometrów, jadąc kiepską szutrówką prawie trzy godziny i łapiąc gumę, aby zobaczyć to... nic. My zboczyliśmy ledwie 22 kilometry. Chcieliśmy tu zanocować, ale słońce pustyni ciągle jeszcze smażyło wędrowców, do kojącego wieczoru brakowało jeszcze ponad trzech godzin. Pojechaliśmy więc dalej.
       Kolejny dzień spędziliśmy w całości na szutrowej Tanami Road. Od rana do wieczora walczyliśmy z tarką i słońcem. Jakie to szczęście, że mamy samochód z klimatyzacją. W Azji, wieczorami, po takiej trasie jesteśmy całkowicie zmordowani temperaturą i kurzem drogi. Na Tanami Road nie można spotkać wielu pojazdów. My przez dwa dni zobaczyliśmy ledwie kilkanaście. Ciężarówki jadą powoli, między 40 a 60km/h, skrajem szerokiej na kilkanaście metrów drogi. Czyli tak jak my. Jednak kilkadziesiąt kół 'pociągów drogowych' potrafi nieźle kurzyć. Trzeba się zatrzymać kiedy nas mijają, bo widoczność spada do metra, dwóch. Można trafić kogoś, kto akurat w tej chwili wyprzedza TIRa. Samochody terenowe kopalni, albo z gmin aborygeńskich, prują coś pod 100km/h. Wtedy tarka zmienia się w równiejszą drogę, chociaż samochód zaczyna pływać, a zawieszenie dostaje nieźle w dupę od wibracji rezonujących z dużą częstotliwością i niską amplitudą. Wiele kilometrów Tanami Road ma odbudowaną nawierzchnię, zwłaszcza w okolicy granicy stanów. Wtedy jedzie się jak po stole, ale większość czasu, chociaż nie większość kilometrów, spędza się na tarce wysokiej na dziesięć centymetrów. Szuka się nieco równiejszych sekcji, na przykład w rowach, z boku drogi, wpatruje się w drogę, chociaż tarkę widać dopiero kilkanaście metrów przed samochodem, a i tak zależy to od kąta padania promieni słonecznych. Czasami nie wiadomo czemu trzęsie jak na starej, zepsutej pralce podczas wirowania, bo słońce świeci zza pleców i droga wydaje się równa. Nie ma tu, wzorem azjatyckim, wyjeżdżonych w trawie, równolegle do głównej, nowych szlaków, z lepszą nawierzchnią. Może jest zakaz, a może zbyt mało tu samochodów jeździ. Nasz samochód ma zużyte zawieszenie, więc nie próbujemy prędkością wyrównać sobie drogi. Jedziemy wolno, a ostatnie dwieście kilometrów przed Yuendumu, komuną aborygeńską w okolicach której jest położona farma bydła do której zmierzamy, jest bardzo zniszczone. Średnia trzeciego dnia wyszła nam w okolicy 30km/h. Dnia poprzedniego, od granicy stanu Western Australia i Northern Territory, droga była dość znośna, ale za to słońce paliło ponad miarę. Średnia wysokich temperatur dla grudnia, na tym terenie, to okolice 34st.C, a my mieliśmy 41st.C. Jednak dobra szutrówka na odcinku ponad stu kilometrów powoli zdobywała moje zaufanie. Powoli moja czujność wypatrywania dziur zasypiała, a część uważności wędrowała na boki, w poszukiwaniu jakichkolwiek zmarszczek gładkiej monotonii krajobrazu. Jednak ten pejzaż się zmieniał, niepostrzeżenie. Jechaliśmy pół godziny i nagle uświadamialiśmy sobie, że zamiast nikłej trawy otacza nas las krzaków. Potem krzaki ustąpiły miejsca białym eukaliptusom, ale zauważyliśmy to dopiero kiedy nasz wzrok powędrował za orłem startującym znad padliny jaszczurki na drodze. Monotonia krajobrazu usypiała wrażliwość oka. Uważność najłatwiej wędrowała do wewnętrznego świata uwikłanego w marzenia na temat niepewnej przyszłości i wspomnienia przyjemnych chwil z przeszłości. Wyrywała się jak rozkapryszone dziecko z rąk rodzica odciągającego go od ulubionej zabawy. Uważność powinna być tu i teraz, trzymać kierownicę, poglądać wokół i zapamiętywać kolejny dzień podróży, ale cugle rozleniwione słońcem, chłodnym powiewem klimatyzacji, nudą, nie trzymały jej na miejscu.
       To taki dzień, który jest nie do sprzedania turyście. Co chwilę któryś z naszych znajomych pisze do nas "fajnie macie", albo "ale wam zazdroszczę". Iwona mówi, że muszę sobie częściej mówić - fajnie masz - bo brak mi radości życia. Ale czy turysta kupiłby taką Tanami Road, czy myśląc Australia, widzi pustkowie i nudę? Wielka Australia z małymi punkcikami ciekawych miejsc do odwiedzenia. Przywozi się zdjęcia z tych nielicznych chwil, z tych ciekawych miejsc, ale życie w podróży, w Australii, to jazda przez pustkowie. Dla turysty przylot z Europy do Australii, aby ją pozwiedzać nie ma racjonalnego sensu. No chyba, że już się wszystko widziało i tylko Australii brak do kolekcji. W przeciwnym razie, te pieniądze i ten czas, można lepiej zainwestować.
       Podróżnik nie jedzie na koniec świata kolekcjonować w pamięci ładne widoczki, ale jedzie po wiedzę. To możliwość dowiedzenia się czegoś o kolejnym kawałku Świata przyciąga nas na pustynię Tanami. Jednak w powszechniej opinii wolimy widzieć podróżnika jak kolejne wcielenie Indiana Jonesa, dla którego każdy dzień do przygoda, a nawet kiedy odpoczywa, to poznaje najgłębiej skrywane przed światem zagadki egzotycznych krain. A jak myślimy o marynarzu, takim na drogim jachcie, co sobie płynie w siną dal? Myślimy o wolności jaką sobie zafundował, a przecież jest uwięziony na małym kadłubku, na bezmiarze nudy, zupełnie jak my dzisiaj w bąblu klimatyzacji na pustyni. Gdybyśmy jednak widzieli na codzień prawdę, życie byłoby nie do zniesienia. Potrzebujemy iluzji, skracamy, upraszczamy, podmieniamy z tym czego się spodziewamy, wreszcie manipulujemy informacją, aby tylko wyjść na swoje. Podróżnik nie jest wyjątkiem, też manipuluje informacją na własne potrzeby, aby mu było lżej żyć.
       Myślałem o tym kiedy zbierałem, od gospodyni u której mieszkamy, wszystkie dane o lokalnych Aborygenach. Diana pracuje jako nauczycielka, właściwie pracowała do wczoraj, przeszła bowiem na emeryturę. Jest też radną w Yuendumu i od wczesnych lat '80-tych pracuje z Aborygenami. Zachowała jednak trzeźwość dystansu do swoich sąsiadów i pupili. To cenny dar, nie dać się uwieść romantycznej wizji dzikiego z Australii, iluzji litowania się nad jego niedostosowaniem, wyrzutów sumienia z powodu zderzenia dzidy czarnego z komputerem i samochodem białego. Łatwo popaść w skrajne emocje, a potem zaszufladkować sobie w głowie Aborygena jako zło tej spalonej słońcem ziemi, albo jako świetlistą istotę, której jesteśmy winni... coś. Trudno utrzymać środek, zrównoważenie opinii i dystans, zwłaszcza kiedy żyje się z Aborygenami ponad trzydzieści lat. Cieszę się, że trafiliśmy na farmę Mount Denison, mimo że pierwszego dnia zraził nas jej wygląd. Poczułem się żywcem przeniesiony w lata '70-te. To wtedy zbudowano większość budynków tej farmy i od tamtego czasu są tylko użytkowane, remontowane w ostateczności, a teren dookoła to cmentarzysko wszelakiego sprzętu, głównie Land Cruiserów, które nie wytrzymały użytkowania bez remontu. W Australii taniej jest kupić nowe, niż remontować. Roboczogodzina naprawiaczy, remonterów, jest strasznie droga. W zasadzie farma Mount Denison różni się tym od domostw Aborygenów, że panuje tu ledwie o połowę większy porządek.
       Ale o Aborygenach miało teraz być. Popijam więc kolejny łyk deszczówki mrożonej w lodówce i wracam do tematu. Tutejsza woda gruntowa jest kiepska, a niefiltrowana deszczówka znośna. Ostatni Aborygen w tej okolicy, który po raz pierwszy zobaczył białego człowieka, został zanotowany w 1986 roku. Wcześniej zdarzało się, że aborygeńscy myśliwi tropili wielkie iguany. Powstawały legendy o monstrualnej wielkości iguanach chodzących parami, jak bliźniaki. Złapać taką jaszczurkę, to byłaby uczta dla całej osady. A ludzie tutaj zwykle egzystowali na granicy głodu. Kangur, czy iguana to było święto, zwykle zjadali mrówki, kwaśne lub gorzkie jagody, co popadło. Nigdy nie wyewoluowali z koczowniczego i zbieraczego trybu życia. Nie hodowali zwierząt, matki nie miały mleka na odkarmianie większej ilości dzieci, nie wystarczało pożywienia dla większej liczby ludzi. Było mało ludzi, więc postęp cywilizacji dokonywał się bardzo powoli. W naszych oczach stanął na etapie prehistorycznym, odkąd 40-ci, a może 60-siąt tysięcy lat temu, człowiek został odizolowany na tej wyspie od reszty świata. Cała ta historia ludzkości jaką znamy, ominęła Australię. Otóż ci myśliwi aborygeńscy tropili bliźniacze iguany tak długo, aż doszli do płotu kopalni złota, a ślady jaszczurek okazały się śladami kół Toyoty. Się musieli chłopy zdziwić, kto im potem w osadzie uwierzył w bujdy o kolejnym lądowaniu obcych z kosmosu. Tak wielka jest pustka outback Australii, czyli w wolnym tłumaczeniu 'zadupia'. Jeszcze 30 lat temu żyli tu ludzie co się nie zorientowali, że zostali skolonizowani przez Brytyjczyków.
       Diana uczyła w latach '80-tych Aborygenów używać podstawowe sprzęty jakie rząd im kupował. Nie potrafili użytkować nic co miało bardziej skomplikowaną strukturę od noża czy dzidy. Wkładali całego kangura do piekarnika, siadali w koło przed domem zbudowanym im przez białych i czekali aż się przygotuje. Czekali całe dnie, aż biały przyjeżdżał stworem na okrągłych nogach i pokazywał im kilkadziesiąt razy, w koło Macieju, do znudzenia, jak gotować. Do dziś buduje się domy dla Aborygenów z trzema sypialniami, płotem, kuchnią, garażem. Mimo, że oni tradycyjnie nocują wspólnie w jednej izbie, nie lubią ścian ni płotów. Wielu takich co z Aborygenami przestaje na codzień, jak Diana, wie że najlepszym domem dla Aborygena jest wybetonowany postument z dachem, którego ściany można dowolnie modyfikować i przestawiać. Ale rząd i specjaliści od wydawania rządowych pieniędzy wiedzą lepiej.
       Nikt tak na prawdę nie pyta Aborygenów czego im trzeba, uszczęśliwia się ich na własny, białego sposób. Podobno trudno czegokolwiek dowiedzieć się od Aborygenów. To wymaga czasu, pytania różnych ludzi, łączenia informacji sprzed miesięcy z tymi najświeższymi. Odcedzania opowieści o przodkach, bo dla Aborygena przeszłość miesza się z teraźniejszością, a duchy przodków żyją wiecznie tu na Ziemi. Aborygeni jak dzieci nauczyli się też odpowiadać tak aby zadowolić białego, potakiwać. W ten sposób szybciej otrzymają pieniądze. Dostali swoją ziemię, więc kopalnie i wszelkiego rodzaju firmy muszą płacić miliony za dzierżawę. Pieniądze trafiają bezpośrednio do indywidualnych rodzin, nie są opodatkowane i szybko są konsumowane w najprostszy sposób. Aborygeni nie płacą także podatków jeśli sprzedadzą jakiś swój obraz czy inny wytwór rękodzieła. Mają leki za darmo, a potrzebują ich. Aborygen zwykle był chudy jak szczapa, teraz takich trudno znaleźć. Przez eony przystosowywania się, nie wytworzyli enzymów w żołądku, zdolnych trawić alkohol i cukier. Szybko się uzależniają, a cukrzyca to standard, dlatego łatwo spotkać grubych Aborygenów bez nóg. Zjada ich powoli cukrzyca, a trudno im zrozumieć, zupełnie jak dziecku, że mają nie pić coca-coli.
       Wszystkie gminy aborygeńskie są typu "dry community", nie ma tu alkoholu i nie wolno go posiadać. Ale Aborygeni z inwencją potrafią go przemycać z miast białych, w oponach samochodów, w różnego rodzaju schowkach, tak jak amfetaminę. Iwona pamięta innych Aborygenów sprzed 16-stu laty. Takich co nieśmiało przychodzili z pustki, z nikąd, z pustyni, na umówiony dzień by odebrać czeki rządowe, przywiezione przez samolot. A chwilę później wymieniali je na niepotrzebne pierdoły w sklepiku farmy bydła. Najczęściej kupowali kangurze ogony.
       I rzeczywiście, kwestia Aborygenów to bardzo świeży temat. Tak na prawdę ma dwadzieścia parę lat. Wtedy zaczęto wprowadzać różne projekty mające pomóc dzikim. Od tamtego czasu wyrosło nowe pokolenie Aborygenów znających białych i ich życie jak własne. Dziś okolica Alice Springs jest nacechowana przestępczością gangów młodych czarnych prawie jak miasta RPA. Wieczorami odradza się spacery, napady często się zdarzają. Kradzieże to norma, ludzie zaczynają się barykadować zamkami, wysokimi płotami i innymi systemami biernego oporu. Jednak główny problem to przestępczość rodzinna po alkoholu, morderstwa w afekcie, gwałty, pobicia, rabunki no i świeży temat - młodzież wyzuta z blokad. 14-stoletni nożownik atakujący przechodniów po narkotykach, już nie dziwi. Jednak system karny i penitencjarny nadal nie potrafi ostro reagować. Zdarzają się nawet postulaty o zbytniej agresji wobec czarnych w więzieniach. Przydałby się tutaj Juliani, może zaprowadziłby porządek jak w New Yorku. Jednocześnie ładuje się olbrzymie sumy w projekty rewitalizacji gmin aborygeńskich. To cały przemysł dający niezłe zatrudnienie białym i czarnym. Szkoły, budowa dróg i osiedli, organizacje pozarządowe, administracja, komunikacja, transport, dział naukowy. - Jak się w to wkręcić to można nieźle z tego żyć, jeśli tylko chcesz mieszkać z Aborygenami na pustyni - jak mówi Diana.
       Temat Aborygenów szybko się zmienia i jego dalszy rozwój jest trudny do przewidzenia. Łatwiej było rozpoznać problemy jakie powstawały przez pierwsze 170 lat pobytu białego w Australii, aniżeli to jak Aborygeni zmienią się po uwolnieniu ich z roli "dzikiego" i zderzeniu z programami pomocowymi.
       Nasza gospodyni przeszła wczoraj na emeryturę, ale mówi, że nie czuje się emerytką. Zawsze tydzień przed świętami grudniowymi zaczynały się wakacje w Northern Territory i trwały przez sześć tygodni, więc czuje się tak samo, jak zawsze na koniec roku szkolnego. Dzieciaki mają jeszcze dwie dłuższe przerwy na wielkanoc i w zimie, australijskiej zimie oczywiście.
       W Australii, jak w każdym zachodnim kraju, wielu traktuje święta jak czas urlopu, wakacji, nie koniecznie spotkań rodzinnych przy choince i zastawionym stole. Na farmę gdzie mieszkamy, zjedzie się jednak rodzina, tradycyjnie. Pani Diana ma szóstkę dzieci, ale przyjadą tylko dwie córki i syn. Po przerwie wakacyjnej syn opuszcza farmę i wraca na studia do Townsville, na wschodnie wybrzeże. Jak wszędzie na świecie, młodzi uciekają ze wsi. Najstarszy syn Alan, miał przejąć farmę wartą dziesięć milionów dolarów i wielkości 2700km\2. Ale żona z Irlandii przekonała go aby przeprowadzili się do bezpieczniejszego środowiska miejskiego w Irlandii. Reszta dzieci założyła już swoje życie w miastach Australii, na farmie została tylko matka.
       Jednak cattle station w Australii to samograj, nie potrzeba tutaj na codzień wielu rąk do pracy. Objazd płotów, sprawdzenie, czy trzeba załatać dziury, albo naprawa studni pompujących wodę dla bydła, to niewielkie zajęcie dla jednej, czy dwóch osób. Na naszej farmie pracuje na stałe Less, przyjechał tutaj z okolic Darwin. Ale gospodyni chce zatrudnić jeszcze jednego pracownika. Na czas spędu bydła, w lecie, trzeba zatrudniać na chwilę Aborygenów, do pomocy w ładowaniu byków na TIRy. Białych parobków tutaj jak na lekarstwo.
       Farma bydła to co innego niż farma owiec, kóz, czy krów mlecznych, albo farma rolnicza. Cattle station to ogromne przestrzenie suchych jak pustynia nieużytków i około dwie do trzech krów, głównie byków, na jeden kilometr kwadratowy. Przy okazji jest tutaj trochę strusi, wielbłądów zaimportowanych do Australii na początku XX wieku z Afganistanu, no i parę stad dingo. To z powodu tych ostatnich, młode cielaki trzeba trzymać w zagrodzie, przy domu. Na wolności zostałyby zjedzone przez dingo. Odłączone od matek muszą być dwa razy dziennie karmione z butelki. Dingo potrafią atakować także dorosłe krowy. Można to poznać po obgryzionych uszach.
       Farma Mount Denison ma swoją, małą, czarną kropeczkę z nazwą, na każdej mapie Australii. Nawet na naszej, niemieckiej mapie całego kontynentu, w skali 1:4000000. Gdyby nie zaznaczać takich farm i niewielkich osad aborygeńskich, to trzeba by pozostawić pustą przestrzeń na powierzchni setek kilometrów. Z naszej farmy jedzie się ponad 30 kilometrów do aborygeńskiej wioski Yuendumu, albo 300 kilometrów do najbliższego miasteczka, czyli Alice Springs. Po drodze nie ma wiosek większych od Yuendumu, gdzie są dwa, małe sklepy, jedna stacja paliw z drogim paliwem, posterunek policji i jeden mechanik. Na głównej, asfaltowej są roadhousy, ale to tylko iluzja cywilizacji. Do Alice jedzie się około cztery godziny. Można jechać krótszą drogą, ale pierwsze 150 kilometrów jest niepewne, zależne od pogody. My wybraliśmy tą drogę, kiedy wyjeżdżaliśmy z farmy. Ale można też pojechać dłuższą drogą, gdzie pierwsze 115 kilometrów to nędzna szutrówka, ale pewniejsza. Nawet w porze deszczowej, zwykle jest przejezdna. Czasami jak popada, to pozostaje tylko czekać dniami i tygodniami, aż woda zejdzie. Alternatywą jest spływ na dmuchanej dętce od Toyoty. Woda powodziowa nie jest głęboka, ale raczej szybka, okolice Mount Denison to pagórkowaty teren. Czasami bywa gorzej. Któregoś lata, nasza gospodyni wstając z łóżka, postawiła nogi w wodę do kostek, w domu. Jak zwykle w chwilach klęski żywiołowej, dzieciaki mają frajdę, a wapniaki pełne ręce roboty.
       Raz na parę tygodni gospodyni jedzie do Alice na zakupy. Alice Springs ma dobrze zaopatrzone sklepy, chociaż to nie to samo co pojechać na zakupy do wojewódzkiego miasta w Polsce. Pozostaje internet i długie czekanie na paczkę. Natomiast sklepy z częściami do Toyot, również z częściami tuningującymi terenówki do terenu, albo do prac na farmie, to w Alice cały kwartał miasta. I w tej kwestii to my, w Polsce musimy czekać na paczkę z Australii.
       Życie farmera australijskiego, tego z centrum, lub zachodniej Australii, to bajka o izolacji, o budowie swojego, zamkniętego świata na krańcu cywilizacji, bajka o trzymaniu gardy wysoko, o skrywanych emocjach, niespełnionych marzeniach, wreszcie o ucieczce od ludzi i do siebie. Dla ludzi urodzonych i mieszkających w mieście, albo w takiej, przeludnionej Europie, życie na australijskiej farmie może wydawać się trudne do zniesienia, może zmuszać do kompromisów na które nas nie stać, ale może też wydawać się romantyczną przygodą, pociągającą niejedną, zbłąkaną, w świecie wyścigowych szczurów, duszyczkę. Ludzie zwykle nie izolują się na takich farmach dobrowolnie. Najczęściej kontynuują tradycję jakiegoś pioniera w rodzinie. Stawiają mu pomniki, oblekają w święte szaty praojca założyciela, prawie boga stwórcę. Albo uciekają do miasta, albo składają dziadkowi codzienny hołd wstrzemięźliwością w pragnieniach. "Tradycja jest iluzją trwania" jak powiedział Woody Allen w swoim dziele 'Przejrzeć Harrego'. Ja bym dodał - iluzją ciągłości, zaspokojeniem potrzeby znalezienia swojego miejsca na Ziemi, poszukiwaniem sensu swych działań, trwaniem na posterunku, na przyczółku cywilizacji w australijskim bushu. Przywiązanie do tradycji to gwarancja przetrwania w trudnych warunkach. Kiedy wszystko dookoła sprzysięga się przeciwko tobie, kiedy jesteś pionierem, nawet w którymś tam pokoleniu, musisz okazać się dyscypliną przywiązania do tradycji, bo sprawdzone przez praojców sposoby na radzenie sobie w trudnych chwilach dają gwarancję przetrwania. Na farmie nie ma czasu na innowacje, na wnioski racjonalizatorskie. Ci co kombinują na skróty, zwiększają swoje szanse na przegraną. Dlatego tradycja jest święta i nie podlegająca krytyce, nie można z niej drwić, ani jej zmieniać. To kolejny rys charakterologiczny farmera. Z zasady są konserwatywni do bólu. Nie używają GPSów, bo mają swoje zeszyciki z opisami skrótów przez bush. Nie mają Toyot z blokadami dyferencjałów, bo pierwsze Land Rovery, pierwsze terenówki jakie tu sprowadzono, też ich nie miały. Ale w każdym roadhousie można zobaczyć zdjęcia z zakopaną Toyotą i walczącym z błotem po deszczu farmerem. Dla fachowego oka poznać od razu - włączył by blokady i wyjechał bez wychodzenia z samochodu. Nie mają tutaj terenowych ciężarówek i dziwią się jak im mówić, że cała Rosja jeździ tylko terenowymi ciągnikami. Oni mają stare Macki z niezniszczalnymi silnikami Cumminsa i napędem na dwie tylne osie. Tak samo jest z jadłospisem. Te same potrawy od dziesięcioleci, co ja piszę, od stuleci. Takie same opony Michelin stosowane w wojsku. Są wytrzymałe, bo diagonalne, ale to ich jedyna zaleta, reszta to wady, łącznie z ceną. Ten sam krój koszul farmerskich, australijskich butów, australijskich kapeluszy, australijskich siodeł do jazdy konno. Ten sam, niewygodny sposób zamykania bram i furtek, na kawałek łańcucha i szczelinę wyciętą w blaszce. Przykładów można by mnożyć. Chodzi tu jednak o to aby nie kombinować, a trzymać się starych zasad, w ten sposób łatwiej przetrwać, a na przetrwaniu każdy farmer, każdy rolnik się skupia. Przez to my miastowi widzimy w nich tylko płytkich kmiotów, bo ich głębia jest gdzie indziej niż nasza.
       Są też tacy, którzy porzucili dawne życie, aby zacząć nowe w bushu. Tak jak nasza gospodyni, przyjechała na farmę męża i została nauczycielką Aborygenów, matką dla sześciu dzieci, podporą chorowitego farmera, wreszcie na koniec jedyną siłą napędową tej stacji. Właśnie, Australusy nazywają takie samowystarczalne farmy stacjami, to dla nich coś więcej niż farma, ranczo, czy gospodarstwo. Stacja to coś na tyle ważnego aby zaznaczyć ją na mapie całej Australii. Czasami takie stacje to wioski. Mają swoją stacje paliw, swoje stadko dzikich, swoją wodę i sklep, swój sprzęt do wszystkiego, zapasy na rok. Są jak przyczółek cywilizacji na dopiero niedawno skolonizowanej planecie. Do dziś czują się pionierami i są z tego dumni.
       Ludzie mieszkający na farmach są izolowani od większości dobrodziejstw, dla niektórych widzianych jak zło tego świata cywilizacji. Ale starają się nadbudować konsumpcją to czego im brak. Każdy wyjazd do miasta musi zakończyć się kupnem jakiejś nowej rzeczy. Po latach można zgromadzić niezłą stertę urządzeń mających ułatwiać życie. Książki, filmy na DVD, audiobooki, czy telewizja z internetem, mają dawać ucieczkę od codzienności w świat innych ludzi, tych którzy mają inne problemy, inne marzenia. Tutaj Australia jest górą nad Syberią. Konsumpcja stoi tu na wysokim poziomie nasycenia. Nigdy nie wpadłbym na pomysł gromadzenia tylu rzeczy wokół siebie.
       Kiedy mieszka się samotnie, na codzień styka się z niewielką grupą ludzi, zna się ich na wylot. Nie trzeba walczyć o bliski kontakt z drugim człowiekiem. Tutaj każdy czuje się samotny, więc dba o dobrosąsiedzkie powinności, pamięta o tym aby zadzwonić, podjechać do sąsiada i zapytać - how are you doing mate? Nie trzeba konkurować o względy innych, jak w miejskim pubie. Tutaj każdy zna wszystkich, konkurencja jest mała. Można w brudnych gaciach pojechać w odwiedziny do sąsiada, bo on też na codzień szwenda się po gospodarstwie w roboczych ciuchach. Nie trzeba zgrywać porządnisia, kiedy zaprosi się go na piwo. On w domu ma ten sam burdel, znamy się przecież z Dzidkiem dziesięciolecia. Ludzie zależą tutaj od siebie, a jest ich niewielu. My w Polsce możemy tworzyć peany o gościnnych, pomocnych, otwartych Sybirakach, ale jak się żyje w odludziu to trzeba być takim dla innych, bo to daje większą gwarancję na przetrwanie, kupuje się w ten sposób większą pewność jutra. Oni w bushu, czy w tajdze, są tacy sami jak my w cywilizacji. My agresywnym ściganiem się na drodze do lepszego jutra nie myślimy o drugim człowieku, bo on jest dla nas konkurentem, często wrogiem. Ale biegniemy do celu. Oni w bushu muszą dbać o kontakt z drugim człowiekiem, a w obliczu małej konkurencji na rynku wszelkich potrzeb, każdy człowiek jest przyjacielem, ale i tak chodzi tylko o to aby przetrwać. Oni w tajdze chcą przetrwać na inny sposób, inną drogą dążą do tego smego celu. Krótko mówiąc, dla człowieka żyjącego w cywilizacji, inny człowiek jest problemem na drodze do celu, a dla osamotnionego farmera, inny człowiek jest pomocnikiem w osiągnięciu celu. Stąd różny mamy stosunek do obcych jakich spotykamy, ale w środku jesteśmy tacy sami, samolubni.
       Jednak na takim odludziu trzeba trzymać gardę wysoko, jeśli nie jest się twardzielem, to trzeba go wiarygodnie udawać. Tutaj życie nie daje drugiej szansy, jesteś zdany na siebie, sąsiad pomoże ale też musi dawać sobie radę sam. Jeśli zaczniesz się mazać, to wypadniesz z gry. Wizerunek farmera na rubieżach cywilizacji to portret twardego jak stary rzemień, wytrzymałego jak stara Toyota, niezniszczalnego jak ruski czołgista, człowieka nie wycofującego się pod byle jaką presją. Jeśli jesteś inny, otoczenie cię nie zaakceptuje. Więc ludzie tutaj nie są tak wylewni w emocjach jak Australusy z miast. Nie są tak głupkowato roześmiani i wyluzowani jak młodzież z plaży w Perth. Tutaj każdy skrywa głęboko to co mu leży na sercu. Życie farmera wymaga wejścia w rolę Johna Wayna. Nawet jeśli masz ponad sześćdziesiątkę, nawet jeśli zostałeś na wielkiej farmie sam, nawet jeśli zdajesz sobie sprawę z tego, że za parę lat pójdziesz do piachu, a twoje dzieci przyjadą tylko po to aby po tobie posprzątać, wrzucą do kartonowych pudeł wszystkie te książki, które przeczytałeś, zgarną z półki kolekcję fajansowych piesków, twoje przepisy kuchenne na najlepsze czili wrzucą do kosza razem z ostatnimi zapiskami stanu bydła, ścieżki wydeptane twoimi nogami przez dziesiątki lat, ktoś zaora, ktoś kto kupi tą farmę, zrówna z ziemią twój stary dom i zbuduje nowy, wszystkie te marzenia odłożone na później i wszystkie te lęki, o to czy lato będzie zbyt mokre, czy zima będzie zbyt sucha, całe twoje życie już za chwilę pójdzie w niebyt i nikt nie przejmie pałeczki, nikt nie powiesi twojego zdjęcia pośród wcześniej zasłużonych na ścianie chwały w przedpokoju. Wiesz to, ale trzymasz gardę wysoko, wstajesz rano, idziesz do cielaków jak codzień przez ostatnie ponad trzydzieści lat, robisz te same rzeczy, które pozwalały ci przetrwać wszystkie plagi egipskie, robisz to z uśmiechem i pewnością siebie. Tacy są farmerzy, nigdy się nie poddają, taka jest nasza gospodyni. Teraz lepiej zrozumiałem kunszt Merryl Streep, z jakim stworzyła rolę w 'Pożegnaniu z Afryką', przeszła od naiwnej kobietki z dobrego domu, do twardej baby, nie do powalenia nawet przez słonia. Nielubię tej aktorki, ale odwaliła w tym filmie kawał dobrej roboty. Wcześniej tego nie widziałem, blask Roberta Redforda wszystko zasłaniał.
       Ale życie na wsi ma swoje złe strony. Każdy twardziel musi zapłacić za swoją rolę. Ciągłe chowanie do kieszeni swoich emocji, niemożność okazania słabości, dbanie o to aby nie wyjść z roli, prędzej czy później wyjdzie bokiem. Dzieci chowane na twardzieli, nie zawsze potrafią docenić wysiłki rodziców, często obwiniają ich za swoje niepowodzenia, nie wytrzymują presji, mają kolejny powód do ucieczki, do miasta.
       My na farmie jesteśmy tylko przejazdem. To komfort podróżnika, bycie na dystans do wszystkiego, bycie przejazdem tam gdzie innych wpisują codziennie na obowiązkową listę obecności, bycie daleko od kryzysów, kłótni, złudzeń i powinności, świadomość możliwości wyruszenia w drogę, ucieczki w każdej chwili, lekkość niewiązania się na stałe, łatwość oceniania z dystansu i wynikający z tego cynizm albo arogancja wobec wartości, które dla nie-podróżników są najcenniejsze. To wszystko podróżnik nazywa wolnością i akurat tego wszystkiego nikt mu nie zazdrości, bo trudno tego doświadczyć nie będąc podróżnikiem. Jaki paradoks, zazdrości się nam tego czego właściwie nie mamy. To świadectwo czasów w jakich żyjemy.
       A więc jesteśmy na farmie jedynie przejazdem. Jednego dnia wymieniam zlew w pralni, a pod nim znajduję gazetę z 10-tego października 1977, a drugiego dnia kopię dziury pod drzewka, w twardej jak kamień pustyni. Iwona karmi cielaki z butli, a wieczorami zabijamy dzień w dzień, po dwa, trzy karaluchy mutanty, wyhodowane na zdrowym, wiejskim powietrzu. Zapijamy to wszystko niefiltrowaną deszczówką i w myślach robimy listę zakupów, jakich dokonamy w Alice Springs, ostoi cywilizacji. Na farmerów to my się nie nadajmy. Biegamy pośród bydła w crocsach, mnie nie smakują steki z prawdziwej wołowiny, a Iwona w ogóle nie je mięsa. Nie jeść mięsa na farmie bydła, to jak mieć awersję do pyrów i świniny w Polandzie.
       Jednak spostrzegamy także tutaj oznaki tymczasowości. Może nie na każdej farmie, ale na naszej jest jakaś prowizorka w aranżowaniu sobie miejsca do życia. Parobek mieszkający tutaj na stałe zawiesił sobie w oknie na dwóch gwoździach koc zamiast firanki. Domy buduje się inaczej niż w Polsce, u nas na zawsze, tutaj tymczasowo, byle jak, z byle czego. Samochody naprawia jak w Indiach, tak aby przejechały następne kilkadziesiąt kilometrów, a potem się zobaczy. Sprząta się zamiatając z jednej kupki na drugą. Sadzi się drzewa i zapomina podlewać. Wszędzie widać prowizorkę, bylejakość, mimo pochwały pracy i zaangażowania, wczesnego wstawania przed wschodem słońca, pracy do upadłego, śmiania się z problemów i robienia dobrej miny do złej gry.
       W końcu jednak nastąpił dzień naszego wyjazdu i okazało się, że pani gospodyni jest zdolna do wyrażenia pochwały. A z ust takiej twardej baby, pochwała krzepi jak łyk brandy z beczułki uwiązanej u szyi Bernardyna, psa-ratownika, pośród zamieci śnieżnej w szwajcarskich Alpach. Jeszcze takiej brandy nie próbowałem, ale mam to na liście egzotycznych trunków, które choć raz trzeba polizać. Chwalono nas za pracowitość, zaradność i brak sprzeciwu, a nawet za dojrzałość. W Australii już nie pierwszy raz doceniono nas za wiek. Jednak dobrze być starym. Pani Diana zatankowała nam na odjezdnym Delikutasa do pełna w gospodarskiej stacji paliw, dała tuzin swojskich jaj, tutaj nawet sprzedaje się w kartonikach na tuziny, i pomachała nam na pożegnanie. Wszystko co za mną już jest za mną, a to co przede mną to świat cały. Pojechaliśmy błotnistymi ścieżkami ku nowej przygodzie, najpierw do Alice Springs, na zakupy.
       Miasto okazało się całkiem nowoczesne i prężne. Jest niewiele większe od Broome, ale jakby żywsze, bardziej cywilizowane. Główna droga przecinająca całe województwo Northern Territory i zasilająca je w dobra z reszty świata, kanalizująca z urobku farmerów, jest nieco bardziej cywilizowana niż droga biegnąca przez Western Australia. Roadhousy i wioski Aborygenów zdarzają się tutaj średnio co 50 kilometrów, a nie co 300. Jeździ po niej także więcej samochodów. A prędkość dozwolona jest do 130km/h. Nawet zatęskniłem za Tanami Road, za pustką na i poza drogą.
       W każdym roadhousie, czy art gallery we wiosce aborygeńskiej, albo na farmie, czy w małych miasteczkach, jak Tennant Creek, promuje się i sprzedaje za wygórowane ceny, rękodzieło aborygeńskie. Dla przyjezdnego od razu rzuca się w oczy zasada - mamy swoich dzikich, a oni tworzą naszą sztukę i dobro narodowe. Mieć parę malunków aborygeńskich, kilka bumerangów, czy innego dobrodziejstwa aborygeńskiego w domu, jest dla Australusów niemalże tym czym dla nas ukrzyżowany Chrystusek nad powałą, albo tak teraz modne aniołki zrobione ze wszystkiego i we wszystkich kolorach. Obowiązkowa inwestycja w australijską, czyli naszą, kulturę, wspieranie prawdziwych, bo zrodzonych z tej ziemi, twórców. Wioska bez centrum sztuki wypełnionej aborygeńskim rękodziełem, jest jak miasteczko we Francji bez winnicy i sklepu z dobrym serem, jak PRL bez wypchanego słomą misia, który "jest na miarę naszych możliwości, My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom! Mówimy: to jest nasz miś, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo!", i tak jak Australusy rzucają kupione malunki Aborygenów w kąt obiecując sobie, że kiedyś je oprawią i powieszą w kuchni, tak my możemy dać zgnić wypchanemu misiowi w wiosennym, topniejącym śniegu. Bo to jest ich miś, znaczy ich sztuka, to nic że aborygeńska i jak sobie ją kupią z obowiązku, to mogą z nią zrobić wszystko.
       Największy boom na rękodzieło aborygeńskie był kilka lat temu. Nawet polskie Ryśki wtykały w ten temat paluszki i próbowały , spomiędzy szczeliny między białym kupującym a czarnym artystą, zagarnąć nieco dla siebie. Najbardziej komicznym ogniwem w tym łańcuchu pokarmowym sztuki, są Aborygeni. Beznamiętnie jak maszyny Cegielskiego, tłoczą nowe kropki na płótnie, albo strugają pałeczki, czy didgeridoo. Dostają za to ułamek wartości jaką białas wypisze na małej naklejce z ceną, pójdą do Spragnionego Wielbłąda i kupią sobie wino w kartonie. Jedno co muszą pamiętać to godziny w jakich wolno kupować wino w kartonach. Regulują to postanowienia lokalnych władz. Na ten przykład w Alice wolno po 18-stej, ale już w Tennant Creek między 16-stą a 18-stą. A na zachodnim wybrzeżu było po 14-stej. Zawsze jednak muszą pamiętać aby wziąć ze sobą jakiś dokument tożsamości, bo trzeba się okazać przy kupnie. Sprzedawca spisze dane, aby zapobiec łamaniu przepisów i kupowaniu drugiego kartona tego samego dnia, na tą samą osobę. Nad wszystkim sprawuje pieczę policjant, po jednym na każdy sklep, na cały dzień, oddelegowany do tak ważnych zadań. Co za popieprzony świat.
       W Alice Spring zaszliśmy do prężnie działającej informacji turystycznej. Odwiedza ją wielu turystów, a panie niezmordowanie z każdym dyskutują, aby wskazać najlepszy sposób na spędzenie wakacji w Northern Territory. Przeglądałem tam książkę, zbyt drogą abym mógł ją kupić, ale na tyle ciekawą aby poświęcić jej parę dłuższych chwil zadumy. Opisywała powojenne dzieje regionu, a głównie skupiała się na pierwszych transportowcach, tych którzy budowali pierwsze szlaki handlowe, pierwsze ciężarówki do przewozu towarów. Tamten czas był o wiele ciekawszy od teraźniejszości. Żal mi duszę ściska, że przyszło mi żyć w tak nieciekawych czasach. Dałbym wiele aby móc poznawać Australię i nie tylko, w okresie przed i powojennym. Tamten czas był naprawdę pionierski. Wszystko dookoła tworzyło się od nowa. Można było tu przyjechać i wykazać się inicjatywą, a ziemia przyjmowała wysiłki ludzi chcących dokonać czegoś na własną rękę, jak sucha gąbka wodę. Jak na przykład Kurt Johannson, który wojskową ciężarówkę przerobił na pierwszy roadtrain i do końca lat '50-tych był jedynym na tych terenach, wielkości czwartej części Europy. Każdy dzień, każdy kurs był odkrywczy, a wszystkie farmy jakie odwiedzał po drodze, były jak porty dla Magellana. To były jednocześnie trudne czasy, żyło się kompletnie bez zaplecza cywilizacji, bez jakiejkolwiek liny asekuracyjnej. Człowiek miał wizję i chciał się sprawdzić płynął statkiem daleko, albo był przyparty do muru i musiał emigrować. Przyjeżdżał na ten kraj świata i budował farmę. Jak swój świat, od nowa. Jednym się udawało, inni przegrywali. Jedni zostawali bohaterami, a o innych zapominano. Następne pokolenie wgryzało się w lokalny grunt i odkrywało nowe granice. Z nudów wsiadali na wielbłądy i dokonywali pierwszych trawersacji niezdobytych białą stopą pustyń. Inni budowali nitkę cywilizacji - linię kolejową, albo kładki kabel telegrafu. Każdy zależał od swojej pracy, panowało pewne bezprawie, ale przede wszystkim brak ograniczeń... jakichkolwiek. Wszystko to przeminęło. Tak jak kiedyś szukano możliwości zrobienia czegokolwiek, tak dzisiaj szuka się dziury w płotach zakazów aby zrobić cokolwiek. Kiedyś ograniczała ludzi tylko wyobraźnia i ograniczenia sprzętu, a dziś czapa zasad, przepisów, ram, zasobności portfela. Dokonaliśmy przez te kilkadziesiąt lat tak znacznego samoograniczenia, o jakim nawet Orwellowi się nie śniło. Mamy bezgraniczną konsumpcję i ograniczone możliwości działania. A ciągle mówimy o wolności, demokracji i lepszym jutrze. Na każdej stacji paliw, w barach przydrożnych, można poczytać gazetki ścienne o dawnych czasach pionierów. Można zobaczyć w tym jedynie historię, zadziwić się nad uporem osadników, ale można dostrzec tam też dawną wolność, to wszystko co cywilizowanie nam zabrało. Potem wychodzi się z baru i wsiada do klimatyzowanego, komfortowego wozu. Z jego wnętrza, z dala od tropikalnej duchoty, lepiej się o tym rozmyśla.
       Zatrzymaliśmy się w kilku roadhousach. Większość buduje swoją sławę na chwale dawnych szlaków transportowych. Są następstwem przystani dla pierwszych roadtrainów, bary dla kierowców dalej podpierają się starymi zwyczajami, ale dziś obsługują turystów zatrzymujących się na przystacyjnych kempingach. Jeden bar jest najstarszy w Australii, inny jest stolicą australijskiego UFO, jeszcze inny ma kolekcję węży, kolejny stworzył zwyczaj dla przyjezdnych, aby przyczepiali banknoty ze swoim nazwiskiem, kiedy tu wrócą będą mieli na piwo. Parę roadhousów prowadzą Indyjczycy. Ich twarze w tych matecznikach anglosaskiego pionierstwa, pasują jak gościu w kwiecistych bahamach, klapkach i radością w oku, na zlocie motocyklowym.
       Dzień za dniem jechaliśmy na północ, ku krótszemu dniu, równikowi, duchocie tropików i zieleni dżungli. Ta ostatnia wkradła się w otaczający nas pejzaż chyłkiem, niepostrzeżenie. Za Tennant Creek krajobraz nieco pofalował, małe, czerwonawe, skaliste pagórki złamały nudę pustyni. Droga też się na nich załamała, trzeba było zacząć kręcić kierownicą. Suchość australijskiego bushu ustąpiła miejsca świeżej zieleni na czerwonej ziemi. Na północy, w okolicy Darwin tworzy się od kilku dni cyklon. Ostrzegają przed nim na wszelkie możliwe sposoby. Nas na razie dotyka to tylko deszczem i czasami zawieruchą. Zmoczony, zielony bush pachnie jak las świerkowy po porannym deszczu w wakacje. Wieczorem budzą się żaby. Zawsze znajdą jakiś zbiornik z wodą. Tak hałasują, że wydają się być rozgrzewanym do lotu silnikiem Roys Rollsa w jakimś samolocie. Na umówiony znak sygnał, o umówionej godzinie porze wieczornej, pojawiają się komary, a chwilę później całe chmary różnego, latającego robactwa. Ciągną do światła jak Aborygen do Thirsty Camela po wino. Już następny nocleg spędziliśmy w rejonie palm i tropikalnej duchoty wyciskającej siódme poty przez okrągłą dobę. Jedynie klimatyzowany bąbel Delikutasa potrafi zatrzymać tą saunę parową, ale niestety nie w nocy.
       W rejonie mieściny Mataranka zjechaliśmy do Bitter Springs. Jest tu sporo źródeł z gorącą i ciepłą wodą. Teraz w lecie, skorzystaliśmy tylko z tych chłodniejszych wód. Pięknie tutaj, pośród palm wije się krystaliczny strumień, można nim płynąć, meandrując przez las jak kajakiem. Najświeższe tabliczki z opisem szlaku informowały, że kąpiel jest bezpieczna, krokodyli na razie nie widziano w tym rejonie. Na nocleg pojechaliśmy nieco dalej w głąb parku Elsey, na wyznaczone miejsce kempingowe. Miało być po 10.50zł od osoby, ale jak zwykle podnieśli ceny od czasu wydruku najnowszego przewodnika Lonely Planet i broszur dla turystów z Alice Springs. Teraz jest po 27zł/osoba. Dla nas to dużo. Nie ma tu nawet wiat. Tylko ławki, prysznice i kible. Już chcieliśmy zawracać, ale Iwona odkryła, że jacyś Brytyjczycy wrzucili kopertę z opłatą za kemping nie do tej dziury co trzeba. Już ich tu dawno nie ma. Nie przywłaszczyliśmy sobie pieniędzy, chociaż pojawił się projekt inwestycji krótkoterminowej w kolejny karton wina. Włożyliśmy za to 54zł w odpowiednią szparę w metalowym pudełku, tylko przeadresowaliśmy kopertę na nasz samochód i dzisiejszą datę. To chyba mały grzech, nie aż tak zła karma. Za takie przewinienie bogowie mogą co najwyżej przebić nam oponę, albo wysłać z misją niejadowitego pająka. Chociaż taaakim zasłużonym podróżnikom to bogowie mogą tylko skoczyć. Mamy u nich otwarty kredyt na małe grzeszki. Niedaleko nas koczuje Szwab. On nic nie zapłacił, pewnie jest ze wschodnich Niemiec. Jak ma trafić gdzieś piorun, to raczej w niego.
       Rano poszliśmy na krótki treking po dżungli. Przez godzinę po wschodzie słońca nie było tak duszno, ale oprócz nas, korzystały także z tego muchy i komary. Potem, kiedy duchota wróciła, staliśmy się mokrzy i klejący od potu, a owadom zaczęły się sklejać skrzydełka, więc schowały się do hangarów na lotniskach. Być spoconym w tropikach to naturalny stan, jak lekko zziębnięte stopy u nas, w zimie. Trzeba przyjąć ten stan jako naturę rzeczy i nie walczyć z tym. Najlepiej odziać się w bawełnę i pozwolić jej kleić się do ciała. Niestety nie wszyscy Australijczycy dbają o higienę osobistą, coś jak u nas w czasach zamierzchłej komuny. Właściwie nie powinno to przeszkadzać, ale czasami, podczas robienia zakupów w sklepie, nos może wykręcić.
       Dużo bardziej intrygujące były zapachy dżungli. Zawsze zapach dzikiego kopru kojarzy mi się z dżunglą. Tutaj dodatkowo pojawiały się duszne i słodkie zapachy podobne do woni kwiatów drzewek pomarańczowych. Czasami pojawiał się zapach piżma, pewnie jakiegoś zwierzaka. Spacerowaliśmy parę kilometrów przez piękne ostępy dżungli. Za nic mając ostrzeżenia o możliwości spotkania krokodyli słonowodnych, czyli tych ludojadów. Po deszczu w nocy, poziom rzeki podniósł się znacznie, a toń zamieniła się w rwącą rynnę błota. Zapachy to jedno, ale papugi o poranku przy wodopoju dają taki koncert, że trudno myśleć. Dołączają się znakomite trele innych ptaków i mimo klejącej się do pleców koszuli i dziobających w łydki komarów, miło jest pospacerować po dżungli. W okolicy Darwin jest sporo takich miejsc gdzie las zmienia się w dżunglę. Przypomina mi to Sri Lankę i trawersowanie dżungli w Laosie.
       Pojechaliśmy dalej na północ, do Kathrine. To miejscowość dość spora jak na warunki Northern Territory. Mieszka tu ponad dziewięć tysięcy ludzi. Mogliśmy uzupełnić zapasy i wpaść na chwilę do centrum informacji, gdzie dowiedzieliśmy się wszystkiego o warunkach pogodowych panujących w okolicznych parkach. Takie miejsca są obowiązkowym przystankiem dla turystów. Szkoda tracić czas planując i potem jadąc pół dnia do jakiegoś dzikiego zakątka, tylko po to aby zatrzymać się przed tablicą 'road closed'. Ponadto lepiej wcześniej wiedzieć gdzie warto pojechać i czego spodziewać się zobaczyć. Zawczasu przygotować się na to czy pod tym wodospadem, czy w tej lagunie można się kąpać, czy już opanowały ją krokodyle. Centra informacji turystycznej w Australii to bardzo użyteczne instytucje. Już same oglądanie folderów reklamowych daje pogląd na temat planowania wakacji. Zawsze można tu znaleźć najlepsze mapy i opisy szlaków terenowych lub trekingowych, które są specjalnie przygotowywane dla wakacjuszy. 'Wczasy pod gruszą' w terenowym samochodzie to najpopularniejszy sposób spędzania wolnego czasu w Australii. Cała infrastruktura turystyczna jest zorientowana na takich właśnie letników. To jak u nas tereny nadmorskie, są nastawione na przyjazd w wakacje rodzin z dziećmi do hoteli. W południe na plażę, po południu na rybkę, a wieczorem na drinka. Tutaj musi być jakiś szlak, najlepiej terenowy, zahaczający o jakiekolwiek atrakcje regionu. Muszą być miejsca postoju dziennego z wiatami i miejscem na grila. Muszą być kempingi płatne i pola namiotowe bezpłatne z kibelkami, wodą, wiatami. Wszystko musi być opisane dokładnie, z podaniem historii każdego miejsca i wyrysowaną mapką dalszej marszruty. Muszą być indykatory pokazujące stopień trudności trasy i głębokość brodów na rzekach, muszą stać całymi chmarami znaki ostrzegające o wszelkich zagrożeniach od dziury w jezdni, po śpiącego w krzakach krokodyla. Przemysł turystyki outdoorowej w Australii, czyli wyjazdowej w plener, to ogromny biznes i poważne inwestycje każdej gminy. Nas dzisiaj specjalnie ostrzegano przed słońcem. Wreszcie przestało padać i wyszło słońce, i od razu zaczęło palić jakby ktoś zawiesił nam nad głową lutlampę. Pani w informacji przy Kathrine Gorge sprawdziła czy jesteśmy odpowiednio wyekwipowani na czterokilometrową wycieczkę. Czy mamy zapas wody i odpowiednie buty, czy posmarowaliśmy się kremem na słońce i czy mamy na głowach kapelusze. Słońce nas mocno wymęczyło na tym krótkim dystansie, ale było warto. Są tutaj piękne trasy trekingowe na ponad 60 kilometrów. Nie wiem ile litrów wody trzeba zabrać do plecaka na taki treking. Można popływać kajakiem w sezonie suchym w Kathrine river. Z tego co widzieliśmy na początku kanionu, na prawdę warto pokajakować. Dalej jest jeszcze ładniej, jak Iwona wspomina swoją wycieczkę sprzed 16-stu laty. W kajaku można tu spędzić kilka dni.
       Kilkadziesiąt kilometrów przed Adelaide River skręciliśmy na scenic route, czyli starą drogę Stuarta. To był dobry pomysł. Nie wiemy i nigdy się pewnie nie dowiemy czy nowa droga jest ciekawa, ale stary odcinek ponad 60 kilometrów, wije się przez pagórkowaty, skalisty, porośnięty palmami i zielony jak to tylko możliwe na wiosnę w tropikach, region. Spotkaliśmy po drodze tylko jeden samochód wypchany Aborygenami na full. Kierowca miał błędny wzrok i pędził jakby wiedział, że nie zdąży przed zamknięciem sklepu BWS. Przypomniała mi się opowieść znajomego Iwony o Aborygenach jadących samochodem po pijaku. Za kierownicą siedziała trzeźwa kobieta ale niewidoma, kierownicą kręciła inna, ale pijana. W niezrozumiałej dla nas mentalności Aborygenów wszystko było zgodnie z przepisami, przecież za kierownicą siedział trzeźwy.
       Pod koniec tej malowniczej trasy zobaczyliśmy znak kierujący na wodospad Robina. Skręciliśmy w błotnistą ścieżynę, a ostatni kilometr musieliśmy przejść na pieszo, skacząc po kamieniach w korycie pięknej rzeki pośród zalesionych gór. Na końcu rzeczywiście znaleźliśmy wodospad i wykąpaliśmy się pod nim tak jak nas Kosmos stworzył. Tylko my i wodospad ogłuszający hukiem spadającej wody. Nie można było wytrzymać jej naporu stojąc bezpośrednio pod nim. Przed wodospadem widzieliśmy dwa samochody zaparkowane w strefie zalewowej rzeki. Woda powodziowa dopiero zeszła, wszystko wokół było mokre i zamulone, a w niebie grzmiało od nadchodzącej burzy. Australusy jednak nic sobie z tego nie robiły, więc i my rozbiliśmy nasz obóz nad wodą, pośród drzew nieznanej nam nazwy. Ale jakie znaczenie ma nazwa? Z liściastych gałęzi spadały pod nogi czerwone owoce wielkości piłki do tenisa i pomarszczone jak dynia. W środku był biały miąższ i wielka, brązowa, twarda pestka. Ale zjedliśmy normalną kolację.
       Następnego dnia mieliśmy wodospadów i kąpieli w bród. Wjechaliśmy do parku Litchfield. Parki przyrody w Northern Territory są bezpłatne, z dwoma wyjątkami: Kakadu i Uluuru. Do nich wykupuje się dość drogie wjazdówki obowiązujące kilka dni. Litchfield zaczęliśmy zwiedzać bardzo wcześnie, tuż po wschodzie słońca. Wiele atrakcji było pozamykane z powodu ostatnich opadów deszczu, w końcu to sezon deszczy. Na początek zatrzymaliśmy się przy polu magnetycznych termitier. Na tych terenach wyróżnia się dwa typy termitier: magnetyczne i katedralne. Te pierwsze wyglądają jak wielkie, płaskie, szare, lekko omszałe zielenią blaty stołów bez nóg, wsadzone pionowo w grunt. Zorientowane są w linii północ-południe, dlatego nazwano je magnetycznymi. Pierwsze deszcze zazieleniły mokre łąki i właśnie z takiej soczystej trawy, naprzeciw nas, sterczało kilkadziesiąt termitier. Nieco dalej wystawały spośród drzew termitiery katedralne. Zwaliste, postrzępione, wysokie na kilka metrów. Podobno mają po 50 lat.
       Dalej pojechaliśmy do wodospadów Rock Hole i Florence. Wszyscy je odwiedzają na początku, są pierwsze w kolejności kiedy wjeżdża się do parku od wschodu, asfaltową drogą. Można się w nich kąpać i podziwiać z wysokiego klifu. Florence opada, do jeziora otoczonego skałami, podwójnym strumieniem na kilkadziesiąt metrów wysokim. W tym miejscu zaczyna się długi kanion wypełniony tropikalną zielenią. Tu także zaczyna się długi szlak trekingowy. My jednak z niego nie skorzystaliśmy. Dziś zaczynają się święta, jesteśmy umówieni na kolację u znajomych Iwony w Darwin na wieczór. Wskoczyliśmy tylko na golasa pod wodospad, aby nieco się ochłodzić. Jednak powrót na szczyt klifu w tropikalnej saunie parowej ponownie nas zagotował.
       Dalej odwiedziliśmy jeszcze dwa piękne wodospady: Tolmer i Wangi. Takie bajkowe jak w południowym Laosie. Wyrastają spośród tropikalnych lasów, spomiędzy zwalistych, czerwonych skał. Potem próbowaliśmy przedostać się na północ szutrową drogą, ale zatrzymała nas rzeka Finniss. W sezonie mokrym zwykle jest nieprzejezdna. Zastanawiające jest, że północni Australijczycy nie używają amfibii. Mogliby przecież skonstruować, ewentualnie przerobić Land Cruisera na małą, zwinną amfibię, zdolną do terenowej jazdy i przekraczania terenów zalewowych. Ale oni tutaj nie lubią nowatorskich pomysłów.
       Zatrzymaliśmy się na trzy dni w Darwin. Mieście doświadczonym przez cyklony, ale mimo to z pięknie zagospodarowanym wybrzeżem. Darwin jest zielone od drzew i parków, jak Szczecin dawniej. Przeciwnie do tego czego się spodziewałem, nie ma tu tłumów, wałęsających się black fellows. Miasto ma grubo ponad 130 tysięcy mieszkańców, ale rozlane jest na olbrzymim terenie półwyspu opływanym przez ciepłe jak rosół, brunatne od błota spływającego z dżungli wraz z deszczem, pełne śmiertelnie groźnych meduz i wielkich na siedem metrów krokodyli słonowodnych, wody oceanu Indyjskiego. Poszczególne dzielnice miasta są od siebie dość oddalone, wygląda to jak połączone jedną administracją wioski.
       Krokodyle to temat istniejący w każdym domu tego miasta. Każdy ma tutaj swoją opinię i swoją historię na temat krokodyli. Coś jak u nas polityka. Niedawno głośno mówiło się o dość prozaicznym wypadku, kiedy to krokodyl porwał dziecko z namiotu koczujących na plaży oceanu turystów. O ile przypadek nie wyróżnia się niczym szczególnym, o tyle reakcja babci dziecka zasłużyła na miano odważnej. Kobiecina pobiegła za krokodylem uciekającym w fale oceanu, siadła na nim okrakiem i jęła go dziabać nożem kuchennym po łbie. Na krokodylu, mającym już kolację w pysku, wrażenia to szczególnego nie zrobiło, ale krzyki babci obudziły ojca dziecka, który przybiegł z flintą i zastrzelił nic nie rozumiejącego z tego całego zajścia krokodyla. Znajomi, u których nocowaliśmy uraczyli nas całym plikiem podobnych opowieści o krokodylach. Czasami gad zdejmie jakiegoś off-roadowca z quada babrającego się w przybrzeżnym błocie, czasami wciągnie pod wodę turystę, za nic mającego ostrzeżenia, innym razem napędzi niezłego stracha kierowcy samochodu, który przekraczając rzekę w bród zdusił silnik i czekał w wozie aż przyjdzie mu ktoś na pomoc. Również Aborygeni czujący przyrodę przez skórę, padają ofiarą krokodyli. Często koczują w bezpośrednim sąsiedztwie miejsc pełnych krokodyli, czasami odwiedzają małe jeziorka, aby zaczerpnąć wody, czy się wykąpać i nie sprawdzają czy jakiś krokodyl nie przypłynął, do bezpiecznego zawsze miejsca, wraz z powodzią.
       U Kasi i Andrzeja, u których się zatrzymaliśmy, poznaliśmy też Johna Dymocka, który wędrując sobie z plecakiem po świecie przybył do Australii z Anglii w latach '60-tych. Australia jest takim końcowym przystankiem, dalej już tylko statkiem, lub samolotem do Ameryki południowej. John przez długie lata zajmował się polowaniem na krokodyle, dla ich skóry. Mówi, że nigdy nie jadł ich mięsa, bo często są zarażone jakimiś pasożytami. To właśnie były te lepsze czasy. Po wojnie wielu poszukiwaczy przygód skryło się w Australii, wielu żołnierzy nie umiejących się odnaleźć w rzeczywistości powojennej. John poznawał takich prawdziwków, żyjących jak on z czego się dało. Kilku z nich zasłynęło w nowoczesnych czasach, jako pionierzy, traperzy żyjący w bushu, z Aborygenami. John potem zajął się pracą z Aborygenami, mediowaniem między wielkimi koncernami chcącymi budować kopalnie, a Aborygenami, właścicielami ziemi. Międzyczasie krokodyle zaczęto hodować na farmach, a ich odstrzału zabroniło prawo. John pracuje nad swoją biografią. Oby zdążył, bo ma o czym opowiadać. Takich przygód i zwrotów w życiu już nikt z nas nie doświadczy w tym zglobalizowanym świecie. John poznawał południową Azję i Australię w czasach kiedy państwowość wielu z tych krajów dopiero się tworzyła, ramy przepisów i prawa były dość luźne, a społeczeństwa jeszcze naiwne, nie skażone cywilizacją zachodnią, żyjące w dawnej tradycji z XIX wieku. Podróżował na sposoby, jakie dziś z powodu restrykcyjnych przepisów w każdej dziedzinie, już są niedostępne. To może być bardzo ciekawa książka.
       Następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie rozległego parku Kakadu. Oczywiście z powodu pory deszczowej nie zobaczyliśmy najważniejszych atrakcji regionu, nie stać nas także na loty helikopterem ponad zalanymi drogami. Jednak zobaczyliśmy mimo to kilka atrakcji. Wspięliśmy się na parę punktów widokowych na skałach, skąd roztacza się piękny widok na morze zieleni, drzew stojących w wodzie, a z tej zieleni wyrastają postrzępione, brunatne skały, jak statki. Właśnie na tych skałach dawni Aborygeni uwieczniali malunkami sceny i ważne elementy swojego życia. Najstarsze znajdywane w tych okolicach ślady bytności człowieka, mają 20 tysięcy lat. Najstarsze malunki parę tysięcy, a najnowsze setki lat. Te właśnie uwieczniają pierwsze statki z Europy, jakie Aborygeni zobaczyli na oceanie. Przedziwna perspektywa, ciekawa kolorystyka, czasami zaskakujący styl malowania, jakby uwieczniali zdjęcia rentgenowskie ryb, z układem kostnym jako ozdobnikiem.
       Niby zwykłe bazgroły, trochę inne od tego co znamy z Europy czy Azji, ale nowoczesne graffiti też jest zupełnie inne od tego co znamy. Pamiętam scenę z pierwszej części filmu "Indiana Jones", kiedy to francuski archeolog wygłasza zaskakującą prawdę o starożytnych artefaktach - Mój zegarek jest wart parę dolarów, ale gdyby go zakopać na pustyni na tysiąc lat, stałby się bezcenny. To prawda, biały człowiek ponad wszystko ceni rzeczy stare. Doszukuje się w nich zaklętych, dawnych prawd, odczytuje z nich opowieści o tym co było i o tych którzy byli. Czym różni się dzisiejsze graffiti od starożytnego? Czym różni się dzisiejszy zegarek od tego, który zostanie znaleziony za tysiąc lat? Ano jedynie funkcją czasu. Tak jakby rzeczy były nośnikiem czasu. Nie umiemy uwieczniać czasu, ani jego upływu, więc tylko 'stare' przedmioty mogą dać nam możliwość obcowania z dawnym czasem. Tak na prawdę kolekcjonujemy w muzeach czas, a pojemnikami do jego przechowywania są stare przedmioty. Można też powiedzieć, że hołubimy te starożytne artefakty ponieważ są nośnikiem wiedzy o tym co było, a uświadomienie historii może uczyć nas przyszłości. Ale sądzę, że tak na prawdę fascynuje nas upływający czas, przyglądanie się mu, wydarzeniem jakie przemijają. Nabywamy w ten sposób iluzorycznej władzy nad czasem. Możemy przesunąć się wstecz o dowolną jednostkę czasu, czytając odnalezioną, zebraną i opracowaną przez specjalistów historię ludzkości.
       W Azji ludzie nie przywiązują tak wielkiej wagi do historii jak biały człowiek. Nie szanują aż tak bardzo starych rzeczy, jest wiele przykładów na to, że raczej nie cenią starych rzeczy, nawet jeśli mają uosabiać w sobie wartość zabytkową, na przykład pałac cesarza w Japonii. Jeśli już azjatycki człowiek zagłębia się w historię, to po to aby odnaleźć wartość idei, lub bohatera, poznać ją, zrozumieć i docenić. My skupiamy się bardziej na analizowaniu zależności między historycznymi faktami, oraz kolekcjonowaniu rzeczy, którym nadajemy wartość w odniesieniu do ich wieku i rzadkości występowania. Dla Aborygenów zaś czas przeszły może mieszać się z teraźniejszością pod postacią duchów zmarłych i zdarzeń, które już przeminęły. Im historia służy do patrzenia na czas jako wielotorową, równoległą funkcję, gdzie jak we śnie, to co było miesza się z tym co jest i dopiero będzie. Doszukują się w tym wskazówek, podpowiedzi ułatwiających podejmowanie decyzji. Łatwiej to zrozumieć, kiedy przypomnimy sobie własną babcię lub ciocię, która z sennikiem w ręku analizowała sny, aby odnaleźć w tym przepowiednię na przyszłość.
       Aborygeni inaczej także odmierzają czas. My już bardzo dawno temu oddzieliliśmy się od przyrody, przestaliśmy żyć zgodnie z jej rytmem. Mierzymy czas według zegarów taktowanych fazami słońca, systemem kosmicznym. Aborygeni dzielą rok na sześć pór roku, a ich początek i koniec wyznaczają według wskazań przyrody. Zwykle w każdym roku zima przychodzi innego dnia i kończy się innego. My mówimy wiosna się opóźnia w tym roku, a Aborygeni tego nie zauważają, bo nie odmierzają godzin i dni według zegara i kalendarza niezależnego od kaprysów natury. Wiosna dla nich przychodzi wtedy kiedy powinna, tak jak dla nas maj zaczyna się wtedy kiedy musi.
       Oczywiście mam tu na myśli Aborygenów ze skansenu, takich wzorcowych. Biały na pewno już opisał, sklasyfikował i przyszpilił pinezką na tablicy za szkłem pancernym, takiego wzorcowego Aborygusa. Mamy taki zły zwyczaj szufladkować zdobytą wiedzę. Chyba z lęku, że nam ucieknie, zniknie. A czy Aborygen prawdziwy mógłby w ogóle istnieć, gdyby biały go nie ustawił w gablocie, w Sevres? Z pewnością kończą się już ścieżki ustnego przekazu wiedzy, tradycji aborygeńskiej. Czarni Australii przechodzą do nowego etapu rozwoju, w oczach białych włączyli wsteczny bieg, ale oni nie płaczą po tym co stracili, chyba że nie mogą sobie przypomnieć dlaczego ten, czy inny teren miał być dla nich święty. Starzy wiedzieli, dlatego ziemia została im darowana przez rząd Australii, ale kto by tam pamiętał z jakiego powodu. Sęk w tym, że jak sobie nie przypomną to mogą nie dostać kasy z kopalni, za dzierżawę gruntu.
       Oczywiście wszystko upraszczam, ale sens nadal istnieje. W anglosaskiej mentalności, grunt prywatny zawsze miał swoje zrozumienie w świadomości społecznej. Dla ludzi ze świata komunizmu, jak ja, trudno jest zrozumiały fakt przynależności olbrzymich połaci kraju, do prywatnych właścicieli. Niewielu w byłym Układzie Warszawskim może sobie wyobrazić, że las, czy łąki na przestrzeni setek kilometrów są prywatne i ogrodzone, a wstęp jest zabroniony. Dla Australijczyków jazda drogą opłotowaną z obu stron, przez sto czy nawet pięćset kilometrów, to normalna rzeczywistość. I nie chodzi tu o płoty mające ograniczyć wstęp różnego zwierza na drogę, ale płoty odcinające własność prywatną, od drogi publicznej. Ja czuję się jak na spacerniaku w więzieniu. Już parę razy szukaliśmy dzikiego noclegu i nie mogliśmy zjechać z drogi, bo wszędzie płoty. Jeśli żyjesz w takiej rzeczywistości, łatwiej jest ci zrozumieć, dlaczego rząd zdecydował się oddać ziemię Aborygenów. Ja nie do końca ten temat rozumiem. Może kierowano się ideą, aby Aborygeni zarabiali na dzierżawie gruntów prywatnym firmom, a nie stali po zasiłek w urzędzie gminy. Może?
       Ale wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Ziemię pod Bełchatowem polski rząd przekazuje w użytkowanie lokalnym rolnikom, bo okazało się, że to potomkowie dawno wymarłej linii jakichś tam starożytnych plemion. Stają się jej bezwzględnymi właścicielami. Kopalnia węgla brunatnego pod Bełchatowem płaci za dzierżawę i zniszczenie gruntu. Każdego, pierwszego dnia miesiąca, pieniądze przywozi gość pod krawatem na rynek we wsi. Lud się kłębi, bo każdy chce wziąć najwięcej dla siebie. Jeśli ktoś jest łebski, ma silniejsze bary, to dostanie więcej. Potem przyjeżdża do wsi przedsiębiorca z miasta, co handluje używanymi samochodami i nowoczesnym sprzętem AGD i RTV. Wciska ciemnym kmiotkom ze wsi gówniany sprzęt za wygórowane ceny. Resztę szmalu mężczyźni przepijają u Żyda w karczmie. A że zarabiać na życie nie muszą, bo szmal dostają za kolor skóry, to nie pracują, pola leżą odłogiem, dawna tradycja ojców zanika, mężczyźni coraz więcej piją, nie z powodu braku pracy i perspektyw, ale z powodu nudy, braku wyzwań i docenienia przez resztę rodziny. Mężczyzna jest od przynoszenia dochodu, a jeśli dochód przywozi gość z kopalni to mężczyzna jest nikomu nie potrzebny. W nowoczesnym świecie białych to nic takiego, ale członka plemiennej, niecywilizowanej społeczności to boli. Jak się połączy alkohol z niskim ucywilizowaniem i brakiem kultury osobistej, to wynik będzie jednoznaczny - mnożące się przestępstwa, przemoc w rodzinie, itp. Rząd polski wysyła specjalistów, którzy mają zapisywać odchodzącą w niebyt tradycję kmiotów spod Bełchatowa. Mają zająć się szkoleniem, cywilizowaniem, zaprowadzaniem porządku. A wszystko to za pieniądze państwowe. Scenariusz mało prawdopodobny... idiotyczny? A jednak... bardzo podobnie wygląda to we wioskach aborygeńskich.
       Dla mnie wniosek jest oczywisty. To nie ludzie ale zarząd gmin powinien otrzymywać szmal z kopalni. Powinien go inwestować i dawać zatrudnienie lokalnym ludziom, aby pracowali, rozwijali, cywilizowali swoją rzeczywistość i czuli się potrzebni. Jednak przypadek aborygeński różni się od przypadku gminy Bełchatów. Nie wiem jeszcze dokładnie czym, ale różni się. W Australii nie wszystko jest takie oczywiste. Chociażby jest jeszcze rzesza ludzi pracująca na styku rząd i jego projekty, a kwestia Aborygeni. Oni sami tworzą projekty, wdrażają je, opiniują i zarabiają na tym. To szeroki temat.
       Zanocowaliśmy w lesie, nad małym oczkiem wodnym i wodospadem spadającym do niego. Postanowiliśmy się wykąpać. Przezroczysta woda i skały dookoła to nie jest ulubione środowisko dla aligatorów, więc zaryzykowaliśmy i nic nam nóg nie odgryzło. To piękne miejsce polecił nam pewien mieszkaniec Darwin, nie jest oznaczone na mapach parku Kakadu, nie ma nawet tablicy kierującej doń turystów z głównej. Ale kiedyś musiało to być popularne miejsce, bo pozostały stare barierki i tabliczki informacyjne, tuż przy wodospadzie.
       Rano pojechaliśmy do wodospadów Edith, niedaleko Katherine. Tutaj także się wykąpaliśmy, ale w zupełnie innych okolicznościach. Monumentalny wodospad spadał z kilkudziesięciu metrów, z brunatnej skały, zagłuszając swym hukiem wszystkie inne dźwięki. Woda zbudowała sobie małą przystań żłobiąc skały wokół i kilkadziesiąt metrów dalej wskakiwała w kolejny majestatyczny wodospad. W tym oczku zalegliśmy na płytkim dnie, na skałach. Chłodząc ciała, patrzeliśmy wprost w dudniący wodospad. Coś wspaniałego taka przerwa w trekingu po rozgrzanych skałach. Słońce nie za bardzo chce wyjść zza chmur, ale jest duszno i gorąco jak w szklarni ogrodów botanicznych.
       Siedziałem w wodzie aż wzięły mnie dreszcze z zimna. Wyskoczyłem pełen energii i chętny do dalszej wędrówki. Z przyjemnością skakałem po skałach i wspinałem się w górę. Do czasu... aż znowu poczułem skutki siedzenia w szklarni. Mój organizm nie ma dobrej wydolności w tropikalnym klimacie, serce nie daje rady. Pół godziny wcześniej widziałem młodzieńca biegnącego po ścieżce, do parkingu. Rodzinka zapomniała zabrać wałówki na drogę, więc się wrócił biegiem. A ja musiałem użyć sporego wysiłku woli aby wstać z ławki i ruszyć na treking. Braki energii organizmu zmieniają nie tylko nasze życie w stagnację, ale zmieniają także nasze myślenie w gnuśny oportunizm. Gdyby tak zachować pełnię młodzieńczej energii przez całe życie. Ale tyle przyjemności trzeba by się wyrzec...
       Zanocowaliśmy w lesie. Przez to opłotowanie wszelkich dróg, trudno znaleźć dobre miejsce na nocleg. Są parkingi, nawet z wiatami. Ale tuż przy drodze, ruch niewielki, ale hałas jednak jest. Poza tym ciągle nas straszą aborygeńskim łobuzami. Wjechaliśmy więc w las z trudem znalezioną ścieżyną. Prowadziła do złomowiska samochodów, ale dalej był płot cattle station i brama zamknięta na kłódkę. Przed bramą sporo miejsca na nocleg.
       Następnego dnia postanowiliśmy przejechać na wschód, w stronę Queensland, drogą na skróty, ale asfaltową. Oczywiście wszyscy nas przestrzegali, że asfalt jest szeroki na jeden samochód i jeśli pojedzie z przeciwka TIR, to nas zepchnie z drogi, poza tym na pewno drogę zalało. No i zalało, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero na stacji paliw, 271 kilometrów od zjechania z głównej. Zostało nam jeszcze 370 kilometrów. Iwona wypytała pana na stacji o stan drogi. Okazało się, że rano ktoś próbował przejechać z przeciwka i zobaczył głęboką wodę. Powiadomił zarząd dróg, a oni zadzwonili do pana z naszej stacji. Ten zaś postawił na środku drogi znak 'road closed' i to pięć minut przed naszym przyjazdem. Podobno dalej są trzy rzeki, metr i więcej wody jest pewny. Ponadto wystraszył nas swoją opinią, jakoby woda która stoi dalej na drodze, za chwilę przepłynie rzeką October i odetnie nam drogę powrotu do głównej. Więc nie warto czekać do jutra, bo i tak zapowiadają dalsze deszcze na siedem dni. Wystraszył nas skutecznie, Iwona panikara zniwelowała resztki mojego zapału aby jednak spróbować przejechać i... zawróciliśmy do głównej. W ten sposób straciliśmy około 255zł na paliwo. Ale zyskaliśmy dobre buty. Zauważyłem, że ktoś zgubił but, pewnie wypadł z paki pick-upa. Za kilometr leżał drugi. Więc zabraliśmy oba. Mają odpowiedni dla mnie rozmiar. W sklepie takie buty dla pracownika na farmie kosztują grubo ponad 300zł, a te są prawie nowe, tylko ubłocone.
       Powrót do głównej to prawie cztery godziny nudnej jazdy na wprost. Więc trzeba coś robić, najlepiej rozmyślać. Zacząłem analizować mapy i zapis naszego śladu na GPSie. Wyszło na to, że aby woda która zalała drogę przed nami mogła zalać drogę za nami, musiała by się wspiąć pod górę jakieś 120 metrów. Facet ze stacji Cape Crawford, gówno się zna na geografii rejonu, w którym pewnie strawił całe życie, a swoje lata ma. Co nie znaczy, żebyśmy przejechali, nawet jeślibyśmy poczekali do jutra.
       Ale to już nie pierwszy raz, kiedy rozmawiam z Australijczykiem, mowa jest o kondycji drogi, albo o technice samochodowej, a potem czuję się jakbym gadał z nic nie rozumiejącą w temacie kobietą, mającą silną pewność siebie i wyssane z palca argumenty. No ale ja jestem tylko przyjezdny, a opowieści jakoby to na Syberii takie rzeczy to dzieciaki na rowerze marki Ukraina robią, to mogę sobie w kieszeń wsadzić.
       Jadąc te 271 kilometrów z głównej do Cape Crawford i z powrotem, deszcz nie padał ciągle, czasami wyszło nawet słońce i trzeba było włączyć klimę. Co za wspaniały wynalazek, a ja tyle lat się przed tym broniłem. W każdym razie dziś mój karman został obciążony wieloma istnieniami jaszczurek, które przejechałem. Trudno je wszystkie ominąć. Wychodzą na rozgrzany asfalt, bo on oddaje ciepło wolniej niż ziemia i grzeją swe ciałka do ostatniej chwili. Czasami nie zdążą uciec w bok, ale prosto do jaszczurzego raju. Pamiętam jak prawie dwa miesiące temu oglądaliśmy skomplikowane pułapki, jakie Aborygeni budowali by złapać jaszczurkę na obiad. A wystarczyło wylać kilometr asfaltu i jeździć Toyotą z oponami 12.5 cala szerokimi, a jaszczurka, i to niejedna, byłaby codzień z grila.
       Wróciliśmy do Tennant Creek, miasta z ulicą Kaczyńskiego, ale takiego górnika z czasów gorączki złota. Zrobiliśmy zakupy i uzupełniliśmy paliwo. Chcieliśmy znaleźć gdzieś internet aby sprawdzić czy jutro gdziekolwiek zatankujemy paliwo na Barkly Highway, bo dziś sylwester, ale internet dziś też już zamknięty. Jak spod ziemi znalazła się jakaś pani, która pracuje w Tennant Creek jako pielęgniarka, ale mieszka w Brisbane. Sprawdziła w internecie, na swoim telefonie i zadzwoniła do roadhousa w Camooweal, i już wiedzieliśmy, że jutro wszystkie stacje paliw są czynne od rana. Pani zaprosiła nas do swojego domu w Brisbane i kilka razy upewniła się czy na pewno ją odwiedzimy. Taka Australia. Wypytaliśmy ją też o poradę na dość rozległy wrzód na mojej nodze. Parę dni temu zahaczyłem o jakąś gałązkę krzewu w parku Kakadu i z małego zadrapania wyrósł spory wrzód. Pani radziła udać się do szpitala, ale profilaktycznie lepiej wykąpać się w miejskim basenie, bo tam w wodzie chlor i zdezynfekuje, albo przyłożyć garść soli na ranę. Taka z niej pielęgniarka australijska.
       Z Tennant Creek udaliśmy się na wschód, do innego stanu - Queensland. Dziś do niego nie dojechaliśmy, znaleźliśmy nocleg pod wieżą nadawczą, po środku płaskiego jak stół stepu. Wieża stała na niewielkim wzniesieniu, więc mieliśmy piękny widok, chociaż słońce zaraz zaszło i zrobiło się ciemno. Zamiast sztucznych ogni, na sylwestrową noc mieliśmy błyskawice na burzowym niebie. Błyskało się dość daleko od nas, huk nie dochodził, mimo że cisza była totalna. Siedzieliśmy sobie na krzesełkach popijając wino i słuchając recitalu Młynarskiego, a zamiast telewizora mieliśmy festiwal ziemskich odświętności, tylko włączyć odpowiednią płytę Vangelisa. Gdzieś koło północy postanowiłem pójść w krzaki, do toalety, a skoro już gdzieś wyruszyłem to poszedłem dalej, ścieżką do głównej drogi asfaltowej. Wino zmiękczyło mi nogi, więc się położyłem na asfalcie i wypatrywałem w dziurze w niebie gwiazd, a dookoła kotłowały się błyskawice. Od paru godzin nikt nie przejechał drogą i tak niezwykle rzadko uczęszczaną. Wcześniej w Barkly roadhousie zdziwiło nas, że kierowcy TIRów nie zwracają uwagi na dzisiejsze święto, ale i w Tennant Creek jakoś nie zauważyliśmy aby ktokolwiek zachowywał się inaczej niż w zwykłą sobotę, miasteczko też nie wyglądało na przygotowane do świętowania.
       A więc dumałem sobie i patrzyłem w gwiazdy i jakoś mi się zasnęło. Obudziło mnie jakieś dudnienie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem białą jasność, i skąpane w niej krzaki pustyni, takie prześwietlone, z innego świata. Pierwsze co mi przyszło do głowy to, że spadł śnieg. Ale przecież jest coś pod 30-ci stopni! Odwróciłem głowę i zobaczyłem wytrzeszczone na mnie diodowe halogeny roadtraina. Zerwałem się z asfaltu i wskoczyłem w krzaki, a za moimi plecami przeleciał TIR. Skurczybyk pracuje w sylwestrową północ. Jakie to australijskie. Dzięki odruchowi ciała nie minie mnie cała ta dalsza egzystencja. Z radości chyba się jeszcze raz upiję aby zapomnieć. Wróciłem niespiesznie do naszego masztu komórkowego, a Iwona mnie pyta - czy nie wystraszyłeś się ciężarówki? - Nie pamiętam, ale zrobiło mi się wstyd, bo niechciałbym być na miejscu kierowcy tego TIRa, który rozjedzie polskiego idiotę śpiącego na międzystanowej. Jakie to by były nagłówki dla gazet! Ale w sumie to nie taka zła śmierć, każdy chyba woli umrzeć we śnie.
       Następnego dnia nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Dopiero słońce wypchnęło nas z łóżka i zmusiło do ruszenia w drogę. Do granicy Queenslandu mieliśmy niecałe 120 kilometrów, kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy do pierwszej wioski - Camooweal. Chcieliśmy stamtąd wyruszyć skrótem do Gregory Downs, ale ustawiono na nim bariery i napisy 'road closed'. Te czarne napisy na żółtym tle będą mi się śniły jeszcze długo po wyjeździe z Australii, chociaż powodzi jeszcze nie widzieliśmy. Wyjazd już zaraz, bo za 18-ście dni. Kupiłem najtańszy jaki był, bilet powrotny z Brisbane, potem może być drożej. Nadzieje na znalezienie nowego miejsca do życia w Australii uleciały gdzieś po drodze przez pustynię, pewnie Iwona niedomknęła tylnych drzwi, albo ja za często na nie spozierałem i wyciągałem z kieszeni, w końcu gdzieś mi z niej wypadły. Trzeba szykować się na bardzo twarde lądowanie w Polsce. Dawno już nie miałem syndromu popowrotowego, ale tym razem chyba bez niego się nie obejdzie.
       Skoro skrót szutrówką nam zamknęli, to pojechaliśmy dalej międzystanową na Mount Isa. Ale po około 70-ciu kilometrach zauważyliśmy brązowy znak kierujący na Gregory Downs. Brązowy w Australii oznacza turystyczny. Asfaltowa droga nie miała oznaczeń 'road closed'. Po 56-ciu kilometrach miała połączyć się z naszą szutrówką, więc nie zastanawialiśmy się długo, chociaż paliwa na nietrafione decyzje mieliśmy niewiele. W Camooweal diesel był drogi, zatankowaliśmy tylko 25 litrów. Ale dziś nie mieliśmy szczęścia do otwartych dróg. Po 56-ciu kilometrach zobaczyliśmy szuter i znak 'road closed'. Nawet bym pojechał dalej mimo znaku, były jakieś dzisiejsze ślady, a to tylko 137km dziurawej drogi. Tylko jeśli po 30-stu kilometrach, rzeczywiście drogę zalało, to paliwa na powrót nie starczy, trzeba będzie z bańką dygać do Gregory Downs na piechotę po wodzie i omijać krokodylusy, a one wiedzą, że muskularna nóżka Polaka lepsza od spasionej na amerykańskich sterydach nóżki Australusa. Nie było kogo zapytać, od ponad godziny nie widzieliśmy człowieka, więc zawróciliśmy do głównej, a potem kierunek Mount Isa. I tak zwolniłem do 90km/h, bo wyliczyłem, że paliwa wystarczy na styk.
       Mount Isa to od zawsze miasteczko górnicze. Wydobywają tu srebro, uran, miedź, cynk, ołów. W XIX wieku wyciągano tutaj z Ziemi najwięcej miedzi w całym imperium brytyjskim. W niedzielę sklepy w tym dystrykcie nie pracują. Australia pustkowi ma o wiele więcej wspólnego z USA niż by chcieli Australijczycy miastowi. Ora et labora - to zasady pierwszych osadników, którym dyscyplina religijna zawsze bardzo pomagała utrzymać kurs mimo wszelkich przeciwności i strzał w plecach. Nic dziwnego, że i dziś dzień święty należy święcić w takim Mount Isa.
       Kilka pierwszych wsi i miasteczek Queenslandu nie różniło się znacząco od tego co widzieliśmy w Northern Territory, no może nagle na mapie zaczęło brakować czerwonych obwódek oznaczających tereny oddane Aborygenom, a ich samych przestałem zauważać w ogóle. Chociaż pierwszy był mój nos, nie rejestrował już przepoconych, sizalowych podkoszulek. Te mieściny miały swój niepowtarzalny charakter, naprawdę różniły się od siebie i nie sposób było ich porównać do wcześniej widzianych. Zbiór cech podobnych był na pewno mniejszy od zbioru cech różnych. Inaczej to się ma z wioskami polskimi, zwłaszcza w czasie mody na przebudowę wiejskich rynków w stylu śródziemnomorskim, z kamieniem i fontanną, bez drzew i funkcji staropolskiego rynku.
       Najbardziej w pamięci utkwił mi Normanton, znad wybrzeża zatoki Carpentaria. Teraz jest poza sezonem, ale Ustka poza sezonem to co innego. Trafiliśmy do Normanton w ulewę i pomimo wody walącej rynsztokami i strugami z nieba, przechadzaliśmy się po szerokich chodnikach jak na starszych państwa przystało, po sezonie w jakimś ...-Zdroju. Zatankowaliśmy paliwo, pogadaliśmy z jedną panią sklepową, potem z drugą, a następnie z nietrzeźwym panem z baru Fioletowy. To słynny bar, pielgrzymują do niego ludzie nawet z Polski, nie tylko my. Australijczycy z tych pustkowi doprowadzili do perfekcji umiejętność robienia czegoś z niczegoś. Prześcignęli nawet takich Finów, którzy z komarów i meszek, tajgi i świeżego powietrza, zbudowali sztuczny mit św. Mikołaja i jego reniferów. Więc Fioletowy bar w Normanton jest czymś na miarę pustkowi Queenslandu, choćby z punktu widzenia sceptyka, cynika i aroganta, był niczym patyk wetknięty w gówno.
       Normanton ma jeszcze inną atrakcję dla turystów, głównie wędkarzy którzy ściągają tu w sezonie zimowym (naszym letnim). W 1957, kiedy jeszcze w Australii było więcej krokodylusów niż Australusów i wolno było polować dla zysku na gady, pani Krystyna Pawłowska wyrąbała ze swojego sztucera w głowę pewnego krokodylusa. Ale to była nie byle jaka głowa, wieńczyła cielsko na prawie dziewięć metrów długie. Nigdy wcześniej, ani później takiej sztuki nie ustrzelono. Krysia nie przebierała w środkach, miała bryczesy i lunetę, więc aligator był bez szans. Mąż strzelił jej fotkę, jak siedzi z flintą w ręku na kroksie. Kto wie, może w następnym wcieleniu ten krokodylus będzie jej mężem, będzie pił i bił. W przyrodzie musi być harmonia, jak w naczyniach połączonych.
       Następnego dnia po fajnym noclegu w górach, udało się nam znaleźć jakiś mizerny skrót szutrówkami w kierunku półwyspu York. Ominęliśmy w ten sposób kilka atrakcji turystycznych na jakie nas stać, bo są za darmo i na jakie nas nie stać, bo są płatne. Tym turysta różni się od podróżnika, że turysta zalicza wszelkie atrakcje, bo może już tu nigdy nie przyjedzie, a podróżnik wie, że nie przyjedzie, ale nie zalicza, bo oszczędza na paliwo. Dlatego największym wrogiem podróżnika są TIRy, palące duże ilości diesela i wykańczające pokłady ropy, oraz nieudani ekonomiści pracujący w rządach i podnoszący podatki od luksusu, czyli od paliwa.
       Ale ja nie o tym chciałem pisać, a emocje znowu zwiodły mnie na dygresje. "Stało się to co stać się miało", wróciliśmy do australijskiej cywilizacji. Jeszcze dwa miesiące temu, nastraszeni przez miastowych, z duszą na ramieniu, wyruszaliśmy z rejonów Perth i opuszczaliśmy powolutku cywilizację, aby się w niej zatopić, jak zalękniony pan młody tracący iluzję wolności topi się w objęciach słodkiej żony tuż po ślubie. Teraz z takim samym, a może i większym lękiem wracamy do cywilizacji. Ja nigdy tego nie chciałem, ale uległem namowom Iwony i przymusowi losu. Wjechaliśmy boczną drogą, jak włącza się zaprzęg konny z sianem na furmance, w główny nurt cywilizacji i turystyki wschodniej Australii. O ile całus od dopiero poślubionej kobiety jest słodki, soczysty i pełen obietnic, przynajmniej tak mi się zdaje, bo nie próbowałem, to powrót do cywilizacji z zachodniej i środkowej Australii jest dla mnie akurat bolesny. Przypomina mi utracone złudzenia, jak Santa Klaus poprawiający sztuczną brodę, albo spojrzenie żony po 20-stu latach małżeństwa. Nagle zrobiło się wokół nas rojno, ciasno od domów, chociaż jak na europejskie warunki to nadal 90% mniej.
       Są też plusy. W sklepie znowu dostępne jest wino w niskiej cenie i bez ograniczeń, wiadomo dlaczego, czarnych felków tutaj jak na lekarstwo, a jeśli są to nie umiem jeszcze poznać, czy to import z wysp Polinezji, czy zupełnie inne, ładniejsze plemiona Aborygenów wschodnich landów. Biali podbili te rejony dużo wcześniej niż zachodnie i środkowe pustkowia. Wytłukli czarnych, albo ich przesunęli na wschód. Więc teraz jest czysto w każdym tego słowa znaczeniu. Jest jeszcze jeden plus. W Queenslandzie kierowcy nie pozdrawiają się podniesioną ręką czy palcem znad kierownicy. Co za ulga, nie trzeba już machać dłonią do wszystkich z przeciwka. Mam dość tych proto stadnych manier, jak obwąchiwanie dupy w stadzie wilków.
       Zieleń, normalność jak z Europy, tylko nieliczne akcenty tropików, jak duchota, palmy i krzykliwe papugi, po prostu normalność. A jednak trudno mi ją znieść. Gdybym miał za co, to odwrócił bym Delikutasa, tak jak to robią amerykańscy policjanci na filmach, z dymem i piskiem opon, i pognał z powrotem w objęcia pustyni. Ale ani Delikutas by tego nie zniósł, kółka by mu odpadły, ani mój cienki jak carpaccio portfel. Więc achuj przygodo, jedziemy na półwysep York.
       No i pojechaliśmy, przynajmniej te dwieście kilometrów, do Laura Caves, dzisiaj znanego jako Split Rock. To dość znane stanowisko naskalnego malarstwa aborygeńskiego. Dziś dla zwiedzających udostępniono jedynie czwartą część tego miejsca, ale kto by tam powstrzymał polskich ignorantów w zwiedzeniu całości terenu. Ścieżka mająca prawie sześć kilometrów, okrążająca całe, płaskie wzgórze i wspinająca się na nie, już od dawna nie była użytkowana i zarosła. Na szczęście niedawny pożar ściółki oczyścił nam pole walki z owadów i większości czepialskich, kłujących krzaków. Pierwsze czterysta metrów ścieżki obchodzi podnóże żółtych skał, bogato wymalowanych w różnych stylach przez Aborygenów mieszkających w tych terenach 32 tysiące lat temu. Malunki musiały być odnowione jakąś techniką, bo są dobrze widoczne. Te nieudostępnione dla turystów są gorzej zachowane. Dalej ścieżka prowadzi stromo na wierzchołek wzniesienia, ponad pieczarę z dwoma wejściami naprzeciw siebie. Tak że wysunięta na klifie skała jest dachem dla jaskini. Lało się z nas strumieniami, mimo że słońce nie aż tak bardzo nas prażyło. Wjechaliśmy na powrót w tropikalną duchotę. Czy się idzie, czy stoi, pot trzeba wycierać z czoła, inaczej zalewa oczy słoną kaskadą. Ubranie się klei do ciała jak polane wodą. Usta łapią powietrze, ale tu chyba jest więcej wody w powietrzu niż tlenu. Dobrze, że dziś nie ma much i komarów. Trzeba się przyzwyczaić.
       Kiedy obeszliśmy cały płaskowyż, weszliśmy do ocienionej dolinki, w którą siły godne Tytanów, nawrzucały zwalistych głazów wielkości domu naszego prezydenta. Drzewa i skały dawały cień i miłą atmosferę schronienia, bezpiecznie odciętą od otoczenia. Tutaj znaleźliśmy sporo ciekawych rysunków naskalnych. Nie wiemy dlaczego zostały odseparowane od szlaku turystycznego. Kiedyś zbudowano tutaj dużym nakładem sił ciekawą ścieżkę. Może później przedstawiciele komun aborygeńskich wywalczyły, aby odcięto ten teren od dostępu publicznego. Iwona przypomniała sobie, że Aborygeni mieli takie miejsca, gdzie wyjątkowo dobrze odczuwali bliskość przodków. Przychodzili tam aby począć potomka. Może to jest jedno z tych lokalizacji.
       Później pojechaliśmy do miejscowości Laura, na jedynym szlaku wiodącym przez całą długość półwyspu York. Na jego cywilizowanym końcu jest miasteczko Weipa z kopalniami, dalej wiedzie szlak 4x4, aż na sam koniec. Zawsze myślałem o półwyspie York, jak o dżungli z dużą ilością żółtego błota i tropikalnego lasu tonącego w strugach deszczu monsunowego. Ale to jest pagórkowaty teren, dość suchy, za to usiany strumieniami okresowymi i lasem, który z wysokości punktów widokowych, na szczytach wzniesień, wygląda jak zalesiona sawanna, z wałęsającymi się krowami. Mariusze mają to do siebie, że zwykle zawodzą się na swoich wyobrażeniach.
       Laura to wioska w większości aborygeńska. Zwiedziliśmy ją całą w poszukiwaniu informacji o stanie dróg. Jedyny sklep prowadzi starszy pan o twarzy zdjętej z obrazu świętej pamięci Franciszka Józefa I, ongiś miłościwie nam panującego cysorza Austro-Węgier. Pan... dajmy na to Franciszek, jest też lotnikiem i wozi turystów na pokuszenie, pokazując im piękno yorkijskiej przyrody z perspektywy boskiej. Tutejsi Aborygeni nie wyglądają na aż tak cofniętych w cywilizowaniu jak ci z Northern Territory. Może przewaga siły białych zmusiła ich do większej uległości, a może tutaj stosuje się inne programy naprawcze 'dzikiego człowieka'. Niestety nie mamy już czasu na zgłębianie tego tematu. Zawróciliśmy do Parku Daintree i znaleźliśmy nocleg w prawdziwym, tropikalnym lesie deszczowym, jaki znam z wypraw po południowej Azji. Kiedy czas był ku temu, znalazła się dziura w lesie, może ongiś służąca za składowisko sprzętu do budowy drogi.
       Każdy las deszczowy inaczej pachnie i inaczej brzmi o poranku. Tutaj, w Australii, rankiem obudziły nas skrzekliwe papugi ale wcześniej jakieś nieznane nam ptaki dały piękny koncert do woni gnijącego drewna i powszechnej wilgoci. To był zupełnie inny koncert niż nad jeziorem pod Halls Creek, ale równie ciekawy.
       Już pół godziny później zjeżdżaliśmy serpentynami nad ocean, do miasteczka Mossman. Tutaj zaczyna się wesołe, wakacyjne miasteczko dla australijskich turystów. Taki kombajn długi na kilkadziesiąt kilometrów i szeroki na kilkanaście, obejmujący park Daintree. Ta maszyna do przerobu turystycznych marzeń o wspaniałych wakacjach, wciąga jak wir morski dawne statki odkrywców nowych lądów. Wciąga całe rodziny wakacjuszy, całe autokary Niemców, którzy przyjechali tutaj zobaczyć Australię. Wciąga i mieli doskonale zorganizowanymi wycieczkami tematycznymi, kruzami łodziami na rafę, po rzece oglądać krokodyle, helikopterem oglądać z góry las deszczowy, rowerem elektrycznym po ścieżce rowerowej, pieszo z przewodnikiem po dżungli, wspinaczka po linach do miasteczka zawieszonego na potężnych drzewach lasu deszczowego. Wieczorem kuchnie serwują dania z całego świata, basen czystą wodą omiecie twe zmęczone członki, chłodne piwo ukoi wrażenia całego dnia, a wygodne łóżko w hotelu da wypocząć ciału, by rano ruszyć ponownie w wir kombajnu wciągającego turystów, obłupiających ich z mamony i wypuszczający do domu po tygodniu czy dwóch, szczęśliwych, wypoczętych, nasyconych, gotowych by marzyć o kolejnych wakacjach... na Tasmanii, czy Nowej Zelandii.
       Ale co ja tu robię? Przewodnik Lonely Planet tak mocno przekręcił ster, że teraz adresuje swe książki do bogatych turystów, no bo dawni podróżnicy już osiadli, a nowi organizują się przez Trip Advisor, czy inne portale dla cwanych, oszczędnych i pożądających prawdziwych przygód dyziów. A my ciągle ten przewodnik czytamy...
       Ale mimo wszystko wjechaliśmy do parku Daintree. Zapłaciliśmy za prom 78zł i przejechaliśmy całą tą galerię, wystawkę pokazującą możliwości kombajnu, kosmiczne ceny, nawet ładne hotele, ciekawe rękodzieło i z pewnością smaczną kuchnię. Przejechaliśmy to wszystko w tłumie samochodów, które jak na umówiony znak zjeżdżały do każdej atrakcji z listy, trzaskały drzwi, ciżba wylewała się by pstryknąć zdjęcie, grube babska smarowały swe grube cielska kremem na słońce i po chwili ponownie trzaskały drzwi i samochody jechały do następnej atrakcji. Dla niepłacących zorganizowano trzy miejsca, gdzie można zupełnie za darmo, chyba przez przeoczenie obsługi parku, pójść na wędrówkę po dżungli, albo lesie namorzynowym, czy plaży. Poznać życie lasu deszczowego od podszewki. To akurat jest warte grzechu i opłaty za prom.
       O pięknie dżungli pisałem już podczas wyprawy przez
Sri Lankę. Tamten las deszczowy był piękniejszy, ale to przecież kwestia gustu, albo poczucia wolności. Tam czułem się bardziej swobodnie, bez barier cenowych, bez znaków ostrzegawczych i zakazu, bez wszechobecnego lęku o bezpieczeństwo na styku człowiek vs. przyroda. Australia wschodnia nie podobała mi się jeszcze zanim tu trafiłem, wyobrażałem sobie to zagęszczenie ludzi i samochodów, i tą całą czapę komercji. Tam, na zachodzie atmosfera bardziej mi odpowiadała. Prawie wszyscy mieszkają w małych miasteczkach i na wsi. Tacy ludzie przywiązują o wiele mniejszą wagę do nowoczesnego blichtru, tego jak ich widzą, świadomego kreowania swojego wizerunku przez kupowanie modnych rzeczy, podążania za modą światowców. Po prostu są wsiowi. Samochód, oczywiście pick-up, służy do przemieszczania siebie i towarów, a nie do prezentacji zasobności portfela, czy statusu społecznego. To samo ubranie nosi się podczas pracy przy krowach i na wyjazd do miasta na zakupy. Wszystko ma swoje miejsce w racjonalnym, praktycznym świecie, nic co nie jest podyktowane pożyteczną pobudką nie znajdzie tu miejsca. To się tyczy także sposobu bycia, mentalności, światopoglądu. Luz, prostota i radość życia zachodniej Australii jest czymś zupełnie innym niż na Wschodzie. Chociaż może jestem ślepy, uprzedziłem się, albo co...
       Teraz jednak jestem tu, nawet czasami mi się podoba. Ale łapię się na tym, że porównuję do zachodniej i centralnej Australii i myślę - o tu jest fajnie, tak jak było na Zachodzie. I okazuje się, że dzieje się tak tylko wtedy, gdy wyjedziemy za daleko, kiedy droga asfaltowa się skończy, kiedy puścimy się za zakaz... no może bardziej ostrzeżenie, zaczynające całą litanię niebezpieczeństw od słów 'for your safety...'. Jakie to australijskie, zaimportowane z USA. W społeczeństwie dbającym już tylko o coroczny przyrost konsumpcji, bezpieczeństwo jest najważniejsze, dbając o bezpieczeństwo zapewniamy sobie ciągłość trwania w nirwanie komfortu. Radość i szczęście przyjdzie samo, nie trzeba o nie dbać. Bo przecież najważniejsze rzeczy w życiu są za darmo.
       Ten przejazd przez farmy trzciny cukrowej i winnice, i sady owoców tropikalnych, przez te wystrzyżone trawniki, całe pagórki, przez te rezydencje... Gdybym zobaczył fioletową krowę, to nawet palmy by mi nie przeszkadzały w tym, aby poczuć się jak w centralnej Europie. Potem zatrzymujemy się na parkingu, pod jakąś atrakcją turystyczną, gdzie całe rodziny wytaczają się z wielkich samochodów, jak tłuste, amerykańskie wieprze, bezwstydnie obnażają swe deformacje ciała spowodowane wpieprzaniem zchemizowanego mięcha na amerykańskich sterydach. Świętej pamięci Denis Roussos mógłby w tym tłumie tłustokrowia pomyśleć, że ma piękną figurę. Iwona mówi, że 16-ście lat temu nie widziała tutaj tyle amerykańskich tuczników. Australia się silnie amerykanizuje. Typowo australijski luz i lekceważenie własnego wizerunku, oraz brak wzorców społecznych, powoduje że młodzież łatwo wpada w tuczenie się na wieprza plastykowym żarciem. Trzeba by wytworzyć odwrotną modę, na chudość i elegancję, ośmieszyć grubasów, podać gotowe sposoby na zdrowe żywienie, ludzie to łykną jak łyknęli rowery na grubych oponach. Wystarczy stworzyć nowy trend, ale komu to się opłaca. U nas taki grubas spotykał by się z pewnym milczącym oporem społecznym, a tutaj bezwstydnie paraduje, wręcz jest dumny z zapasów jakie zgromadził. Większość tuczników to kobiety i to dość młode. Jakiś kult matki i kobiety budowczyni rodziny się tu wytworzył, jak u Indian w Amazonii. Pod sklepem najpierw wytacza się taki baleron z wielkiej Toyoty, potem chudy jak szczapa mąż, następnie dziatwa już aspirująca wyglądem do wyglądu małych wieprzków. Są oczywiście także normalni, jak w Hollywoodzie, ale trudno im utrzymać dzieci z dala od fast foodu i cukru. Faktem jest, że podobnie jak we Francji, tak i w Australii, panuje moda na wielodzietność. Może to pokłosie jeszcze dawnego kultu wielkiej rodziny, klanu, budowania tradycji wielopokoleniowej. W każdym razie ludzie młodzi, wykształceni i majętni mają po dwójkę, trójkę i więcej dzieci. Takie coś widzi się tylko w społeczeństwach jeszcze nie w pełni ucywilizowanych... za wyjątkiem Francji.
       A Iwona czyta książkę o pierwszych zdobywcach dzikiej Australii, o umiłowaniu porządku i pracy, o poświęceniu prywaty dobru publicznemu, o misji, o budowie zrębów pierwszej cywilizacji, o oddaniu i o przegranych w tej walce, i o tym jak następne pokolenia Australijczyków dryfowały w zupełnie innym kierunku. Autor Don Watson dziwi się, ale to przecież takie ludzkie, takie naturalne.
       Dziś 15% Australusów mieszka na wsi. Ale to nie wieś, to przedmieścia i miasteczka wokół dużych miast, wzdłuż wybrzeża oceanu. Watson porównuje, za słynnym australijskim poetą, strukturę zaludnienia Australii do przekroju pnia gumtree, to odmiana eukaliptusa o białej jak papier korze. Takie drzewa w środku są spróchniałe i nieżywe, cała witalność skupia się pod cienką korą. Nowocześni Australijczycy mieszkają w zasadzie wszyscy blisko plaży, najbardziej aktywną warstwą społeczną są imigranci, ale wszyscy hołdują kultowi pioniera. Jest w narodzie ten mit pierwszego osadnika, człowieka z pasją wycinającego dżunglę pod uprawy i walczącego z suszą, hodującego bydło. Tak jak Polacy mają głęboko zagnieżdżony etos bohatera, wilkenrodyzm, tak Australijczycy, mimo że dawno już odeszli od prostego, czystego w formie, zaangażowanego życia, nadal obudowują swoją społeczną mentalność wokół mitu pioniera. Ledwie jakiś promil społeczeństwa mieszka i żyje według starych zasad dawnych, australijskich pionierów, wewnątrz kontynentu, w izolacji od nowoczesnej Australii. Młodzi stamtąd uciekają na którekolwiek wybrzeże, nie chcą pozostać kmiotkami.
       Kultu pioniera aż tak bardzo nie widać na wschodnim wybrzeżu, ale wiara w wielodzietne rodziny jest częścią tego etosu. Zakładanie stalowych zderzaków nawet do osobowych, miejskich Mercedesów i podmiejskich autobusów, czy spędzanie wakacji w drodze, nocując w plenerze, z przyczepą pełną dobytku, jak pierwsi osadnicy, zdolność społeczna do organizowania się ad hoc w chwilach zagrożenia, by razem stawić czoło niebezpieczeństwu, przywiązywanie wielkiej wagi do braterstwa broni we wspólnocie commonwealth, wspominanie poświęcenia australijskiego pod Gallipoli i wiele innych cech australijskich, pochodzi właśnie od etosu pioniera. Pierwsze dwa pokolenia osadników stworzyły tą australijską mentalność, odrębną od europejskiej, czy amerykańskiej. Dziś Australia jest małoznaczącym krajem, choć dobrze im się wiedzie, żadna z wielkich sił tego świata na Australię nie zwraca uwagi. Czują się zepchnięci na margines, zbyt daleko od głównego nurtu spraw światowych. Tym bardziej podkreślają swoją odrębność, konsolidują się w patriotyzmie. Starsi silnie są związani tradycją wspólnoty, pracy na rzecz dobra społecznego. Wolontariat na emeryturze jest tutaj rzeczą naturalną. Bez trudu można znaleźć starsze panie lub panów pracujących w bibliotekach, w informacji turystycznej, czy sklepach czerwonego krzyża, hobbystycznie można rzec. Często ludzie oddają część swojego gruntu na potrzeby społeczne, aby zbudować tam przystanek z wiatą i informacją dla turystów, albo jakąś instytucję publiczną. W Queenslandzie zauważyliśmy, że na parkingach przy głównej drodze jest rozdawana kawa dla kierowców za darmo, przez pracujących na wolontariacie emerytów z poczuciem misji, czynienia czegoś dla dobra ogółu, by kierowcy nie zasypiali i nie powodowali wypadków. Skonsolidowanie wewnętrzne Australijczyków jest bardzo silne i motywujące do działania, poprawy osobistego bytu by lepiej służyć innym. Można powiedzieć, że to jedna z cech pozytywnych wypływających z dawnej tradycji pionierskiej wspólnoty, ale koliduje ona silnie z nowoczesnym wyemancypowaniem indywidualizmu, tak promowanym dziś wśród młodzieży. I znowu można tą sytuację porównać do Polski. Jest niewielka grupa młodych silnie istniejąca w dawnej tradycji, jak u nas aktywiści z Oazy, ale większość dryfuje w kierunku globalizacji zwyczajów, by być bardziej nowocześni.
       Przy okazji dróg w Queenslandzie. Stawia się tu niezwykle dużo znaków pionowych przy jezdni, mających zapobiec zasypianiu kierowców, chociaż drogi tu są kręte jak we Francji. Wymyśla się rożne hasła aktywizujące umysł zasypiającego, albo quizy pomagające całej, podróżującej na wakacje rodzinie, by włączyć się do działania na rzecz obudzenia taty za kierownicą. Oczywiście nagromadzenie powoduje znieczulenie. Za dużo tego i szybko człowiek przestaje reagować.
       Niewprawny czytelnik mógłby pomyśleć, że mi się Australia niepodoba, że ją krytykuję, a gdyby znał/miał jakiegoś turystę w rodzinie, któren to wrócił uchachany od ucha do ucha z wycieczki po Australii, to mógłby pomyśleć, że piszę głupoty. Kto wie, przy kim stoi palma prawdy.
       Niecałe 100% Queenslandu jakie do tej pory widziałem, niepodoba mi się. Jakieś 20% jest całkiem OK. Na przykład rzeczone spacery po dżungli. Co prawda infrastruktura darmowa, stworzona dla turysty w Northern Territory, czy Western Australia stoi na o wiele wyższym poziomie, ale i tak jest OK. Tutaj turyści walą drzwiami i oknami nawet poza sezonem, więc po co się starać aby ich przyciągać takimi prostackimi udogodnieniami jak wiata na parkingu, albo parking z możliwością nocowania, czy WiFi na tym parkingu. To ostatnie musi wzbudzać pusty śmiech jeno, w centrum zarządu turystyki w Queenslandzie. A w Western Australia, traktują takie rzeczy bardzo poważnie.
       Skorzystaliśmy z naszej wiary w Delikutasa i jego możliwości terenowe, i puściliśmy się trasą '4WD only' poza zakres możliwości zwykłego turysty. Tutaj samochód terenowy nie jest tak powszechnym środkiem lokomocji jak to jest dalej na zachód. Co prawda możliwości Delikutasa nie były potrzebne, ale znaleźliśmy się w 'naszym świecie', daleko od ludzi, na bezludnej plaży bez zakazów, ale i bez wiaty, a deszcz wali nieustająco. Przy okazji. Treking przez las deszczowy w strugach deszczu jest czymś na miarę przejażdżki quarterem, na siodle typu teksańskiego, w jeansach i butach typu cowboyki. Czyli jak ryba w wodzie.
       Zajechaliśmy nawet do wioski aborygeńskiej, ale także obklejonej przez rezydencje białych chcących żyć daleko od zgiełku cywilizacji i w lesie deszczowym. Mianowicie do wioski Wujal Wujal. Wujo zaserwował nam nawet podjazd pod przepiękny wodospad Bloomfield, chyba jeden z piękniejszych w tej podróży. My wujowi zaserwowaliśmy naszą naklejkę, ślad ślimaka polskiego, wykwit autoprezentacji wielkiego ego.
       Następnego dnia zerwaliśmy się pół godziny przed świtem. Czekała nas wędrówka po górach, na szczyt Sorrow, czyli żałość, nazwany tak przez Jamesa Cooka, któren u tych wybrzeży rozbił swój statek. Aborygeni mają swoją opowieść o tym pagórku, jak zwykle związaną z niespełnioną miłością, o dwóch mężczyznach i jednej kobiecie. Typowe powiastki kobiet, o uczuciach, zdradzie, zazdrości, pożądaniu, trudnych wyborach, planowaniu przyszłości, zakładaniu i utrzymaniu rodziny. Mężczyźni mają inne historyjki do rozpowszechniania. Takie ugruntowujące siłę, odwagę, wiarę w nienaruszalny porządek, podtrzymanie tradycji ojców i w zwycięstwo mimo porażki, coś jak nasza powiastka o Hubalu. Ci Aborygeni niewiele się różnią od najbardziej przywiązanego do tradycji plemiennej narodu w Europie.
       Dla nas Mount Sorrow był jedynie pagórkiem do zdobycia. Trzeba na niego wejść prawie 700 metrów w pionie, co nie jest żadnym wyczynem w Polsce, ale w północno-australijskiej saunie staje się dość trudnym wyzwaniem, zwłaszcza dla kogoś z kiepskim układem krążenia. Widok roztaczający się ze szczytu nie jest wart tej wspinaczki, ale przebywanie pięć, czy nawet siedem godzin w dżungli, może niezbyt urodziwej, ale jednak dżungli tropikalnej, jest dla przyjezdnego z Europy czymś ciekawym. Od dawna mam ochotę na tygodniowy treking w dżungli Sumatry, z wejściem na jakiś wulkan. A tu niespodziewanie nadarzyła się okazja pospacerować po lesie deszczowym w Australii.
       Ścieżka nie jest dobrze utrzymana, ani oznakowana. Ale ani jedno, ani drugie nie jest potrzebne aby przeżyć fajną przygodę. Szlak jest miejscami dość trudny, jeśli idzie się podczas deszczu, może być nawet niezwykle trudny. Wtedy przydadzą się polskie raki zakładane na buty. Oprócz stromizn i śliskiej gliny, należy się spodziewać zarastającej ścieżkę dżungli. Czyli właśnie tego po co tu przyszliśmy. Liany pętają się wokół stóp, liście zasłaniają oczy, pędy z haczykowatymi igłami czepiają się i rozrywają odzienie albo nagą skórę, a najgorsze są pająki. Nie wiem czy rozmiar stanowi o ich jadowitości, ale są wielkości dłoni. Kiedy idzie się wcześnie rano, po to aby wejść jak najwyżej zanim słońce zacznie palić i duchota osiągnie stopień trudno wytrzymalny, pajęczyny uplecione przez pracowite owady zaciągają ścieżkę sieciami co kilkanaście metrów. Iwona dzielnie z tym wyzwaniem dziś walczyła. Z wrodzoną sobie łagodnością odsuwała kijkiem całe konstelacje pajęczyn, wraz z pająkami, na krzaki i liście palm obok, przemawiając przy tem do pająków łagodnym głosem. Praca żmudna, ale potrzebna. Bez tego pająki mogłyby nabyć złego mniemania o ludziach, a i trudno wejść na szczyt. Chociaż można wyruszyć w południe, kiedy szlak już jest oczyszczony, tak jak robi to znakomita większość piechurów, wtedy idzie się w duchocie i zwiększa się maksymalnie szansę schodzenia w deszczu, co kończy się zwykle zjazdem na dupie i podartymi spodniami. Szkoda mi było dup niektórych turystek idących późno na szlak.
       Tak jak pisałem, nie warto włazić do tej dżungli, aby wejść na Mount Sorrow, warto włazić dla samego włażenia. Przedzieranie się przez dżunglę ma w sobie jakąś pierwotną magię walki z przeciwnościami, jak się dobrze postarać to i walki o przetrwanie. Wspinaczka po śliskiej glinie, chwytanie się za liany, ale najpierw trzeba sprawdzić, czy nie spaceruje po niej jakiś duży owad, wypatrywanie jednocześnie pajęczyn i wielkich mrówek czekających tylko aby dokonać abordażu na sandał, to wszystko ma jakieś piękno w sobie. Piękno zmagania się z przeciwnościami. Od razu przypomniały mi się te wszystkie moje trekingi na przełaj przez polskie góry, aby było trudniej, aby zwycięstwo miało większy wymiar, aby piechur był bardziej wart siebie. A te wyprawy off-roadowe, czy enduro po lesie, po błocie, nie wiadomo po co, ale cieszą, dają radość istnienia, powód by czekać na weekend. Wędrówka po dżungli daje jeszcze sposobność odkrywania ciekawych jej zakątków, niezwykłych drzew uplecionych lianami, duszonymi przez figowce. Może turysta z Sumatry zachwycałby się polskim borem sosnowym, czy świerkowym, jego zapachem, miąższem igliwia, zwierzyną leśną, skrzącą się rosą o poranku na trawie, chłodem cienia lasu. Ale dla nas dżungla tropikalna jest inna od znanego i dlatego zachwyca. Tu nie ma gombrowiczowskiego dylematu 'czemu zachwyca', chociaż kiedy pot zalewa oczy, tchu w piersiach brak, nogi się ślizgają, pijawki przyklejają i co chwilę trzeba je odrywać, człek się zastanawia - po co to wszystko? Wtedy trzeba jak Aborygen szkolony na historyjkach o bohaterach, bezmyślnie jak polski żołnierz za wolność waszą i naszą, wyciągać nogi w przód pomimo przeciwności. Potem się zobaczy, co z tego wyjdzie, a nóż dadzą medal.
       Po trekingu w saunie pojechaliśmy nad rzekę wykąpać się, ale rzekę oblegli turyści z hałaśliwym, dudniącym jak dzwon Zygmunta, opowiadającym 'jangle stories', przewodnikiem w krótkich spodenkach, koszuli, kapeluszu i butach wielkich jak jego głowa. Wzięliśmy więc standardowy prysznic z butelki w krzakach i pojechaliśmy stawić czoła wschodnio-australijskiej cywilizacji. Po drodze musiałem się jednak zatrzymać w 'spragnionym wielbudzie', aby zaczerpnąć wina w kartonie, bo trudno mi będzie znieść tą dewolucję z dziczy do cywilizacji. Zanocowaliśmy na plaży. O dziwo na parkingu z wiatami, tuż przy hałaśliwej głównej, ale ciągle to jest tylko 10% hałasu głównej europejskiej, nie było znaków 'no camping'. Skorzystało już z tej okazji paru koczowników, w tym jeden prawdziwek australijski w starym Subaru i ładna cycatka, którą obstawił już jakiś brodacz. Jednak duch w narodzie podróżniczym, kloszardzkim nie upada. Za drzewami, dziesięć metrów od samochodu mieliśmy piaszczystą plażę. W chwili pisania tych słów, ani rekinusa, ani krokodylusa w spokojnej wodzie do dostrzegliśmy. Trzeba iść się wykąpać.
       Kolejnego dnia w większości tylko pędziliśmy na południe w naszej klimatyzowanej bańce. Mijaliśmy kolejne miasteczka, jakich tu jest sporo, a każde różni się od pozostałych. Niektóre, bez żadnego makijażu, mogłyby się znaleźć na Florydzie. Inne były wyjęte z tropików malezyjskich, dusznych, kolorowych, z szerokimi ulicami, kamiennymi, bielonymi kościołami, targami owoców morza i innych egzotycznych owoców, sporą ilością skośnookich na ulicach. Jeszcze inne miały swój osobisty charakter, kolonialny, ale australijski. Miasteczka tutaj są bogate, inwestują w swój wygląd, większość domostw też jest zadbana, z wygolonym trawnikiem, ładnym domem koniecznie na niskich palach i z wielkimi zadaszeniami nad oknami i wejściem. Deszcze tutaj to norma. W Polsce deszcz potrafi w lecie popsuć humor, tutaj jest odświeżeniem, przerwą w silnym nasłonecznieniu, okazją aby zmoknąć, by się ochłodzić. Taplanie się w klapkach, w deszczu, idąc po chodniku jest normą. Nikt nie poda ci ręcznika w domu, kiedy zmokniesz, mówiąc - wytrzyj się bo dostaniesz kataru. Po prostu inny świat, z kolorowymi miasteczkami, jak guzikami pikującymi zieloną od trzciny cukrowej pufę na fotelu. Inny świat, woda inaczej z wanny wycieka, mają klamki kręcące się w inną stronę, nawet na promie nie pozwalają wysiąść z samochodu, a w Europie nakazują wysiąść z samochodu.
       Jest coś w całej Australii, czego jeszcze nie zanotowałem. Ich reklamy są wsiowe, takie właśnie jak u nas na wsi. Tylko w dużych miastach można zauważyć reklamy znanych koncernów, czy telefonii komórkowej, albo ogólnoaustralijskich faworytów sprzedaży jak proszek do prania, czy margaryna. Reszta kraju, czyli jakieś 99.9% opanowana jest przez reklamy osobiste. To znaczy takie tworzone przez samych zainteresowanych i na ich poziomie gustu. Na przykład reklama jakiegoś kempingu nad rzeką ma koniecznie zdjęcie zadowolonych klientów, albo właściciela z wędką, wielką rybą i rumieńcem od nadmiaru piwa na policzkach. Zdjęcie zrobione jest przez kolegę równie zaprawionego piwem i to widać. To na pewno dodaje wiarygodności i jest typowo australijskie. Albo reklama lokalnego mechanika, gdzie wycięta chyba z Playboya dziewczyna zachwala maniery fachowca od silników. Reklama lokalnej palestry adwokackiej nie jest lepsza, wielki paragraf i ponure pismo oznaczające chyba pajęczynę prawniczą, w którą strach wpaść. Chyba nie ma na wsi firm specjalizujących się w reklamie, więc tworzy się ją odręcznie przez samych zainteresowanych. To jest właśnie piękne, australijskie, prawdziwe, nie ma w tym typowo europejskiej finezji oszustwa.
       Ale weźmy temat śmieci w Australii. U nas trzeba ludzi namawiać do wrzucania śmieci do koszy, albo straszyć ich karą. Chociaż w Singapurze karze się surowo za plucie na chodnik. W Australii jest teraz trend usuwania koszy z chodników i parkingów przydrożnych. Nie ze względu na oczekiwaną wizytę prezydenta Trampa, ale z powodu programu uczącego społeczeństwo samodyscypliny i odpowiedzialności za własny kraj. Najpierw uczono ich używać koszy, teraz kosze się usuwa, bo są nieekologiczne. Buduje się zbiorcze, wielkie tipy, znaczy kosze, gdzie można wyrzucać zebrane przez siebie śmieci. Oczywiście program nie obowiązuje Aborygenów z centrum i zachodu kraju, ci ze wschodu już się prawie ucywilizowali. Brak koszy w miejscach publicznych najbardziej dezorientuje turystów zagranicznych, przyzwyczajonych już przez kampanie ekologiczne do dyscypliny wyrzucania śmieci do koszy na śmieci, a tutaj ich brak. Niektórzy organizują sobie jakąś torebkę i chowają śmieci do niej, bo zaimplementowane poczucie wstydu zabrania im wyrzucania śmieci na ziemię. Ale są też inni, narody śródziemnomorskie, dawny blok wschodni, Amerykanie południowi, którzy w nerwach, że australijski departament śmieci zrobił ich w konia i usunął kosze, na dodatek tym się chwali specjalnie wydrukowanymi banerami, rzucają ostentacyjnie odpadki na trawnik... w miejscu gdzie kiedyś stał kosz.
       Nie tylko jazdą dziś się zajmowaliśmy. Zajechaliśmy do Babinda Gorge. Aborygeńska historyjka kobiet mówi o tym miejscu tak: kiedyś pewien chłopiec porwał piękną dziewczynę i połączyła ich miłość, jak w bajce, uciekli ale mężczyźni z wioski dogonili ich nad strumieniem, strażnicy porządku społecznego i trwania tradycji, dziewczyna nie mogła znieść rozłąki z ukochanym i rzuciła się w wodę, została poświęcona w walce ze sztywnym porządkiem rzeczy, a wtedy trysnęła woda i ziemia, i powstał mały kanion z rzeką przeciskającą się między potężnymi głazami. No i rzeczywiście tak jest, a biały zrobił do tego parking z wiatami i WuCetami, oraz ścieżkę przez piękną dżunglę nad rzekę, w której można się kąpać. Aligatory tu nie docierają, a woda jest zimna, więc warto do niej wskoczyć, aby się ochłodzić. Miejsce jest dość popularne, zarówno pośród ludności tubylczej, jak i wielu turystów zdążających, w ten czas kanikuły na północ, zajeżdża tutaj by zażyć ochłody. Takich miejsc w górach biegnących wzdłuż wybrzeża jest dość sporo. Każde dokładnie opisane w folderach reklamowych, dostępnych za free w biurach informacji turystycznej.
       Wróciła także na nasz szlak, stara, dobra zasada z okolic Perth. Gdzie małe miasteczka oprócz kempingu, mają także miejsce z cieniem drzew, wiatą, kibelkiem i zapraszają przyjezdnych aby zanocowali sobie pod tą gruszą. Chwała tym miasteczkom za gościnność. My jednak na noc wjechaliśmy 200 metrów w górę, ponad ten zielony kobierzec trzciny cukrowej. Jest tutaj kilka wiat i miejsce na noc. Nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś może na takiej łysej górze zanocować, więc nie postawili zakazu. Roztacza się stąd piękny widok, młodzi przyjeżdżają się rżnąć po krzakach, a my dziś zamkniemy się w Delikutasie, bo wieje zimny wiatr. W zasadzie nie wiadomo skąd wieje, bo hula tutaj jak na Kasprowym, ale jest wreszcie chłodniej i nie tak duszno jak na północy.
       W dwa dni dojechaliśmy pod aglomerację stolicy Queenslandu - Brisbane, tuż przy jego południowej granicy. Powoli zatapialiśmy się w nagromadzeniu cywilizacji, główna droga stała się zatłoczona jak nasze główne w Europie. Zapragnęliśmy z niej uciec, mieliśmy już szczerze dość nagromadzenia ludzi, ja mocno żałowałem, że dałem się namówić na przyjazd na wschodnie wybrzeże. Trzeba było znaleźć jakąś alternatywną drogę przez góry. W ten sposób wjechaliśmy w krajobraz jak z francuskiej Auvergne. Zielone, soczyste pagórki, a na nich pasące się krowy. Droga wije się leniwie, wąską tasiemką asfaltu pośród drucianych płotów i cukierkowych domów, otoczonych wystrzyżonymi trawnikami. Domy w amerykańskim stylu, drewniane, otulone dawnym sidingiem, czyli deskami przybijanymi poziomo, na zakładkę. Wszystko w pastelowych kolorach, pięknie, miło, właśnie tak banalnie i sterylnie jak w przykładowej Szwajcarii. Gdyby postawić tu kamienne chateau i puścić rolników w słomkowych kapeluszach w drogę do boulangerie, po poranną bagietkę, to bylibyśmy we Francji. No może niektóre drzewa są inne, zdarzają się palmy i araukarie, a także inne, nieznane nam piękne okazy australijskiej flory.
       Im bliżej Brisbane, tym mniej rolniczy ten krajobraz się stawał, a bardziej przypominał bogatą dzielnicę willową, na zielonych pagórkach ponad miastem. Brisbane ma 2.2 miliona mieszkańców, Perth miało 1.8, a Darwin 0.13. Wjechaliśmy w australijski raj. Nie ma tu black fellows, nie ma tu chamstwa, ani złodziejstwa, jest uśmiech i przyjaźni ludzie. Wszyscy są bogaci, zadowoleni, piękni. Przed swoimi rezydencjami wystawiają płody ze swoich ogródków, jak w Perth w dzielnicy Wemblay Downs. Czasami wypiszą karteczkę z ceną i postawią dziecięcą świnkę skarbonkę. Zapłać i weź co chcesz. Ktoś by powiedział - taki raj bo są bogaci. Ale nasi nuworysze nawet w trzecim pokoleniu do tego nie dorosną. Miejsce siedzenia determinuje sposób myślenia. Dlatego wolałbym mieszkać w Australii, niż w Polsce. Tutaj wykonując tą samą pracę co w Polsce, można mieć pięciokrotnie większą konsumpcję, a ludzie, których talenty w Polsce można praktykować jedynie hobbystycznie, jak artyści, lekarze medycyny niekonwencjonalnej, różnego rodzaju twórcy - rzemieślnicy, itp., tutaj normalnie zarabiają na życie swoją pracą i pasją. Ale po co komu większa konsumpcja? Ano po to aby nie szarpać się za kieszeń kiedy stara pralka ci padnie, albo nie oszczędzać pięć lat aby zabrać całą rodzinę na Bali, albo nie tłumaczyć się przed znajomymi, że nie mogę jechać w podróż na Syberię, bo nie mam czasu/pieniędzy. Tutaj możesz mniej pracować aby mieć więcej czasu, a za te mniejsze pieniądze i tak stać cię na pięć razy więcej niż w Polsce. Daje to większą radość z życia, mniej stresu, większe możliwości rozwoju samego siebie, to musi zmienić sposób myślenia.
       Cudem udało się nam znaleźć dziki nocleg w lesie parku przyrody. Wyrzucają tu śmieci, więc chyba nam, śmieciom dryfującym z dala od rodzimego społeczeństwa i jego tradycji, pozwolą tu przenocować.
       To nagromadzenie cywilizacji, przypomina mi sytuację nad morzem w Chorwacji. Kiedyś lubiłem tam jeździć aby snorklować z rurką w zębach. Zwykle siedziałem dwie godziny w wodzie i kiedy wynurzałem głowę z wody, do uszu docierał wrzask wakacyjnej plaży, a w oczy bił harmider, ruch cywilizacji. Ten przeskok z oglądania głębin, spokojnych, czystych w formie, łagodnych, uspokajających, a potem wynurzenie głowy tuż przed plażą, przypomina mi właśnie nasz wjazd do południowego Queenslandu.
       Jak to Papa Chmiel pisał w swoich komiksach - 300km dziurawych, australijskich asfaltów dalej, znaleźliśmy się na granicy Queenslandu i New South Wales. Ominęliśmy Brisbane od zachodnich, dalszych przedmieść, rozłożonych na pięknych, zielonych pagórkach.
       Po 11-stu tysiącach kilometrów, pękła nam używana, zmęczona opona, którą kupiliśmy jeszcze w Broome. W Ipswich udało się nam znaleźć złomowisko i sprzedaż używanych opon. Znaleźliśmy całkiem fajną oponę AT za 165zł. Dalej przebijaliśmy się przez lasy zwykłą drogą szutrową i tak zawitaliśmy na prywatne pole biwakowe nad górskim strumieniem, w którym pluskały się tłuste, australijskie prosiaczki. Nadzwyczaj ruchliwe jak na swoje zapasowe kilogramy. Na pobliskim wzgórzu, pod jakimś rozłożystym egzotycznym drzewem, na trawie, przy zachodzącym słońcu i lekkim zefirku, było pięknie i cicho. Ale trzeba było jechać dalej, bo pole biwakowe płatne 24zł/osoba. Nie ujechaliśmy zbyt daleko i zanocowaliśmy przy drodze, obok wiaty, w lesie deszczowym.
       Zaczyna się tutaj Border Ranges National Park, który zwiedziliśmy następnego dnia. Jest niezwykle odświeżający i w swym zamkniętym świecie tropikalnych drzew, potrafi wyciszyć do zaśnięcia. Zwyczajem australijskim, przez park zrobiono ładną trasę dla samochodów. Szutrowa droga przecinała go na wskroś i można było zatrzymywać się na noc, albo na popas, w miejscach z wiatami, pośród dzikiej, skrzeczącej od papug, wdzierającej się lianami, ogromnymi liśćmi paproci i wszędobylską wilgocią, zieleni. Jest tutaj kilka tras trekingowych, niezbyt długich, ale wartych przejścia. Są dwa zaskakująco urocze punkty widokowe. Jeden z nich umieszczony na wysokim klifie wysuniętym jak dziób statku w przestrzeń urywającą się setkami metrów w dół do doliny z wioskami pośród zielonych łąk. Na końcu tego dzioba, umiejscowiono platformę widokową. Naprawdę można się czuć jak na końcu drewnianej tyki, bukszprytu, wystającego daleko w przód kadłuba statku Jamesa Cooka. On, swoim melancholijnym zwyczajem, nazwał ten wystający klif Point Danger.
       Kiedy wychodzi się z lasu deszczowego w przestrzeń ogarniętą słońcem, wilgotna duszność opada, ale czuje się palące gorąco na czubku głowy i szuka się od razu cienia. Dzisiaj od rana grzało słońce, a my jechaliśmy do znajomych Iwony, koło Dorrigo. Mieszkają w zielonych górach, w małej komunie ludzi wspólnie dzielących pobliskie stoki wzniesień. Pośród lasu rozsianych jest kilka budynków jak z bajki, mają tu swoje zasady i mieszkają na końcu długiej, krętej drogi. Zostaliśmy tutaj na ostatnie, nasze dni w Australii. Ale szybko poczułem się jak bym rzeczywiście stacjonował na końcu, zarośniętej, nieoznakowanej, mało wyjeżdżonej dróżki górskiej. Dalej nie da się nigdzie iść, jest skała i rzeka, można się tylko wycofać i zacząć od nowa, w jakimś miejscu, gdzie czułem się jeszcze pewnie. Albo zgnuśnieć w bezczynności i komforcie. Jakie to symboliczne, że właśnie tutaj trafiliśmy na koniec naszej podróży. Jeszcze wczoraj trwaliśmy w naszej normalnej rzeczywistości. Rano wstawaliśmy, jechaliśmy, szukaliśmy interesujących miejsc, potem miejsca na noc i układaliśmy się do snu w bezpiecznych wnętrznościach Delikutasa. Nagle, po trzech miesiącach przyszedł niespodziewanie ten dzień, kiedy jak nożem uciął stare i znane, skończyło się. Trzeba wypakować swoje wszystkie rzeczy, drobne szpargały, zmieścić to w plecaku, bo samochód idzie na sprzedaż, a my do samolotu. Przegalopowaliśmy razem w tym samochodzie prawie 19 tysięcy kilometrów australijskich, dziurawych dróg. Właśnie... ku mojemu zaskoczeniu mają tu wszędzie dziurawe drogi, nawet główne. Wystawiliśmy Mitsubishi na sprzedaż internetową i czekamy co się wydarzy. Właściwie już okrzepłem w myśli, że w Australii nie udało mi się zahaczyć na dłużej, zbudować tutaj przystani do której mógłbym wracać z podróży. Poszło dość łatwo, po prostu moim zwyczajem, zacząłem już podróżować w myślach dalej, w następną wyprawę. Ucieczka do przodu, w przyszłość, w złudzenie nowego, w nowe możliwości, marzenia. To łatwiejsze niż zmaganie się z rzeczywistością 'tu i teraz'. Za pięć miesięcy rozpoczynam nową podróż, posiedzę cztery miesiące w samochodzie, w Azji, a jak mi będzie źle to ucieknę myślą w przód, ku kolejnej podróży. Jeśli coś uwiera, można zmienić siebie i lepiej się przystosować, albo próbować zmienić rzeczywistość... albo wbrew naukom buddystów, uciec w przyszłość lub przeszłość, do stworzonej przez umysł iluzji. Jest idealna, bo skrojona wedle potrzeb, tam nic nie uwiera... przynajmniej dopóki przyszłość nie stanie się teraźniejszością. Dlatego bezpieczniej jest żyć przeszłością, ale trzeba mieć jakieś wspomnienia, które wyjątkowo dobrze pasują do potrzeb. Może lepiej czytać książki o idealnych bohaterach.
       Jeszcze dwa dni temu kupowaliśmy ostatni raz paliwo do Mitsubishi, a dziś go opróżniamy z rzeczy. Poznaliśmy lokalne prawo transportowe. W New South Wales rejestruje się pojazdy inaczej niż w Western Australia. Każdy samochód, czy motocykl ma dowód rejestracyjny w postaci zwykłej kartki papieru, na której odwrocie jest umowa kupna sprzedaży. Samochody co roku podlegają drobnemu przeglądowi technicznemu. Więc wielu rejestruje swoje wozy w Queenslandzie, tam jest wolna amerykanka jak w Western Australia. Te dwa stany różnią się także polityką podatkową. W Queenslandzie benzyna jest sporo tańsza od diesela, a w New South Wales na odwrót. Pierwsze miasteczka w New South Wales zaskoczyły nas europejską normalnością, znaczy murowanymi budynkami. W Australii jaką widzieliśmy do tej pory, to rzecz niespotykana. Nawet tak ważne budynki jak sąd miejski, czy ratusz, zwykle budowano z drewna. A tutaj całe centra większych wiosek i miasteczek są murowane. Obrzeża po nowoczesnemu buduje się z dykty amerykańskiej. Sztuka walki bez walki, znaczy jak przyjdzie jakiś tajfun, to niech się nie mocuje, tylko od razu wszystko zabiera pierwszym podmuchem. Zbudujemy sobie nowe, bo to tanie jest. Mają tu także dziwny sposób na parkingi w mieście. Trzeba parkować skośnie do chodnika, ale tyłem. To wielkie utrudnienie dla większości.
       Przez całą, naszą podróż po Australii, ciągle coś znajdywałem. Iwona tłumaczyła to rozrzutnością i nadkonsumpcjonizmem Australusów, jak coś zgubią to nie szukają, tylko kupują nowe. Znalezione buty to nie wszystko. Była także pożądana latarka diodowa, jedna z najlepszych na rynku mat do namiotu, pod śpiwór i wiele użytecznych szpargałów. Takie koczownicze zbieractwo z tej podróży wyszło. Od naszych dobrodziejów dostaliśmy także sporo potrzebnych rzeczy, niektóre zabierzemy do Europy. Czasami zaistnieją takie nieoczekiwane okoliczności, na pewno coś to oznacza, ale jak się tego dowiedzieć?
       No cóż to już chyba koniec. Siedzimy pod wiatą, tutaj to jest shed, i pijemy ostatnie, prawdziwe, australijskie wino, w Polsce mają rozwodnione. Shed to w Australii instytucja, jak u nas spiżarnia, kopiec z ziemniakami. We wsiowej Australii każdy ma shade i tam najpotrzebniejsze do życia urządzenia. Tam się idzie na piwo z kumplem, który przyjechał w odwiedziny, tam się konstruuje jakieś sprzęty dla domu, czy remontuje pojazdy, tam jest męski świat, stary telewizor, gitara, jakieś głośniki wyrwane ze starego Land Cruisera i podłączony do nich wzmacniacz z czasów jak się jeszcze grało na studniówce. W rzeczywistości Australii ściany nie zawsze są potrzebne, dach to co innego. Więc shed często jest tylko wiatą, pod którą teraz siedzimy i patrzymy w parującą od deszczu dżunglę na pagórkach parku Nymboi-Binderay. Jutro mamy samolot wstecz.

mariusz reweda

pierwszy etap podróży dookola świata
drugi etap podróży dookola świata
trzeci etap podróży dookola świata
czwarty etap podróży dookola świata
piąty etap podróży dookola świata
siódmy etap podróży dookola świata
ósmy etap podróży dookola świata

Zobacz opis samochodu jakim podróżowaliśmy.

.



































































































































































































































.
artykuł o Aborygenach z Australii

Jak tylko wyjechaliśmy z Perth, wiedziałam, że muszę polubić muchy, to znaczy tutejsze "bush flies". (Jak ktoś czytał "Oswajanie świata" Nicolasa Bouvier, to może pamięta, że on napisał "Odę do much-flejtuchy"...) Nie ma innej rady. Są (za) bardzo przyjazne, lepią się do twarzy, wchodzą do oczu... nie, nie gryzą, ale są maksymalnie upierdliwe. Pierwsze zakupy na stacji benzynowej w Hayden to były siatki przeciw owadom na kapelusze. Doskonała inwestycja! Celem naszej weekendowej wycieczki było przede wszystkim przetestowanie naszego samochodu. Wybraliśmy się w okolice Wave Rock (350km od Perth na wschód) - która rzeczywiście wygląda jak skamieniała fala - i do jaskini Mulka ze sztuką aborygeńską; tzw. "stencils" czyli szablony, w tym wypadku "ręce" oprószone - a może raczej "oplute" - wodą z ochrą. Przy okazji odwiedziliśmy kilka miasteczek jak z Dzikiego Zachodu (fakt, tu też mieli "gorączkę złota", z tym, że w Australii trwa ona do dziś!). Nie znacie Corrigin? Przecież to miasto pobiło rekord świata w kategorii - "kolejka samochodów z psem na pace UT'a" (UT czyli "utility vehicle", coś w rodzaju pick-up'a). Zebrali 1527 takich zestawów pies + samochód ustawionych jeden za drugim i pobili rekord świata... i co z tego?! I tak nikt o nich nie słyszał. Obszar na wschód od Perth to tak zwany "wheat belt", czyli tereny rolnicze. Obok uprawy pszenicy i zbóż, są też duże hodowle owiec, alpac, bydła, koni. My wylądowaliśmy na takiej stacji hodowli owiec w okolicach York (to miasteczko historyczne - w 1830 założyli je pierwsi osadnicy jako placówkę ulokowaną w głębi lądu). Co prawda na razie poznaliśmy tylko w teorii zasady hodowli najlepszych owieczek (np. różnica między rasą "black Suffolk" i "white Suffolk") i wszelkich krzyżówek w celu optymalizacji temperamentu owiec, czy jakości mięsa i wełny. W przyszłym tygodniu mają przybyć specjaliści od strzyżenia (shearers) i póki co nie musieliśmy odbierać żadnego porodu (ponoć w "sezonie" może się urodzić nawet po 100 owieczek dziennie! - i każdą trzeba opisać i za-chipować). Z zajęć praktycznych (oprócz pieleni ogrodu) zajmowaliśmy się wczoraj wypalaniem traw. To takie prewencyjne działanie mające chronić dom i farmę przed porą pożarów buszu (bush fires), które są tu normalnością, jak śnieg w Szklarskiej Porębie, czy monsoon w Indiach. A na mim kubeczku do śniadania zobaczyłam napis "I LOVE EWE" - to rebus dla dociekliwych!


Myślę, że gdy Stwórca kreował świat, zaczął od Australii. Kształty, kolory i formy flory i fauny są tu tak pełne inwencji i pomysłowości, że decydowanie "jeszcze Muuuu (lub Jej) się chciało" kombinować... Biegałam jak głupia z aparatem po Parku Narodowym Avon Valley, fotografując kwiatki i przedziwne orzechy (szyszki?) eukaliptusów. Postanowiliśmy spędzić tam poprzedni week-end. Co prawda, nikt tu nie świętował Święta Niepodległości, i tylko co poniektórzy czerwonym makiem w butonierce zaznaczali, że pamiętają o Armstice Day. Ale wolny czas warto wykorzystać na aktywny wypoczynek. Po drodze, jadąc trasą turystyczną "tam" (a wracając polnymi szutrówkami "z powrotem"), odwiedziliśmy lokalne zabytkowe miasteczka założone przez osadników w pierwszej połowie XIX wieku (tu kwitnie "kult pioniera"; nikt oczywiście nie mówi o "najeźdźcach" czy kolonizatorach!). W York odwiedziliśmy lokalne muzeum w starym ratuszu, gdzie reprodukcje czarno-białych zdjęć opowiadały o czasach "gorączki złota". W Northam... poszukaliśmy sklepu z winami (no przecież jest weekend!), a w Toodyay poszperaliśmy w sklepach ze starociami. W końcu dotarliśmy do Parku Narodowego. Dobrowolnie, choć nie bez wewnętrznej rozterki, uiściliśmy do koperty opłatę za wjazd i rozlokowaliśmy się na jednym z trzech wyznaczonych pól biwakowych. Wiata, zbiornik z wodą deszczową (doskonały pomysł na parking leśne w Polsce), miejsce na BBQ, toaleta (z instrukcją użytkowania zatytułowaną "More thinking, less stinking"... fakt, eukaliptusowy zapach lasu pozostał nie skażony!). Jeszcze tego dnia zrobiliśmy pieszą trasę, ponad 11 km. O zmierzchu kangury budzą się do aktywności po całodziennej sjeście, były trochę zdziwione naszą obecnością... Chyba mało kto chodzi tu na piechotę, wszyscy wdrapują się na pagórki po dziurawych drogach wypasionymi Land Cruiserami. Kolejnego dnia zaczęliśmy od punktu widokowego na Bald Hill, czyli jak nic po naszemu - Łysej Górze. Kolejna trasa w upalnym słońcu..., zmęczenie, ale i poczucie dobrze spożytkowanego czasu. Na koniec zajechał do nas ranger (taki "strażnik leśny") i poinformował, że od poniedziałku planują zacząć w PN kontrolowane wypalanie lasu przed letnimi pożarami bushu, więc lepiej, żebyśmy na noc tu nie zostawali. Ależ ci Australijczycy to tacy sympatyczni ludzie! Poniedziałek na sheep-farmie minął pod hasłem "owczy fryzjer", czyli strzyżenie baranów. My co prawda tylko zamiataliśmy wełnę, można się było poczuć jak na dzikim zachodzie.


Tomek doleciał do nas w piątek i od razu ruszyliśmy w trasę z Perth na północ. Piękna droga wzdłuż oceanu - Indian Ocean Drive obfituje w atrakcje. Poranne niespodziewane spotkanie ze znajomymi z FB na Hangover Bay Lookout (jaka znacząca nazwa..., hmmm). Śniadanie w widokiem na turkusową wodę i białe jak mąka plaże (nie omieszkałam się wykąpać, choć chłopcy zdecydowanie nie chcieli zdjąć polarów, bo wiatr od oceanu chłodny!), po południu spacer pośród niezwykłych formacji skalnych Pinnacles Desert. Na noc zjechaliśmy do kolejnego Parku Narodowego - Lesueur i wystraszyliśmy o zmierzchu kilka kangurów. Australijczycy mają genialnie rozwiązaną infrastrukturę dla turystów / podróżników. Park Narodowe są płatne (12 AUD za samochód), ale jak się planuje podróżowanie, to na 4 tygodnie można kupić "sieciówkę" za 44 AUD. Czysty zysk!


W naszej podróży na północ trzymamy się na razie wybrzeża. W Gearldton, przy niedzieli, odwiedziliśmy ciekawe lokalne muzeum, gdzie oprócz informacji o historii, kulturze, florze i faunie tych terenów, była też wystawa czasowa na temat medycyny z czasów pierwszych żeglarzy, którzy docierali w te strony. Tytuł - "Rough Medicne" rzeczywiście sugeruje, że łatwo nie było. Ale jakoś dawali radę. Chinina w napoju tonizującym, najlepiej z ginem chroniła szlachtę z górnych pokładów przed malarią ("ship fever"), a zwykłym marynarzom aplikowano codziennie sok z cytryn (później z limonek), żeby chronić ich przed szkorbutem. W nagłych przypadkach lekarz pokładowy miał instrukcje, jak odrąbać kończynę, zrobić trepanację czaszki, czy odebrać skomplikowany poród (kobieta na statku to pech!). A w myśl zasady "One night with Venus, all life with Mercury" pechowym kochankom aplikowano rtęć.
Dalej z nadmorskiego Kalbarii ruszyliśmy do Parku Narodowego o tej samej nazwie zlokalizowanego wgłębi lądu. Zobaczyliśmy piękne kaniony i formacje skalne z czerwonego piaskowca (w tym Nature's Window, jako skalna ikona WA), ale zabrakło czasu na zaplanowany trekking. Szkoda, następnym razem! Nocleg na darmowym polu biwakowym wśród innych mniej zamożnych kamperowcow o mało nie kończył się mandatem na 3000 AUD, bo tyle dają za rozpalanie otwartego ognia od 1 listopada do 1 marca, nawet kuchenka gazowa jest przestępstwem. Ale jak tu iść spać bez miski zupy i gorącego prysznica?
Dalsza droga, prosto po horyzont, od czasu do czasu mijają nas inne samochody podróżnicze, campery z przyczepami, ciężarówki i road train'y. Jedyne urozmaicenie to roadhousy (zajazdy) przy stacjach benzynowych. Nam spodobała się najbardziej ten w Binnu, prowadzona przez Ciekawego Człowieka, hodowcę gadających papug i fana Charlsa Bronsona. Jak wygramy milion, ba! dziesięć milionów w australijskiego totolotka, to kupimy taką stację benzynową, najlepiej razem z dziadkiem. W kolejnym roadhous'ie - zabawny poster jak z Dzikiego Zachodu - list gończy, a ścigany to Ned Kelly (poszukajcie sobie, co to za oryginał!). Te roadhousy są jak czaj-khany w Kazachstanie, zapraszają na klimatyzowany odpoczynek. Tylko ceny tu kilka razy wyższe niż w Azji Centralnej... Na nocleg zjeżdżamy na plażę na pole biwakowe zorganizowane przez lokalną gminę (shire) w okolicy Carnarvon, po drugiej stronie Zatoki Rekina. Cisza, spokój, czas na odpoczynek i plażowanie, choć popołudniowemu przypływowi towarzyszy chłodniejszy wiatr od oceanu. Co tam! Wieczorem Mariusz zrobił nam "kino pod gwiazdami" i oglądaliśmy kultowy film - "Big Lebowski". Nie znacie? Nie ma problemu! No worries, Dude!
Pozdrawiamy z Coral Bay, Ningaloo Reef!


Park Narodowy Karijini zachwycił nas. Może to te oczka wodne, w których zażywaliśmy upojnych kąpieli. Może to poprzecinana kanionami ziemia, która przypominała popękane ciasto czekoladowe wyciągnięte dopiero co z piekarnika (fakt, jest już baaaardzo gorąco!). Wędrówki dolinami wąwozów porośniętych wszelkimi odmianami eukaliptusów, fantastyczne przekroje skał... Wyjechaliśmy zauroczeni. Ale czar prysł, gdy się okazało, że może nam zabraknąć paliwa, zanim dojedziemy do następnej stacji benzynowej. Na szczęście Australijczycy to tacy sympatyczni ludzi! Jeden z wakacjuszy koczujący z synem w Parku miał zapas diesla do swojego generatora prądu. Użyczył nam kilka litrów. Gdy dojechaliśmy do Munjina Roadhuse, Mariusz zatankował 74,13 litra do 75 litrowego zbiornika Delicji... Hmmm... Dalej zrobiliśmy szutrowy skrót do Marble Bar - miejsca, które w Australii uważane jest za biegun gorąca. Ponoć w latach 20. przez 160 dni temperatura nie spadała tu w ciągu doby poniżej 38st.C. Dziś było "tylko" 36,2 o 18:00. Wiem, że o 18:00, bo o tej godzinie zamykali jedyną stację benzynową, a byliśmy tam "za cztery", pani już zamykała saturatory. Ale nam jeszcze kilka literków sprzedała. W lokalnym pubie "Iron Clad Hotel" napis na wejściu głosi, że nie wpuszczają tu przedstawicieli gangów motocyklowych, których można poznać po ubiorze, akcesoriach tudzież oznakowaniu na ciele. Oprócz bliskich mi "Outlaws" wymieniono jeszcze kilka innych, które się pewnie lokalnie niechlubnie wsławiły. Noc pod gwiazdami, droga do Port Headland z rana i ... okazja, aby odwzajemnić pomoc. Po drodze zatrzymuje nas grupa Aborygenów. Siedzą w cieniu jedynego w okolicy drzewka, samochód po drugiej stronie drogi, otwarta maska. Obraz ten sugeruje problem. Młodzieniec chwiejnym krokiem (upał? nieprzespana noc? piwko?) podchodzi do nas, prosi, aby go podwieźć do Strelley Homestead, po drodze. Gdy dojeżdżamy, wysiada bez słowa. "Are you ok?", pytam na wszelki wypadek. "Tak, tak..." mruczy pod nosem. Przysługa za przysługę, rachunek wyrównany. Ruszamy dalej do miasta, do cywilizacji, zasięgu na telefon, wifi i sklepów. Czasami mam wrażenie, że jest tu bardziej dziko niż w Mongolii, czy Tadżykistanie. Miasta - to nowoczesność. A w "country" - przetrwanie.
Dziwny kraj...
Nieustająco fascynujący!

Miasta Hedland, czyli Port Hedland i South Hedland są nastawione na obsługę kopalń i portu. W lokalnych supermarketach dominuje moda unisex w stylu: buty robocze, krótkie spodenki i kurtka odblaskowa. Trochę nie pasujemy. Uzupełniamy zapasy; z winem nie jest łatwo, bo trzeba się wstrzelić w ograniczenia czasowe (od 14:00 do 18:00), a przyjazne dla podróżników wino w kartonach (cask) sprzedają tylko w jednym sklepie. Ale my nie ograniczamy się do zaspokojenia potrzeb konsumpcji materialnej. Odwiedzamy dwie galerie. W pierwszej ciekawa merytorycznie i dość prowokująca artystycznie "gotycka" (horror?) historia miasteczek z czasów "gorączki złota", dziś w większości upadłych, ale ich pozostałości wiele mówią o marzeniach tych, którzy byli gotowi postawić wszystko na jedną kartę licząc na to, że pewnego dnia jedno uderzenia szpadla w żyłę złota odmieni ich los. Może niektórym się udało... Druga galeria promuje lokalnych artystów ze wspólnoty aborygeńskiej - Spinifex Hill Gallery. Akurat mieli wyprzedaż i dokonaliśmy skromnych zakupów. Może inwestycja w sztukę okaże się właściwą decyzją życiową? Każdy sprzedany malunek posiada "certyfikat autentyczności". No ba!
Przed Derby konieczny postój przy Boab Prison Tree. Nie koniecznie więziono ludzi W DRZEWIE (choć spokojne by się dało, bo jest puste w środku), ale tu zatrzymywali się handlarze niewolników, którzy wyłapywali Aborygenów i sprzedawali im jako robotników na stacje hodowli bydła i do połowu pereł. Ale Aborygeni nie są stworzeni do niewolniczej pracy. Zresztą kto jest? - ręka do góry! Okolice Derby to kraina baobabów. Butelkowy kształt zawdzięczają temu, że ich drewno zawiera dużo błonnika, który w porze deszczowej nasiąka wodą jak wata, pęcznieje i rozpiera pień. Ich ciekawe owoce - jak duże orzechy, mają bardzo cienką skorupkę (na której Aborygeni potrafią mimo wszystko wygrawerować piękne wzory, jak moja Mama na wydmuszkach wielkanocnych). A nasionka zanurzone w białej gąbce, jak w cytrusach (która jest także bogata w witaminę C) są przysmakiem dla zwierzaków. I tak baobaby mogą się rozmnażać. Ciekawe, czy Mały Książę o tym wiedział?
Tuż za Derby odwiedzamy jeszcze centrum wspólnoty Aborygenów okolic zachodniej części Kimberley. W Mowanjum Centre obrazy sztuki lokalnej z najwyższej półki, też cenowo. Dominuje jeden motyw - postać jak kosmita, ma oczy i noc, ale nie ma ust ("żeby nie wyrażać osądów"). Z filmu edukacyjnego dowiadujemy się, że to Duch Wandjina, który tu wszech jest obecny. Oby nad nami czuwał!
Mimo, że zaczyna się już pora deszczowa i wiele Parków Narodowych zamknęło się dla zwiedzających, decydujemy się przejechać przez region Kimberley drogą Gibb River. Całość to 660 km, jesteśmy na razie w połowie i już zaliczyliśmy "gumę". Szczęście w nieszczęściu - niefortunne to zdarzenie miało miejsce kilka kilometrów przed jedynym na tej trasie wulkanizatorem. Niestety, dziura wyrzeźbiona przez ostre kamienie okazała się być nie-do-załatania. Brak konkurencjo sprawił, że cena za zakup nowej opony okazała się wysoka jak na naszą kieszeń. Co począć... Trzeba jechać dalej!

Wiele przewodników po regionie Kimberleys pisze o kultowej Gibb River Road. Do lat 60-tych pędzono tędy bydło, teraz jeżdżą tędy turyści 4x4 (nie, nie ma żadnej analogii!), podobno w sezonie trzeba sobie rezerwować wcześniej miejsca na płatnych campingach. Plus dodatni tego, że jes po z sezonie był taki, że byliśmy praktycznie sami (w sumie na odcinku 660 km minęło nas może 10 samochodów przez 3 dni) i wszystkie noclegi mieliśmy za darmo. Plus ujemny jest taki - że wszystkie "gorge" (wąwozy) znajdujące się na prywatnych posiadłościach były zamknięte, więc niewiele zobaczyliśmy z tzw. atrakcji (zresztą pod koniec pory suchej i tak pewnie nie było dużo wody w wodospadach i oczkach wodnych). Nasze atrakcje to DWIE gumy złapane po drodze (fakt, tutejsze kamienie nie dziurawią, ale ROZCINAJĄ opony), ta druga dosłownie 8 km przed asfaltem. Ale było git!
Dziś odwiedziliśmy najdalej na północ wysunięte w WA Wyndham, a teraz Kununura, trochę cywilizacji. Ale nieustająco 40 st.C, i chmury... Czekamy na deszcz, a póki co sauna non-stop!

Hmmmm.... Jest takie powiedzonko w Ameryce - "od pucybuta - do milionera". W naszej podróżniczej wersji to by było - "z krzaków - do kurortu"! Czasami życie potrafi nas miło zaskoczyć. Dziś zamiast sauny w bushu (gdzie Tomek spała na "katafalku", bo ziemia nagrzana jak podgrzewana podłoga) - moczenie w basenie z widokiem na Lake Argyle! Coś takiego mogliby zrobić nad Soliną!

Kununura sąsiaduje z małym, acz urokliwym Parkiem Narodowym Mirima (czyli "ukryta dolina"). Wybraliśmy się tam na przechadzkę wczesnym popołudniem, może nawet trochę za wczesnym, bo upał niemiłosierny. Już wiem dokładnie, po co człowiek ma brwi. Nie, nie do ozdoby. Chronią oko przed słonym potem spływającym z czoła, żeby nie szczypało. Wiem, bo tu taka sauna, że moje wyregulowane "na cienko" brwi nie dają rady i oczy pieką od potu! Ciekawa ścieżka edukacyjna dotycząca lokalnych roślin i ich tradycyjnego wykorzystania oraz panorama z góry na czerwone warstwowe pagórki wynagrodziła wysiłek. Podobno to przedsmak słynnych pulchnych górek w paski w Bungle Bungle, których nie zobaczymy, bo Park Narodowy zamknął się dla zwiedzających raptem kilka dni temu.
Plan na najbliższe dni to droga w kierunku Broome po głównej, tj. Great Nothern Highway. Ale oczywiście wszelkie ciekawostki i przystanki po drodze mile widziane. Na przykład: biały kwarcowy mur wysoki na kilka metrów ("China Wall") wystaje z ziemi i ciągnie się kilometrami począwszy od przedmieść miasteczka Halls Creek. Sama osada powstała w 1885 r., gdy niejaki Charlie Hall wykopał z ziemi 1 kg złota w jednym kawałku! I było to dokładnie w dzień Bożego Narodzenia! Taki prezent od Gwiazdora mu się trafił! Samo miasteczko obsługuje dziś głównie lokalne wspólnoty aborygeńskie (bardzo mi się podobało, że na ulicach i sklepach są powywieszane kopie obrazów z tradycyjną sztuką), turystów (Visitor's Centre daje wifi za darmo i bez ograniczeń) oraz do niedawna poganiaczy bydła (tu kończy się - lub zaczyna - trasa Canning Stock Route, którą w 1910 r. wyznaczył niejaki Mr Canning; na trasie 1600 km, która m.in. przecina trzy pustynie zbudowano m.in. 51 studni, dzieląc ją w ten sposób na 1-dniowe odcinki).
Na dziki nocleg zatrzymaliśmy się tuż przed bramą Parku Narodowego Geike, nad rzeką Fitzroy. W samym PN biwakować nie można, ale w buszu tuż za bramą - czemu nie!? Od szóstej rano już byliśmy na nogach, na szlaku. Przywitały nas ciekawskie walabie, taka mini wersja kangurów. Dzielnie przemaszerowaliśmy piaszczystym korytem rzeki, podziwiając wyrzeźbione przez wodę klify w tak zwanej "wielkiej rafie z okresu Devonu". Fakt, kiedyś było tu morze (są skamieliny stworów morskich, a tworzące się przez miliony lat kolonie koralowców stworzyły pokłady białego wapienia). Kiedyś rzeka Fitzroy była nie do przebycia w porze deszczowej i skutecznie odcinała możliwość przemieszczenia się w tych okolicach w kierunku wschód-zachód od listopada do marca. Podobno poziom wody w porze deszczowej potrafi się podnieść o ponad 20 metrów, a rzeka rozlewa się do kilku kilometrów szerokości. W 1935 r. wybudowano betonową przeprawę przez rzeką, ale i ten bród był okresowo zalewany przez "wielką wodę". Dopiero w 1974 r. zbudowano most, dzięki któremu można jeździć tędy cały rok. To co było kiedyś przeprawą dostępną dla niewielu , stało się teraz celem wycieczek wakacjuszy z przyczepami camperowymi. Wzięty na stopa pasażer (zabrakło mu paliwa, bo w Fitzroy Crossing był pożar i awaria zasilania; stacje benzynowe nie działały przez 24 godziny) powiedział, że są plany, aby także wyasfaltować Gibb River Road. I tak tajemniczy, niedostępny kiedyś dla obcych region Kimberleys zostanie "oswojony" przez nowoczesne technologie. A jak znajdą gdzieś tam diamenty albo uran (jak ma to miejsc w Kakadu National Park), to już nic Białego Człowieka nie powstrzyma przed tym, aby nieść kaganiec... ooops! kaganek cywilizacji.
Ale skoro o cywilizacji mowa - to właśnie ku niej radośnie zmierzamy.
Brum, brum!
Dum Brum!

Wróciliśmy nad Ocean. Akurat dziś spadł pierwszy od wielu miesięcy deszcz. Miejscowi się cieszą. Broome zasłynęło z połowu pereł - w lokalnych wodach znaleziono wielkie małże Pinctada maxima. Gdy nie było plastikowych guzików, masa perłowa była bardzo poszukiwana (na początku XX wieku z okolic Broome pochodziło 80% masy perłowej dostarczanej na światowe rynki). Przybyli tu Chińczycy, Malajowie, Japończycy (oni przynieśli ze sobą know-how jak hodować perły w oceanie i w rzekach), także Europejczycy. Każda nacja ma swój osobny cmentarzyk. Bo wielu poległo wydobywając te oceaniczne skarby w ciężkim skafandrze z hełmem, z tlenem dostarczanym przez rurę. wtedy nie znano czegoś takiego jak choroba dekompresyjna, mówiło się że to "the bends", jakieś problemy z bolesnością stawów. Teraz perły są hodowane - i to zarówno w oceanie, jak i w przybrzeżnych rzekach. Małe miasto, a sklepów jubilerskich tyle, co na 5th Avenue!

W świątecznym nastroju opuszczamy Broome, a właściwie naszą Cable Beach (to dzielnica Broome i nazwa plaży - tędy przebiegał kabel telekomunikacyjny, który łączył Australię z Indonezją). Wczoraj w China Town był market Bożonarodzeniowy, baobaby całe w bombkach i światełkach świątecznych, hamburgery, kuchnia indonezyjska, pokazy sztukmistrzów, spocony Mikołaj i darmowy pokaz filmu dla dzieci "Elf" w kinie "pod chmurką" - Sun Pictures (które w tym roku obchodzi 100 rocznicę urodzin!). Uważnie sprawdzamy pogodę, żeby nas nie zalało na pustyni, i ruszamy w drogę na Tanami Desert.

Jak to w Podróży bywa, czasami trzeba przystanąć... Droga Tanami okazała się być zamknięta. Fakt, trochę po drodze do Halls Creek padało. Ale żeby zamykać drogę na odcinku 1000 km!? Lokalesi poradzili nam, aby poczekać do poniedziałku rano, może coś się zmieni... Wg wskazówek miejscowych pojechaliśmy nad urokliwe jezioro na tamie na rzece Bradley (..."to droga, której nie znajdziecie na żadnej mapie... na 32km przy termitierze z wrośniętą felgą samochodową musicie skręcić w prawo..."). Skoro polecali do kąpieli, to znaczy, że krokodyli raczej nie ma, choć wieczorem czujnie świeciliśmy latarką po tafli wody (ktoś mi powiedział, że w ciemności oczy krokodyli odbijają światło na czerwono...) - ale tylko jakieś białe błyski było widać. I dziwne odgłosy jakby szczekania. Jedyne ostrzeżenie w związku z kąpielą dotyczyła lokalnej ameby, która atakuje mózg, jeżeli woda przez dostanie się do nosa lub oczu. Zatem spędziliśmy leniwą niedzielę nad wodą, rano stawiliśmy się w Halls Creek w super wyposażone Informacji Turystycznej, żeby się dowiedzieć, że droga przez pustynię jest otwarta, więc wracamy do Planu A. Kierunek - Yuendumu & Mount Denison Cattle Station.

Droga przez pustynię Tanami... Niby droga główna, ale jakby mało uczęszczana. Przez dwa dni, zanim dotarliśmy do jej wschodniego odcinka, gdzie są kopalnie (złota?), minęło nas 6-7 samochodów. A szutrówka szeroka, miejscami dość dobrze utrzymana. Ale tarka jest, trzeba być czujnym. No i kurz. Jak zbliża się "road train", to jak tajfun, chmura kurzu, a potem się wyłania... ciągnik, jedna, druga, trzecia, czwarta... naczepa. On przejeżdża, a my tkwimy w pyle, jak w burzy pustynnej. Najważniejsze to nie tracić głowy (jak co poniektóre kangury, których truchła leżą przy drodze!). No dobra, nie ma co dramatyzować. Wiadomo, podróżnicy lubią koloryzować - a to czyhają na nich pożary buszu, a to drogi na pustyni rozpływają się z powodu ulewy... Tak, tak... ale bez przesady. Przecież tu żyją ludzie, dojeżdżają tędy do cywilizacji. Po drodze na odcinku 1077km pomiędzy Halls Creek i Alcie Springs są zjazdy do gmin aborygeńskich, np. Lajamanu Community jest 230 km od głównej drogi, gdzieś tam w "bushu ", czyli na odludziu. Australijski busz to nie afrykański busz, który kojarzy się z gęstą roślinnością; tu raczej trawa spinifex, sporadyczne krzaczki, jak ma się szczęście to i biało-kory eukaliptus się trafi i użyczy cienia, no i oczywiście termitiery - albo w wersji "nalanej" czerwonej, albo w wersji "łupki pionowe", w odcieniu bardziej kremowo-żółtym... Jak to w "outbacku", ha, ha... Że krajobraz może wydawać się monotonny, to mało powiedzieć. Ale jak jest się zaprawionym w bojach po przemierzeniu stepów Kazachstanu, pustkowia Mongolii, czy Niziny Zachodniosyberyjskiej, to człowiek patrzy na obraz za oknem jakoś inaczej. Tym bardziej, że atrakcje po drodze były! Zaraz za (czyli jakieś 110 km) Hall Creek jest zjazd do parku narodowego Wolfe Creek Crater. Jak sama nazwa wskazuje ogląda się tam dziurę w ziemi, którą ok. 300.000 lat temu wyrzeźbił jakiś meteoryt. Taka jest wersja oficjalna. Aborygeni maj swoją opowieść, ale myślę, że zwolennicy Doenikena od razu powiązaliby wizerunki "kosmitów" z malarstwa Aborygenów z tej części Australii z miejscem lądowania pojazdu rzeczonych kosmitów. Ja tam nie wiem, ja się nie znam... W Billiluna, wspólnocie aborygeńskiej, na prowadzonym przez białych przybytku "stacja benzynowa plus sklep" kupiliśmy ja na razie najdroższe w naszej podróży paliwo (2,99 AUD za litr, czyli prawie 9 PLN). Ale konkurencji praktycznie żadnej, bo następne tankowanie jest możliwe dopiero w gminie Yuendumu, za jakieś 590 km, czyli tam, gdzie jedziemy. Co prawda można jeszcze zjechać z głównej do gminy Balgo, oprócz paliwa mają tam centrum sztuki aborygeńskiej - ale to 36 km w jedną stronę... razy dwa, bo wrócić trzeba tą samą drogą... Kurcze, każdy litr paliwa się liczy. A więc jedziemy przed siebie, spokojnie, bez pośpiechu, bo tarka. Mijamy symboliczny punkt granicy pomiędzy stanami - skromna tabiczka i beczka z puszkami po piwie z farbą wypisanymi skrótami WA i NT. Wyjechaliśmy z Australii Zachodniej i wjechaliśmy do Terytoriów Północnych. Zegarki przesuwamy o półtorej godziny. Teraz różnica czasu z Polską to osiem i pół godziny. Na głównej drodze na granicy stanów są kontrole sanitarne - sprawdzają, czy się nie przewozi świeżych owoców, warzyw, roślin, nasion... Chodzi o kontrolę rozprzestrzeniania się chorób i szkodników, w tym muszki owocówki! My karnie zjedliśmy wszystkie nasze "świeżynki" na śniadanie pod eukaliptusem, żeby móc z czystym sumieniem jechać dalej. Na nocleg stanęliśmy na czerwonym piasku, w gorącym sercu Australii, jak się często mówi na te tereny. Obok sterty pustych butelek i wraku samochodu (jednego z wielu przy tej drodze). Fakt, gorąco jest. Kolejny rekord - bo termometr cały czas okazuje 42st. C. Ale na pustyni powietrze jest suche, więc ten upał aż tak bardzo nie męczy. A poza tym nasza Delicja wiezie nas jak w "kapsule" przez rozgrzane centrum kontynentu. Pierwszy raz mamy samochód z klimą i gdy się wsiada do środka, to te 27st., na które jest ustawiona klimatyzacja, jest odczuwane jak lodówka! A poza tym trzeba by kiedyś napisać pean pochwalny na cześć pojazdów podróżniczych - nie tylko wiozą swoich pasażerów w odludne miejsca, tam gdzie ich ułańska fantazja poniesie, ale i dadzą schronienie na noc, użyczą cienia w spiekocie, schłodzą lub ogrzeją wedle potrzeby, wygenerują prąd do naładowania baterii, laptopów, latarek i innych gadżetów, udają kuchnię, łazienkę i salon w jednym.
Po trzech dniach drogi od Halls Creek nasza bohaterka Delicja dowiozła nas po południu na naszą kolejną placówkę "workaway" na stację hodowli bydła (cattle station) Mount Denision...
O pierwszych wrażeniach będzie w następnym odcinku.
(TBC)

W lokalnej gazecie "Land Right News" (miesięcznik wydawany przez wspólnotę aborygeńską) znalazłam notatkę z gratulacjami dla dwóch ranger'ek (kobiety-gajowe?), które osiągnęły najlepszy wynik w zabijaniu zdziczałych KOTÓW! Tak! W Australii jako szkodniki traktowane są nie tylko ropuchy trzcinowe AGI ('cane toads' - przepraszam z góry wszystkie Agnieszki...), króliki, kangury, dzikie psy i osły, ale i koty! "Feral cats" to zagrożenie dla rodzimej fauny - zjadają jaszczurki, pisklaki, małe gryzonie, a nie mają naturalnych wrogów. Ciekawe kto jeszcze jest obcy na tej ziemi... oprócz wszystkich kopytnych, czyli bydła, koni i wielbłądów. Jakieś sugestie?

Pierwsze wrażenie po przyjeździe na farmę bydlęcą Mount Denison było dość szokujące. Mariuszowi serce krwawiło, gdy zobaczył dziesiątki porzuconych Toyot (nie mówiąc już o innych dwu, cztero i wielo-kołowych pojazdach) na podwórzu i za domem. Mój instynkt gospodyni zamarł, gdy zobaczyłam standard "DONGA room'u" (taki kontener, który funkcjonuje jako niezależny lokal mieszkalny) chyba jeszcze z lat 70-tych, w którym dane nam było zamieszkać. Że codziennie wieczorem musimy walczyć z mega-karaluchami o dominację na tym terenie, że podłoga w łazience przegniła i się zapadła, że kibelek przekrzywiony, że wszystko zapuszczone i brudne jak w najniższej klasy hotelu indyjskim (kto był, to wie, co mam na myśli). Ale oczywiście podróżnik to nie turysta, nie narzeka i nie żąda zwrotu gotówki, tylko się przystosowuje.
Nasza gospodyni przez 32 lata pracowała w lokalnej gminach aborygeńskich jako nauczycielka(do wczoraj, bo właśnie przeszła na emeryturę). Ma o krajowcach swoje zdanie, pewnie poparte doświadczeniem, ale nie koniecznie bardzo pochlebne. Przemoc domowa, młodociana przestępczość, alkoholizm, brak ambicji... [Na szczęście znam wspaniałych ludzi, którzy znają temat z innej strony, powala mi to zachować trzeźwość własnego osądu, bez ulegania niezdrowej sensacji i pozorom]. Centrum sztuki tradycyjnej w Yuendumu (najbliższa osada typu miejskiego) zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie - i wydaje się, że mają tam miliony, bo obrazy w stylu kropkowym (typowe dla środkowej Australii), wyceniona na ponad tysiąc dolarów australijskich (w PLN to będzie razy trzy), wiszą na wieszakach i leżą na podłodze - na kopy! I nic nie można było utargować!
Po dwóch dniach doskonalenia umiejętności pielenia pustynnych ogródków (polskie ogródki działkowe to przy tutejszych ogrody w stylu francuskim!), dziś były prace bardziej farmerskie. Mariusz miał okazję pojeździć quadem przy wywożeniu gnojowicy, a ja bawiłam się w mamkę dla cieląt. Ach te piękne oczy z długimi rzęsami... Na naszej farmie jest 5.000 krów, a teren pewnie odpowiada wielkością niejednemu powiatowi. Ale właściciele widzą swoje krowy zasadniczo tylko po urodzeniu (jak są wystarczające samodzielne, to są zabierane od matek, żeby nie padły ofiarą dingo, a potem są "bushed", czyli wypuszczane w dzicz) i w czasie spędów ("mustering"), gdy łapane są przy wodopojach w specjalne pułapki, a następnie zaganiane przez helikoptery i kowbojów na quadach i motocyklach do ciężarówek. Praca farmerów polega głównie na pilnowaniu, czy płoty są całe (bo jak krowy wałęsają się po drogach, to ofiary kolizji z bydłem mogą żądać odszkodowania od farmera) i czy poidła są ok, bo wody tu na lekarstwo. Choć w zeszłym roku były takie rekordowe deszcze, że cały teren był zalany ("w domu mieliśmy po kostki wody"!) i można było po pustyni na nadmuchanej dętce płynąć z prądem aż do "creek'u" (czyli rzeki, tu najczęściej suchej). Oczywiście gospodyni już zorganizowała nam BBQ - czyli domowego grilla. Mariusz skosztował lokalnego steka z wołowiny własnego chowu, ale stwierdził, że albo "to był suchy rok", albo trafił mu się jakiś żylasty staruszek.

Akurat gdy opuszczaliśmy naszą farmę pogoda zaczęła się zmieniać, zbliżała się fala deszczów. W Darwin już leje, a tam jedziemy. Najpierw boczną dróżką dojechaliśmy do głównej Stuart Highway, stamtąd na południe do Alice Springs 150 km, żeby uzupełnić zapasy... i apiat na północ tą samą drogą. Innej opcji za bardzo nie ma. Wieczorem spadł ulewny deszcz, który przemienił czerwony piasek w czerwone błoto.
Droga prosta, pusta, żeby nie powiedzieć monotonna. Po drodze przystanki w zajazdach - każdy "roadhouse" chce się czymś wyróżnić: a to chwalą się, że u nich są lądowiska dla aienów (Wyclif's Well), albo przyciągają sztuką (rzeźby w Aileron), albo winem z mango... Teraz postój przy Devil's Marbles (albo poprawnie politycznie: Karlu Karlu) - to wielkie kamienne "jajka", które złożył w Czasie Snu tęczowy wąż. Współcześni dobudowali wiatę i założyli satelitarny internet i tak to tradycja spotkała się zgodnie z nowoczesnością...

Tennat Creek zapamiętam z powodu dwóch rzeczy. Po pierwsze po długim czasie udało nam się tu kupić wino w kartonie (tu "cask"). Ostatni raz było dostępne w Port Hedland, dawno, dawno temu. W Alice Springs też sprzedawali w jednym sklepie (w "Thirtsy Camel" - dla zainteresowanych), ale dopiero od 18:00 (byliśmy za wcześnie), natomiast w Tennant Creek lokalne władze shire wymyśliły, że godziny sprzedaży są od 16:00 do 18:00. I oczywiście spisują dane z dokumentu tożsamości. Żeby przypadkiem nie kupić w ciągu tego samego dnia dwóch 2-litrowych opakowań. Co kraj, to obyczaj. Ale przy okazji pogawędki z panem z monopolowego oraz młodym policjantem (bo w każdym monopolowym jest policjant na warcie), próbowałam dowiedzieć się, dlaczego w tym starym miasteczku górniczym miasteczku, które z czasem też zdobyło na znaczeniu przy budowie linii telegraficznej łączącej północ z południem (OTL - overland telegrpah line) jest ulica o nazwie Kaczynski Drive? "Zawze myślałem, że to nazwa polskiej wódki", po chwili zastanowienia powiedział sprzedawca. Skoro jest rosyjska "putinka", to czemu nie... Do rozmowy wtrącił się klient: "Tu przyjeżdżały różne podejrzane typy. Ja nazywam się Pablo Esteban i jestem z Ameryki Południowej". Fakt, jego prawie nordyckie rysy i lekko szalony wzrok mogły świadczyć o tym, że urodził się gdzieś w Peru czy Argentynie... Tak czy siak, żadnej konkretnej odpowiedzi nie otrzymałam.
Kolejny dzień to "obowiązkowe" atrakcje na trasie na Top End - Mataranka ze swoimi gorącymi źródłami i Kathrine Gorge - rzeka, po której 16 lat temu płynęłam kajakiem, teraz zamknięta ze względu na porę deszczową i krokodyle.
A no koniec dnia -miła niespodzianka. Mariusz wymyślił, aby zjechać z głównej Stuart Highway i w ten sposób bez planowania, tak zwanym przypadkiem wieczór spędziliśmy pluskając się z urokliwych Robin Falls. Co za frajda!
I był to dobry wstęp do dzisiejszego poranku w Litchfield National Park. Po obfitych deszczach wodospady walą jak szalone! A w wigilię mały ruch, więc jak Adam i Ewa (pozdrawiam wszystkich solenizantów!) w swe urodziny kąpiemy się do syta!
Merry Christmas

"Barbara po lodzie, święta po wodzie". Nie wiem, jaka była Barbórka w tym roku, ale nasze Boże Narodzenie było zdecydowanie "wodne". Bo taki jest Top End w porze deszczowej. Poranek wigilijny spędziliśmy pluskając się pod wodospadami Litchfield National Park. Dotarliśmy tam wcześnie, więc iluzja, że jesteśmy sami na świecie dodawała smaczku tym uroczym miejscom. Nie spały tylko terminy, które niestrudzenie budowały swoje termitiery - podzielone na dwa obozy: jedne specjalizują się w wielkich na 3 metry i ponoć sięgających wieku 50 lat termitierach katedralnych, które jak nazwa wskazuje przypominają gotyckie katedry angielskie; inne zachowały zmysł magnetyczny i budują swoje płaskie jak płyty nagrobne domy zgodnie z kierunkami świata (w orientacji północ-południe, żeby maksymalnie zminimalizować ekspozycję na słońce).
Święta spędziliśmy z Kasią i Andrzejem i sympatyczną Szarik - o dwóch pięknych młodzieńcach nie wspomnę - którzy pokazali nam różne zakątki na obrzeżach Darwin, położonego na półwyspie i oblewanego przez wody Oceanu Indyjskiego. Zbierało się na cyklon, ale rozeszło się po kościach. Za to ulewny deszcz był miłą ochłodą po gorącym dniu. Opowieści przyjaciela domu, John'a, który w latach 60. polował na krokodyle sprawiły, że już od tej pory na każde oczko wodne tu na północy patrzyliśmy inaczej. W drodze do Kakadu National Park też odwiedziliśmy zbiorniki wodne: porośnięte różowymi liliami (lotus lilies - z ich orzeszków Aborygeni robili mąkę) rozlewiska Fogg Dam (które miały być terenem przygotowanym pod uprawę ryżu, ale ponoć "srocze gęsi" - magpie geese - za bardzo rozmiłowały się w ryżu jako przysmaku), Corroboree Bilabong (gdzie rzeczone gęsi w setkach gęgały nam przez całą noc, a hordy wygłodzonych komarów nie pozwalały na statyczny wypoczynek), Mamukala Wetlands, z kładkami edukacyjnymi nad rozlewiskami. Kolejnym punktem programu były okolice skały Nourlangie - jedno z dwóch miejsc w Parku, gdzie można zobaczyć bogate galerie malarstwa naskalnego Aborygenów. Niektóre malunki datuje się na 5-6.000 lat, choć ślady bytności człowieka na tym terenie to dobre 20.000 lat. Po wyczerpującym dnu spędzonym na wędrówkach, ukojeniem była kąpiel pod wodospadem w Rockhole, miejscu do którego nie prowadzi żaden drogowskaz, a znaleźliśmy je dzięki wskazówką Jasona poznanego koło Alice Springs. Urocze miejsce, tylko dla nas... Nawet krokodyle odpuściły... A dziś na deser były kolejne wodospady - Edith Fall, część Parku Narodowego Nitimiluk. Wracam na południe, aby następnie przedostać się na wschodnie wybrzeże. Niestety, z powodu deszczy i nieprzejezdnych rzek nasza zaplanowana droga Savannah Way jest nieprzejezdna. Trzeba będzie jechać dalej główną.

Trudno powiedzieć, czy do Heartbreak Hotel dojechaliśmy w porę, czy pięć minut za późno. Gdy zatrzymaliśmy się na kawę, rezolutna kobieta za ladą zapytała, dokąd zamierzamy jechać. "Tablelands Highway", brzmiała odpowiedź. Rano zasięgnęliśmy języka w zajeździe Hi-Way na rozjeździe i ostrzegano nas przez zalaną Carpenteria Hwy, którą właśnie pokonaliśmy bez problemu. "Pięć minut temu dostałam telefon z zarządu dróg, że rzeki są nieprzejezdne, ponad metr wody. The road is closed. Water over road" I dosłownie na naszych oczach ustawiono znak ii blokady na naszej drodze na południe! Co robić? Można czekać, aż woda spłynie i drogę otworzą. Ale jutro Sylwester, kto to będzie sprawdzał. Może się zdarzyć, że utkniemy pomiędzy dwoma rzekami - ani do przodu, ani w tył. Tym bardziej, że ponoć prognoza pogody przewiduje opady deszczu w tym rejonie przez najbliższy tydzień. Nie ma internetu, nie możemy sprawdzić tych informacji, musimy zawierzyć naszym informatorom. Piję kawę, trudna decyzja... ale postanawiamy zawracać. 270 km z powrotem do Stuart Hwy. Cóż, jechać 270 km na kawę... jakie to australijskie! Nasi gospodarze z farmy hodowli bydła jeżdżą na zakupy do Alice Springs 300 km w jedną stronę, z czego tylko połowa po asfalcie, a my mieliśmy całą drogę wyasfaltowaną. Fakt, asfaltu tylko jedno pasemko, trzeba było pociągom drogowym zjeżdżać z drogi na miękkie pobocze, ale zawsze to droga utwardzona.
Dzień wcześniej zajechaliśmy do kultowego Daly Waters Pub, który ma licencję na sprzedaż alkoholu (a więc udokumentowaną historię) od 1930 r. Pub stał się kultowy - przyciąga niezwykłą kolekcją memorabiliów pozostawionych przez klientów: wizytówki, zdjęcia, podpisane banknoty (żeby było na piwo, jak przyjadą tu następnym razem), nawet części garderoby, też tej intymnej. My zostawiliśmy oczywiście swoją naklejkę [dygresja: wg ostatnich doniesień widziano naszą naklejkę w Kanionie Toudra w Maroku!], za co należy uiścić do puszki opłatę 1 AUS (tzw. "one gold coin") na cele dobroczynne, czyli wspomożenie Flying Doctrs. Dlaczego pub akurat w tym miejscu? Bo obok funkcjonowało pierwsze w Australii lotnisko międzynarodowe. Tu lądowały samoloty Quantas z Singapuru na tankowanie, stąd rozwożono pocztę po Terytorium Północnym, tu wylądowała Amy Johnson podczas jej wyczynu lotniczego w 1930 roku - przelocie non-stop z Anglii do Australii. I wreszcie tu była baza wojskowa lotnictwa podczas drugiej wojny światowej. W tej części kraju miejsca upamiętniające gotowość Australijczyków do wojny - oznaczone na brązowych tablicach u drogi jako WWII - widać co krok. Fakt, Japończycy zbombardowali im Broome i Darwin, a japońskie łodzie podwodne wpłynęły do portu w Sydney, ale wojny jako takiej u siebie nie mieli, desantu nie było. Ale cóż lepiej działa narodotwórczo i historiotwórczo, wspomaga patriotyzm i jedność narodową, jak wspólny wróg i zagrożenie. Miesiąc temu zagrożeniem były pożary buszu, teraz są powodzie... I tak co roku.
Dziś uczcimy Sylwestra oglądaniem w kinie pod gwiazdami 4 części Gwiezdnych Wojen (czyli najstarszej, pierwszej zrealizowanej). Akurat w dzień śmierci Carrie Fisher kończyliśmy oglądać część 3, w której rodzi się księżniczka Leia i mały Luke Skywalker. To, co utrwalone okiem kamery daje iluzję nieśmiertelności i trwałości.

Gdy 1 stycznia o 8:30 rano ruszaliśmy w drogę z miejsca naszego Sylwestrowego bush-biwaku na czerwonej ziemi, w Polsce dopiero strzelały korki szampanów i wszyscy witali Nowy Rok. Czy potrzeba lepszego dowodu na to, że kalendarz to kwestia umowy społecznej i sztucznie narzucona miara tego, co odmierzać standardowo się nie da... Dla Aborygenów, na przykład kalendarz to nie podzielony na dni rok, a raczej opis rzeczywistości i przyrody, który ZWYKLE można podzielić na 6 okresów (w każdym regionie kontynentu innych). Tu pora deszczowa nie może się spóźnić (jak u nas na przykład wiosna, bo nie zdąży zakwitnąć wiśnią na 21 marca). Pora deszczowa przychodzi dokładnie wtedy, gdy ma przyjść i to od pierwszych deszczy liczy się jej początek.
W Nowym Roku życzę wszystkim, abyście to Wy byli mistrzami swojego czasu, nie marnowali go, nie zabijali, nie gonili. Najlepiej żeby zawsze być jak najbliżej TERAZ i nie dać się zwodzić "syrenom przyszłości" (to pożyczone od Sylvain'a Tesson'a).
Przejechaliśmy górnicze Mount Isa, krajobraz zmieniła się na bardziej górzysty, urozmaicony. Dziś rano dojechaliśmy do sennej mieściny Cloncurry, nazwanej tak przez podróżnika z ekipy Burke & Wills (na cześć żony kuzyna Elizabeth Cloncurry z Hrabstwa Galway w Irlandii). Ekspedycja ta w sierpniu 1860 roku podjęła próbę przemierzenia kontynentu z południa do wybrzeża północnego, tj. dzisiejszej Zatoki Carpentaria (dziś tę trasę określa się mianem Matilda Highway - od "Waltzing Matilda", jak ktoś pamięta taką pioseneczkę). Do morza dotarli w lutym 1861 roku, ale już nie wrócili do domu... Przepadli bez wieści w drodze powrotnej w okolicach Copper Creek. Czyżby zmiotła ich powódź na suchych równinach...?
Lokales spotkany pod supermarketem Woolworth (którego w końcu dziś w ogóle nie otworzyli) wykrzyknął ze śmiechem, że chyba musimy być idiotami (sic!), skoro o tej porze roku jedziemy na północ. Tam ciągle pada. A czy są krokodyle? Krokodyle są nawet tu, w naszej rzece. A wczoraj w wiadomościach pokazywali, jak jakiś nieszczęśnik zawędrował na podwórze jakiegoś domostwa w okolicach Karumba. Musieli go związać i ewakuować, bo zabijać ponoć już nie można.
Po tej rozmowie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że trzeba jechać na północ. To jak w tym doskonałym filmie francuskim o polskim tytule "Dalej niż północ". Trzeba jechać, żeby przełamać stereotypy.
Na trasie krótki postój w zajeździe imienia rzeczonych wcześniej podróżników "in the middle of nowhere"... Ciekawe, czy mogłabym tak żyć? Gdy pytamy właściciela zajazdu o drogę i prognozę pogody, odpowiada, że w Queensland zwykle w porze deszczowej ("the Wet") pada dwa razy w tygodniu - najpierw przez cztery dni, a później przez trzy. To jak nasze powiedzonko o katarze - nie leczony trwa siedem dni, a leczony tydzień...
W Normanton przywitał nas monsunowy deszcz, ulewny, ale krótki i ciepły. Tankowanie, na zakupy za drogo. Tylko fotka przy rzeźbie krokodyla słonowodnego (saltie), ponoć rzeczywistych rozmiarów... To "Krys the Savannah King", długość 8,64 m. Na pamiątkę bestii ustrzelonej w 1957 roku przez kobitkę o swojsko brzmiącym imieniu i nazwisku Krystyna Pawlowski. Przed Purple Pub'em lokalne puszyste dziewoje bawią się w puszczanie pustych puszek po piwie w rwących od monsunu rynsztokach. Coś trzeba robić. Normanton to miasto wędkarzy i rodeo (ach, te kolorowe wzorzyste koszule męskie w klasycznym kroju, obok butów kowbojek, dżinsów wrangler i kapeluszy, na jednej półce z podstawowymi produktami spożywczymi w lokalnym sklepie...). Ale teraz to nie sezon. Nic tu po nas. Jedziemy na wschód. "Tam musi być cywilizacja".

Kiedyś znajoma opowiadała, jak synek wrócił z szkoły po lekcji religii i mówi: "Mamo, narysuję ci Boga". I rysuje, postać człekokształtna, wszystko się zgadza, tylko ręce nadzwyczaj duże. "A dlaczego ten Bóg ma takie duże ręce?" - "No przecież musiał czymś ten wielki świat stworzyć!". Przypomniało mi się to, gdy patrzyłam na Quinkas, wizerunki duchów, które zamieszkują Półwysep York. Szczególnie duże dłonie. Niektóre nawet z sześcioma palcami.
Ok. 12 km przed Laura dotarliśmy do jaskiń i galerii malarstwa naskalnego lokalnych Aborygenów. Słyszałam o tym miejscu 16 lat temu, ale wtedy był tylko dojazd samochodem 4x4. W 2013 roku drogę wyasfaltowano i VOILA! Dojechaliśmy! To miejsce ma w sobie coś, przynajmniej tak to poczułam. Pewnie to smak zakazanego owocu, bo obejrzeliśmy trzy galerie wskazane na mapce dla zwiedzających, raptem niecały kilometr spaceru... Ale ścieżka szła dalej. Zapraszała, mimo znaku zakazu wstępu... Więc poszliśmy. To było takie symboliczne wyjście poza "zwykłą strefę turysty", jak wyjście poza "oswojoną" czasoprzetrzeń" bohatera filmu "Po godzinach" Martina Scorsese. Niby wszystko jest takie samo, ale jednak inne... Ścieżka zaprowadziła nas na szczyt wzgórza, a potem przez spalony busz do kolejnych jaskiń, kolejnych galerii, kolejnych obrazów. Słyszałam kiedyś, że w niektórych plemionach aborygeńskich był zwyczaj, że młode pary chodziły na miłosne amory w miejsca, gdzie trzymano kości zmarłych (wcześniej oczyszczone przez mrówki i ptactwo z tkanek miękkich). Bo tam było najwięcej duchów, największa była zatem szansa, że któryś ochoczo wskoczy do łona kobiety. Że ja niby "coś" tam czułam? No nie... Czysta analiza bodźców wizualnych: postaci męskie z częściami intymnymi dumnie wyprostowanymi (nawet w pozycji do góry nogami!), kobiece piersi rozchodzące się na boki, jakby leżały na plecach, a dla mało-domyślnych - niektóre pary leżały skrzyżowane, jakby jedno na drugim... No i pełno Quinkas! (Do pomocy?).
Kolejny dzień upłynął pod znakiem lasu deszczowego. Nie sądziłam, że po prawie 17 latach wrócę na Cape Tribulation. Trochę się tu zmieniło. Ale las deszczowy trwa niewzruszony, mimo autobusów wypełnionych turystami, którzy tłumnie tu przybywają nawet w porze deszczowej. Dzień rozpoczęliśmy od bushwalking na trasie w Jindalba, a skończyliśmy w Wujal Wujal, przy wodospadach Bloomfieled (które w porze deszczowej prezentują się w pełnej mocy!), kilkadziesiąt kilometrów za końcem asfaltu i znakiem "Tylko dla 4x4". Delicja radzi sobie doskonale! Wspinaczka na Mt Sorrow. Trzy godziny pod górę (i prawie drugie tyle w dół) na ponad 720 m przez las deszczowy. Miło było po latach spotkać znane drzewo. On się w ogóle nie zmienił, a ja...? 17 lat temu nadałam m imię Kroczące Drzewo, ze względu na oryginalny kształt. To figowiec-dusiciel (strangler fig tree)). Z 37 odmian tu rosnących, 12 wykazuje skłonności do duszenia swoich drzew gospodarzy. Gospodarz z czasem obumiera, gnije, wykrusza się. I potem zostają tylko takie leśne rzeźby...
Nocleg przy plaży, właśnie skończył się odpływ. Można z krzesełkiem usiąść samotnie na piasku (pod parasolką, bo dżdży monsun) i patrzeć jak odsłaniają się korzenie drzew namorzynowych. Co za sztuka przystosowania!

Szwed spotkany w Kazachstanie przy Morzy Aralskim stwierdził, że Australia jest nudna. Ciekawe, gdzie podróżował. Bruce Highway biegnąca wzdłuż Pacyfiku (choć daleko od brzegu, raczej przecinająca wielkie uprawy trzciny cukrowej) trochę mnie znudziła. Zresztą, nudzi chyba samych Australijczyków. Aby uatrakcyjnić mijane miasteczka stawia się pomnik Big Mango, albo Big Crab'a, a w Rockhampton naliczyliśmy trzy pomniki byków, gdyż to miasto szczyci się tytułem Stekowej Stolicy Australii. Na drodze co rusz można spotkać znaki zapraszające do odpoczynku, ostrzegające przed sennością kierowcy lub wręcz wprost grożące, że zmęczenie zabija. Aby przeciwdziałać wypadkom, podejmuje się różne działania. Są tablice w pytaniami quizowymi typu: "Jaki jest najwyższy szczyt Queensland?" lub "Jak nazywa się słyn ny pilot z Bundaberg?" (Bundaberg jest znane z powodu rumu, ale żadnym o pilocie nie słyszałam...). Kilka kilometrów dalej jest kolejna tablica z odpowiedzią. Są też przystanki regeneracyjne, tzw. "Driver Reviver", gdzie w ramach czynu społecznego wolontariusze na emeryturze serwują darmową kawę. A kto za to płaci? Lokalne władze. Bo taniej jest zapobiegać wypadkom, niż pokrywać koszty ich usuwania. "A tak kierowca zatrzyma się po drodze dwa razy", tłumaczy członek lokalnego Lion's Club w Gin Gin, który serwuje kawę. "Najpierw, żeby kawę w siebie wlać, a potem, żeby się jej pozbyć". Taka zacna inicjatywa.
Zresztą, jako zaawansowana cywilizacja, Australia wprowadza inne innowacje. Na przykład w parkach narodowych, a także na niektórych przydrożnych parkingach likwiduje się kosze na śmieci. Po co? Żeby było czysto! Bo śmieci przyciągają dzikie zwierzęta, które raz, że je często rozrzucają w poszukiwaniu pożywienia, a dwa, że przyzwyczajają się do nienaturalnych źródeł pokarmu i trzy, że mogą być niebezpieczne. A poza tym, jak są pojemniki na śmieci, to ktoś musi je opróżniać. A tak lokalne władze uprzejmie proszą o zabieranie śmieci ze sobą, a te środki obiecują przeznaczyć na poprawę infrastruktury. I jest czysto, są toalety z papierem toaletowym, wiaty z dachami. Ciekawe, czy ktoś już przeprowadził badania na temat stosunku do śmieci a stopnia zaawansowania rozwoju i kultury osobistej społeczeństw.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie podoba mu się Australia, bo jest wsiowa. A mi właśnie się to najbardziej tu podoba. Daleko od blichtru dużych miast, ludzie żyją bez szpanu, prosto, można by wręcz rzec, że prostacko. Najlepszym tego przykładem są skrzynki pocztowe. Żadne tam "pokazanie się" przed sąsiadami, kto ma lepszą. Funkcja się liczy, czyli mus być szczelny pojemnik, żeby listy nie zamokły, jeżeli leżą tam przez dzień, dwa lub tydzień (bo komu chce się wyjeżdżać z lasu za często???). To może być beczka, kanka na mleko, ale i stara lodówka lub kuchenka mikrofalowa!
Nasze ostatnie dni na Antypodach spędzamy w północnej części Nowej Południowej Walii (NSW), wśród lasów deszczowych, które są pozostałością pierwotnego lasu Gondwany.
Czyli opowieści z mchu i paproci...

iwona kozłowiec

FWT Homepage Translator