FWT Homepage Translator
Bośnia bezdrożami 2005
index witryny
strona główna
wstecz








trasa na GPS jest na sprzedaż


Iwony na tym zdjęciu nie ma, ale jak myślicie, kto je zrobił?
      Komary żrą jak na Syberii, ale siedzę w Chorwacji. Wczoraj wyjechaliśmy z Polski. Pierwszy nocleg znaleźliśmy na Słowacji w okolicy miejscowości Myjava. Pogoda nam sprzyja, jak na początek maja to 30st.C upały są rzadkością. Gorzej było z organizacją. Do ostatniej chwili załatwialiśmy jakieś sprawy. Dlatego w pierwszy dzień podróży nie mogliśmy poczuć oderwania od rzeczywistości codziennej.
      Jadę z Iwoną naszą wierną Toyotą. Towarzyszą nam Przemek i Andrzej w Defenderze. Miało być więcej osób, ale sami rozumicie, obiektywne trudności wyeliminowały większość uczestników. Łatwo mi tak mówić, bo żyję podróżami. Ale inni nie mają natury niebieskich ptaków, za to na swoich barkach dźwigają obowiązki, które czynią ich życie bardziej treściwym, ale czasami nie pozwalają na chwile szaleństwa.
       Polskę przeskoczyliśmy szarpaną jazdą, a to szukając ksera, a to ubezpieczalni, a to kantoru czy sklepu. Przemek jak zwykle sceptyczny, zasiał niepewność, czy aby w Bośni nie wymagają Zielonej Karty. No i szukaliśmy w Środku długiego weekendu ubezpieczalni.
      Czechy na początek górzyste i malownicze, przytrzymały naszą Toyotę stromymi podjazdami. Co zyskaliśmy na zakrętach brawurową jazdą to straciliśmy na stromiznach. Przemek jechał równo, a 'elektroniczny' silnik pozwalał mu doganiać nas na górkach. Ja z kolei nie dawałem z siebie wszystkiego na serpentynach tłamsząc duszę sportowca, bo założyłem błotne gumy.
      Potem zaczęły się tereny rolnicze. Tak potrzebne cywilizacji, a tak znienawidzone przez podróżników. Płasko jak w Wielkopolsce i nudno jak w Małopolsce. Na szczęście tuż przed granicą ze Słowacją znowu zaczęły się góry, malownicze winnice na południowych stokach, a potem kameralne przejście graniczne. Celniczka słowacka uśmiechnęła się z politowaniem na wieść, że jedziemy do Bośni. Duma podróżnicza zapaliła iskierkę wyższości w mojej głowie i pomyślałem - 'a co ty tam wiesz o podróżowaniu, ty tylko dzieci niańczyć i przy garach stać potrafisz, żeby nie powiedzieć ty stara dupa jesteś'. Chorobliwe poczucie wyższości wzięło górę nad mądrością.
      Noc spędziliśmy w lesie na stokach gór. Jeden drink za dużo, dwie godziny gadania za wiele i rano wstaliśmy zbyt późno. Przeskoczyliśmy Białe Karpaty i zapuściliśmy się w rolniczą dolinę Dunaju. To przedsmak tych bajecznych Węgier, najnudniejszego kraju w Europie. W radiu słowackim, pan redaktor skwitował poezję Enyi 'jebajecznie'. Węgry są nejebajeczne. Na szczęście Iwona czytała mi artykuły z Polityki abym nie zasnął. Historia kościoła katolickiego jawiąca się jednym wielkim oszustwem, ale jak opium potrzebnym ludowi. Trochę o angielskim historyku broniącym Polaków przed ich samymi i dojechaliśmy do wielkiej kałuży, czyli Balatonu. Jak zwykle brudnego, ale tym razem ciepłego.
      Nudne godziny okraszone oszukanym redaktorem Bullem z Orlenu, co smakuje jak spleśniała oranżada, mijały z mozołem. Za Virovitnicą w Chorwacji wbiliśmy się w off-road. Europejski i podróżniczy, czyli malownicze krajobrazy i strumyki. Nie mylić z off-roadem polskim, czyli 'błoto po pas, rozum w las'. W zamierzeniu mieliśmy dojechać dziś do Bośni. Ale noc zaskoczyła nas jeszcze w Chorwacji i znaleźliśmy piękne miejsce na dziki nocleg przy drodze. Tak to doszliśmy do chwili obecnej. Kiedy to popijam drinka przy dwóch lampach naftowych, a reszta towarzystwa z zaprzyjaźnionym Chorwatem poszła na rakiję...
      Przed chwilą przywiózł ich lokalny policjant i popijając rakiję zasiedliśmy do wspólnych rozmów nocnych. Oni tu nie maja wiele turystów. Impreza trwała do późna i była mocno przesadzona w trunkach. Jak się okazało Miodrak - nasz nowy chorwacki przyjaciel, to policjant od narkotyków. Jest całkiem zadowolony z nowej Croatii. Rano zaprosił nas na śniadanie z grila. Wstał o szóstej rano, aby je przygotować. Na koniec poczęstował nas gotowaną kawą, pokazał swoje kałachy i pojechaliśmy w stronę granicy Bośni.
      A tutaj czekało nas rozczarowanie. Bez Zielonej Karty nie chcieli nas wpuścić i trzeba było kupić ich ubezpieczenie za 26EUR na trzy dni. Więc Przemek jednak miał rację.
      W tą upalną pogodę ruszyliśmy w stronę góra. Na początek asfalt prowadził nas przez niekończące się wioski rolniczych terenów. Potem zaczęła się błotnista szutrówka, przerywana od czasu do czasu strumieniami i ogromnymi kałużami. Północno-wschodni rejon Bośni jest słabo zaminowany. Więc dzikich miejsc na noclegi pośród gór nie brakuje. Główne drogi przejezdne dla każdej terenówki, na bocznych można pobawić się w błotnisty extrem. Koleiny po traktorach do zrywki drewna są głębokie na pół metra. Płynie nimi żółtobrązowa breja, a chodzić trzeba w kaloszach. Stromizny są duże, jednakże trudno znaleźć właściwą drogę. Często pakujemy się w ślepe zaułki o długości do kilku kilometrów, co oznacza w górach godziny straty.
      Po południu dojeżdżamy w okolice Bresicani. Znajdujemy piękne miejsce nad strumykiem i robimy obiad. Bośnia to dziki kraj. Śmieci są wszędzie gdzie są ludzie, nawet w najpiękniejszych miejscach. Nasza mapa Bośni i Hercegoviny 1:250000 Freytag&Berndt jest w miarę dobra, innej nie mogliśmy dostać. Bez szukania pomocy u tubylców niemożliwym jednak jest trafienie tam gdzie się chce. Potem zauważyliśmy, że tereny zupełnie pozbawione wiosek, właściwie są nieprzejezdne. Przydałyby się poziomice na mapie, ułatwiłoby to czytanie terenu. Szybko można się zorientować, że jeśli chce się przedostać z jednej strony łańcucha gór na drugą, trzeba znaleźć drogę wiodącą przez przełęcz, a takich czasami nie ma. Za to jest wiele zaznaczonych dróg, które bezsensownie wiją się po szczytach i nawet mają oznaczenia dystansu w kilometrach. Od razu wiadomo, że to twórcza kartografia.
      W okolicy Brezicani natrafiliśmy na starą kładkę wiszącą nad rzeką. Od wielu lat nie była używana, mogłaby służyć z powodzeniem jako miejsce akcji Indiana Jones. Deski łamią się pod ciężarek człowieka, a liny wyglądają na skorodowane. Most ma długość około 100m i teoretycznie jest do przejścia.
      Dalej przebijamy się przez malownicze wyżyny obsiane domkami. Na zielonych halach pasą się owce doglądane przez dzieci. Mężczyźni zbierają pierwsze siano, a babinki w czarnych chustach noszą chrust. Niektóre wioski mają nowe meczety z minaretami ustawionymi jak rakiety SS20 gotowe do wystrzału. Inne wioski mają kościoły, jeszcze inne cerkwie. Im dalej na południe tym więcej zniszczeń wojennych.
      Po niezwykle trudnej nawigacji w gąszczu szutrówek, opartej bardziej na intuicji niż na mapie, trafiamy do Kamengradu. Mieścina ma podobno jakiś zamek, ale w jego miejsce znajdujemy obelisk ze świeżymi kwiatami. Jakaś rodzinka wygrzewająca się w zachodzącym słońcu wskazuje nam drogę w góry. Gospodarz, tak jak wszyscy wątpi, że przejedziemy tam gdzie traktor, nie rozumiejąc w ogóle po diabła się tam pchamy. Natomiast pani gospodyni, wprawnym okiem oceniwszy nasze bryki, wydaje wprost przeciwny sąd. Droga okazuje się rzeczywiście karkołomna, ale nie aż tak, aby włączać reduktor. Jednakże jest wąsko, na GAZika66 zbyt wąsko, dobrze że został w domu. Na szczycie oglądamy kolorowy zachód słońca i postanawiamy rozbić tu obóz na noc. Wieczorne rozmowy okraszają nam błyskawice nadchodzącej burzy. Jest zimno, bierzemy prysznic póki woda w baniakach pamięta jeszcze całodzienne upały.
      W nocy ostro leje i grzmi. Rano jest zimno, ale świeżo. Ruszamy dalej. W masywie Javoraca natrafiamy na wiele ciekawych tras do rock-crowlingu. Nie korzystamy z żadnej, uważając je za zbyt karkołomne. Błądzimy w labiryncie ścieżek górskich pośród białych skał. Trochę to przypomina Jurę Krakowsko-Częstochowską, a trochę Sowie Góry. Można by w kilku miejscach założyć sobie obóz i poćwiczyć extremalne wspinaczki po skałach, bez nadleśniczego na karku. Masyw jest rozległy i wcale nie trzeba długo szukać ciekawych miejsc. W końcu natrafiamy na kilkunastokilometrową ścieżkę, która wiedzie w górę. Z początku zapadliska ze śniegiem wzbudzają naszą ciekawość, robimy sobie zdjęcia z bałwanem ulepionym przez Przemka i Andrzeja. Ale szybko okazuje się, że śniegu przybywa i samochody nie dają już rady. W ruch idzie sprzęt off-roadowy. Jakoś się przebijamy na 1200m n.p.m. Potem usuwamy zwalone drzewo i zaczynamy zjeżdżać w dół. Mamy już dość kilkugodzinnego błądzenia po górach we mgle. Liczymy że zaraz wpadniemy na główną drogę. Ale niestety nasza ścieżka kończy się szeroką nawrotką i musimy wszystko przerabiać w odwrotną stronę.
      Przed Bosnanską Krupą dopada nas znowu ulewa, a droga robi się błotnista jak bagno. Napotkany tubylec kieruje nas na pole i pokazuje w oddali główną drogę. Każe jechać przez pola.
      Do Plitvic w Chorwacji docieramy wieczorem. Tym razem śpimy na luksusowym kempingu w otoczeniu niemieckich emerytów w kamperach. Dużo też motocyklistów i jedna ciężarówka wyprawowa. W nocy znowu leje i to porządnie. A rano chłopaki jadą zwiedzać Plitvickie Jezera, a my robimy zaległe prace. Plitvicki raj zwiedzaliśmy już trzy razy. Jest piękny, ale tym razem sobie odpuszczamy.
      Następnego dnia koło 14-stej spotykamy się z chłopakami pod główną bramą Plitvickich Jezer i prujemy przez przełęcz Kuk do Bośni. Już na początku mamy nieziemskie widoki. Wspinamy się szutrowymi serpentynami na wysokość ponad 1100m n.p.m. Potem kierujemy się na Bihać wzdłuż kanionu Uny. Przez tunel na krawędzi skały zjeżdżamy do poziomu rzeki. Andrzej pstryka kolejne 100 zdjęć. Na przydrożnych bilbordach czytamy o zawodach w raftingu na Unie. Wzdłuż rzeki jedziemy do Kulen Vakuf - miasteczka o dziwnie brzmiącej nazwie, z zamkiem na skale powyżej i mnóstwem rybaków łowiących na muchę. Stoją w pełnym rynsztunku po pas w turkusowej, wartkiej wodzie. Robimy zakupy i pytamy o drogę do ruin zamku. Trzeba się wspinać 300m w górę, 7km po szutrowej drodze.
      Ruiny twierdzy to osypujące się kamienie średniowiecznego grodziszcza. Niewiele z niego pozostało. Poniżej dużo grobów muzułmańskich żołnierzy, niektóre sprzed wieków, inne całkiem nowe. Taka twierdza to machina do zabijania jak jakiś czołg. Postanawiamy rozbić obóz /jak to pięknie brzmi, jak z powieści Karola Maya/. A więc rozbijamy obóz na przedpolu fosy od południowej strony. Czujemy się jak zdobywcy ruin zamku w Ogrodzieńcu w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Panorama na bośniackie góry roztacza się na dziesiątki kilometrów w każdą stronę. Ma się wrażenie, że wjechaliśmy na dach świata. Słońce zachodzi za chmury nad Plitvicami, wiatr duje coraz mocnej. Mocujemy więc namioty ze wszystkich stron, aby w nocy nie przerodziły się w paralotnie. Nocne popijawy trwają do późna, ale zimny wiatr wygania nas do namiotów. Dobrze, że wzięliśmy prysznic jeszcze kiedy świeciło słońce.
      Rano ruszamy wcześnie na wschód, wzdłuż Uny. Oglądamy zwalony most betonowy, posztukowany stalową konstrukcją. Mijają nas pograniczniki, mówią że przejście do Chorwacji jest tylko dla lokalnych w tym miejscu. Dalsza droga niby nie istnieje, chociaż mapa pokazuje, co innego. Tubylcy mówią, że drogi 'niet'. Musimy jechać główną, asfaltową.
      Za Drvarem skręcamy w góry na 40km szutrówki po szczytach na wysokości 1200-1400m n.p.m. Mamy miejscami widoki na całą dolinę z małymi domeczkami i niteczkami dróg. Raz gubimy drogę i wjeżdżamy na miejsce ścinki drzew. Zaczyna się rock-crowling i czarne błoto. Potem po dwóch godzinach cudem trafiamy na właściwą drogę i jedziemy na 1500m n.p.m. do celu naszej dzisiejszej tułaczki. Serpentyny bez końca, potem długa prosta przez płaskowyż ograniczony z dwóch stron ośnieżonymi szczytami. Wreszcie trafiamy nad jezioro pośród gór. Takie małe Morskie Oko, ale bez turystów i wstęp za darmo. Jak chcesz możesz zanurkować samochodem w wodzie. Wita nas starszy pan, co stróżuje w drewnianym schronisku. W lecie przyjeżdżają tu turyści na weekendy z okolic. Zostajemy tu na noc. Gospodarz gości nas najlepszą rakiją, co wypala mordę i przełyk, a potem idziemy w góry. Andrzej ubiera kombinezon i daje nura w jezioro. My wspinamy się na szczyt i spoglądamy w dół. Jakaś mróweczka tapla się w kałuży, to Andrzej. Patrzymy w drugą stronę, a tu droga szutrowa. Można wjechać samochodem na 1845m n.p.m. Za wojny spychacze, paliwo i siła robocza były za darmo, więc zrobili drogi i gonili żołnierzy z czołgami na szczyty, aby pilnowali tej kałuży, co Andrzej się w niej kąpie.
      Kiedy zszedłem na dół do schroniska, nadjechał Wieńczysław - lokalny leśnik. Widział nasze wozy jak tu jechaliśmy i postanowił nakryć kłusowników na gorącym, jak to określił. Zdziwił się, że jesteśmy turystami, a jeden z nas kąpie się w wodzie, co ma 6st.C. Jego Niva nie daje rady na śniegu, bo ma szosowe opony. Ale zobaczył nasze ślady i postanowił się przebić w naszych koleinach. Przyniósł reklamówkę pełną liści dzikiego czosnku. Podobno niedźwiedzie to jedzą. Nam bardzo smakowały z solą do rakiji.
      Wieczorem zrobiło się okrutnie zimno, więc przenieśliśmy się do wewnątrz domku do kominka. Długo próbowaliśmy lokalnej śliwowicji, co pachniała jak zmywacz do paznokci, wypalała gardło a rano nie pozostawiała kaca. Nasi gospodarze dużo mówili o polityce wojny w Jugosławii i prawie w ogóle nie interesowały ich inne kraje, ani kontynenty. W nocy nasz namiot walczył z silnym wiatrem, a rano było tylko 3st.C.
      Następnego dnia próbowaliśmy wjechać na sam szczyt powyżej jeziora, ale drogę przegrodził nam głęboki śnieg, który leżał w ocienionym żlebie. Pogoda ciągle była nieciekawa. Więc postanowiliśmy przebić się przez góry nad morze do Chorwacji. Po długim pobycie w górach, trasa doliną wydała się nam nudna. Ale po drodze napotkaliśmy saperów pracujących w ruinach serbskich wiosek. Przerabiają 25mkw. Dziennie za pieniądze unii. Za kolejną przełęczą temperatura skoczyła do 17st.C i wyszło słońce. Na drzewach można już zobaczyć duże figi, ale jeszcze zielone. Jednak ostatnia przełęcz przed morzem nie przyniosła radykalnego ocieplenia. Piękną panoramę na wybrzeże i liczne wyspy przysłoniła mgła. Mimo to postanowiliśmy zanocować na plaży. Jeszcze wieczorem skorzystałem z kombinezonu nurkowego Andrzeja i posnorklowałem wzdłuż skał.
      Rano pojechaliśmy sami z Iwoną na naszą rajską plaże koło Dubrovnika, a chłopaki obejrzeć szczyt Sveti Jure. Przemek już rwie się do domu. Tak chciał się wydostać z cywilizacji, a teraz do niej tęskni. Po prostu za rzadko podróżuje, a za mocno żyje sprawami dnia codziennego.
      Oczywiście nie pojechaliśmy jadranską magistralą wzdłuż morza, ale wjechaliśmy w góry i serpentynami na dwójce i trójce człapaliśmy przez pustkowia do Dubrovnika.
      Po południu wszyscy pojechaliśmy odwiedzić starówkę perły Adriatyku. To miasto jest mi bliskie, dobrze się tu czuję, zwykle kiedy tu bywam jest ciepło, a turyści w umiarkowanych ilościach. Mieszkańcy są przyjaźni, handlarze niezbyt nachalni, ogólna swoboda. Dziś spotkaliśmy podróżników-kloszardów przy głównej bramie. Chłopak próbował zebrać trochę grosza grą na didżiridu - to taki instrument zaimportowany przez snobistyczną falę new age od Aborygenów. Ja ponownie zaczerpnąłem wody z fontanny spełnionych życzeń, nie pamiętam czy życzenie z poprzedniego roku mi się spełniło. Widać moje marzenia są zbyt mało ważne, albo szybko się spełniają.
      Do przystani zawinął przebogaty jacht Duke Town, w dosłownym tłumaczeniu nie brzmi dobrze, więc niech pozostanie w oryginale. Niedaleko niego przycumowały dwa wycieczkowce, niezbyt duże ale za to kapiące luksusem.
      Wracaliśmy na kemping już po ciemku, a tak dobrze rozpoczęty dzień zakończyliśmy huczną imprezą do drugiej w nocy. Co prawda obok rozbici namiotem młodzi Anglicy wyzywali nas od zmongolizowanych trepów, ale jaki Polak przy rakiji by się tym przejmował. Śmieszyły nas ich wyzwiska, na równi z naszymi bzdurnymi żartami. Nie wypowiedzieli nam otwartej wojny, ani nie chcieli przyłączyć się do kompanii, za to przenieśli namiot dalej.
      Rano próbowaliśmy wjechać do Bośni małym przejściem koło Dubrovnika, ale z powodu braku Zielonej Karty byliśmy zmuszeni jechać aż do Metkovica. Przemek z Andrzejem gruntowanie obfotografowali stary Dubrovnik i ruszyli na podbój Medugorje. My z tych samych powodów, które ich tam pociągnęły, odpuściliśmy sobie tą atrakcję. Przez góry dostaliśmy się w okolice źródeł rzeki Buna, aby zobaczyć jak 34000 litrów co sekundę wypływa z litej skały. To się nazywa źródło. Po drodze minęliśmy pola minowe wokół byłych baz wojskowych i malownicze rozlewiska Hutovo. Gdzieś za Stolacem złapaliśmy gumę. Zawsze się dziwiłem jak można niezauważyć, że się jedzie na flaku. A sam to zrobiłem. Urwał się wentyl w dętce. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że po Bośni jeździmy na 2 barach ciśnienia, co powoduje, że na wąskich oponach samochód się kołysze, ale na kamienistej drodze oszczędza się w ten sposób amortyzatory. Na szczęście zabrałem zapasową dętkę, która okazała się dętką od traktora i miała za grube osadzenie wentyla. Fachowcy pod Mostarem z bezmyślnością dzikusów i skutecznością spychacza poradzili sobie w godzinę z tym problemem. Musiałem jednak ich pilnować, aby nie narobili szkód. Skasowali 20zł.
      W Mostarze spotkaliśmy się z chłopakami i poszliśmy krótkim deptakiem do świeżo odbudowanego mostu na Neretvie. Te same kramiki z miedzianymi talerzami, co w zeszłym roku. Ten sam bruk i ten sam most. Po zachodniej - chorwackiej stronie zaszliśmy do księgarni znajomego Iwony. Opowiedzieliśmy mu o naszej wędrówce po jego kraju i obejrzeliśmy kilka dobrych, ale bardzo drogich przewodników po Bośni, w tym jeden dla trekingowców. Dziwne to wrażenie, kiedy człowiek z obcej kultury opowiada o twoim rodzinnym kraju. Pewnie tak się czuł Wenisław kiedy słuchał naszej opowieści. Tym bardziej, że większość swej ojczyzny zna tylko z książek. Bośnia to kraj, na swoje nieszczęście, a nasze szczęście, słabo ucywilizowany, więc podróżowanie jest tutaj tym, czym u nas w Polsce jeżdżenie rowerem. Z musu do sąsiedniej wsi, dla przyjemności do parku, a wokół świata dla szaleńców i niebieskich ptaków.
      Trochę zasiedzieliśmy się w Mostarze i musieliśmy po ciemku szukać noclegu. Wskazówki tubylców zaprowadziły nas w piękne miejsce nad rzeką, które pewnie przed wojną było centrum rekreacyjnym dla Mostaru, a dziś jest główną bzykalnią dla wyzwolonej mentalnie, ale usidlonej obyczajowo przez rodziców młodzieży. Przez pół nocy przyjeżdżały samochody do lasku w romantyczne miejsce, a prezerwatywy ino wypadały oknami. No cóż, kto szuka noclegu w nocy ten może dostać gumą w namiot jak z procy. To pewnie z powodu tego gościa od pogody na Polsacie, tak mnie na rymy wzięło. A pogodę mamy dupcowatą, zimno i leje bez przerwy.
      Rankiem pożegnaliśmy chłopaków i ruszyliśmy w swoją drogę przez góry do Sarajewa. Góry to kwintesencja Bośni, a jednocześnie przyprawa, jaką są doprawieni tutejsi ludzie, obyczaje i przyroda. Dzikie pustkowia płaskowyżów na 1200m n.p.m. ciągnęły się bez końca. Piękne panoramy na dwutysięczniki, pofalowane trawiaste połoniny, porośnięte kolorowymi krokusami. Gdzieniegdzie biegają dzikie konie, albo hodowane na wolności. Spotkaliśmy znowu opuszczone groby Bogomiłów, które jak drzazga w sercu przypominają o bohaterach, których kiedyś wielbiono, o tym że ład i porządek przyrody przerasta nas maluczkich, a kamienne pomniki naszej chwały tak naprawdę po 1000 latach mówią tylko jak mali i naiwni jesteśmy wobec wieczności.
      Pierwsze śmieci i wraki samochodów przywróciły nas na ziemię z tego bajkowego krajobrazu godnego prozy Tolkiena. Zjechaliśmy na dół wioski na czaj w przydrożnym barze. Pachniała świeża ryba smażona na ruszcie, a złowiona dopiero co w potoku.
      Dalej wielkim łukiem dojechaliśmy pod skocznię olimpijską z 1984 roku na południe od Sarajewa. Strasznie zniszczoną, ale ciągle robiącą wrażenie swoją wielkością. Krzesełka wyciągu smutnie kiwają się na linach od 12 lat, kiedy to żołnierze ostrzelali budynki olimpijskie podczas wojny. Ciągle słyszałem z ust Iwony, Przemka i Andrzeja słowa niezrozumienia dla wojny domowej w tak pięknym kraju, ale min w ogródku sąsiada. Nie znam do końca całej prawdy o tej wojnie, ale sądzę, że przyczyną główną są ludzie tu mieszkający. Twardzi, zdecydowani o silnej osobowości, typowi górale, ale z drugiej strony butni, krótkowzroczni i skorzy do kłótni. Wieki historii uczyły ich tolerancji lepiej niż Polaków, lata '90-te były ich egzaminem.
      Do centrum Sarajewa dojechaliśmy tramwajem, w którym Iwona zapoznała dziewczynę, która to oprowadziła nas po starówce. Miasto jest na pewno nietypowe, ale nie jest aż tak interesujące jak się tego spodziewałem. Na pierwszy rzut oka nudne uliczki z kramami, ale ciekawe rzeczy spostrzega się dopiero później w szczegółach. Meczet wśród kamienic katolików, katedra pod którą przechodzą muzułmanie. Twarze starych ludzi i młodzież odcinająca się od szarej rzeczywistości. Całość jest interesująca i przyciągająca zwłaszcza dla czujnego obserwatora. Zauważyłem jednak, że spokój i beztroska wiosek Chorwacji bardziej mi odpowiada od buńczucznej i zamkniętej w sobie Bośni. Gdyby nie ta przepiękna przyroda gór i historia, nie przyjechałbym do tego kraju.
      Rano ruszamy w góry, to ostatni etap. Północna Bośnia jest gęsto zalesiona, a drogi górskie są mocno wyjeżdżone w żółtawym błocie przez ciężarówki i traktory do zrywki drewna. Dróg tych jest bez liku i trudno pośród nich znaleźć tą jedyną. Myli się ten, który myśli, że trzeba jechać najbardziej wyjeżdżoną. Takie zwykle kończą się ślepo przy zwałach świeżo ściętych świerków. U nas zwykle ścina się drzewa małej średnicy i proste. Tutaj leżą byki, które trudno objąć czasami nawet we dwóch i poskręcane jak sprężyny. Nie mogłem znaleźć racjonalnej odpowiedzi na taki stan rzeczy.
      Kluczenie po błotnistych górach męczyło nas aż do popołudnia. Tylko czasami natrafialiśmy na piękne panoramy pośród gęstego lasu. Na koniec mieliśmy dotrzeć do górskiego jeziora na wysokość coś koło 1800m n.p.m., ale wysoki śnieg zagrodził nam drogę i zmusił do odwrotu. Dzień się miał ku końcowi a droga do granicy bośniackiej była jeszcze daleka. Wyjechaliśmy więc na główną drogę wzdłuż Vrbasu i pognaliśmy serpentynami na północ. Mimo, że główna i asfaltowa, trasa była ciekawa. Liczne tunele i tysiące zakrętów nad przepaściami w wąskich kanionach rzeki. Dojechaliśmy też do ruin zamku na wysokiej skale ponad przełomami Vrabasu. Chcieliśmy tam zanocować, ale jednak zimny wiatr wygnał nas do samochodu.
      Kolejne dwa dni to nudna przeprawa przez Węgry i południową Słowację. Potem wjechaliśmy w Białe Tatry słowackie i zrobiło się ciekawiej. Nocleg znaleźliśmy tuż przed granicą Polski na wysokim szczycie ponad Bruntalem. Było zimno, ale niziny z góry migały do nas światełkami ulic i domów. Jasne rzeki samochodów były odległe od naszej kryjówki. To był ostatni akcent tej podróży. Nigdy nie sądziłem, że uda mi się jeszcze odnaleźć takie dzikie i piękne tereny w centrum Europy. Czas myśleć o kolejnej wyprawie. Mariusz Reweda

poczytaj o naszej innej podrózy po Bałkanach w 2012 i 2015