ALBANIA 2012
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012








tekst można ściągnąć w pliku DOC (96kB) i wydrukować
trasa na GPS jest na sprzedaż


Tym razem na Bałkany wyruszyliśmy w połowie września. Pojechaliśmy w trzy samochody. Zaczęliśmy standardowo, od Bośni. Przejechaliśmy wąski pas Chorwacji, oddzielający Bośnię od Węgier i w Slavonskim Brodzie przekroczyliśmy rzekę Sava, wjeżdżając do Bośni. W VI wieku, kiedy pierwsi Słowianie i Awarowie przekroczyli tą rzekę, położyli kres panowania Rzymu na Bałkanach. Władali tą krainą od wieków. Pozwalali lokalnym Ilirom kultywować włąsną religię, traktowali ich jak poddanych i wykorzystywali ekonomicznie. Jednak Słowianie i Awarowie zepchnęli ich wszystkich na południe, a Ilirów aż do dzisiejszej Albanii. Nie cackali się z zakładaniem kolonii, szukali nowych terenów do osiedlenia, walczyli więc ogniem i mieczem.

sdfsjnklnfklbnlknbl lknblsk bnas nksfndb ndfol
      Podróżujemy po terenach byłej Jugosławii, jak zawsze nam wmawiano - sztucznego tworu, trzymanego w kupie silną ręką Tito. Jugosławia się rozpadła, ale poszczególne kawałki nie różnią się od siebie aż tak bardzo, no może poza sferą religii.
      Przed Zenicą odwiedziliśmy pięknie położony zamek Vranduk. Długie na kilka kilometrów zakole rzeki Bosna, główna droga na Sarajewo skraca dwoma tunelami. Dzięki temu cały ten harmider szosy omija wioskę z kamienną twierdzą na wysokim klifie. W dole, po obu stronach kanionu, widać przełomy rzeki i tarasowo ułożone domostwa. Zamek, jak to zwykle bywa, piękniej się prezentuje od zewnątrz, aniżeli od środka. Wstęp jest płatny 8zł. Wystawa mikro muzeum dość mizerna. Ale widać, że się starają przyciągnąć turystów. Zabudowa wioski podobnie jak sam zamek jest bardzo malownicza z dystansu, z bliska dużo traci. Ludność nie zwyczajna gości z zagranicy. Dość szybko poczułem się jakbym to ja był małpą w klatce.
      Do Sarajewa było już blisko. Zanocowaliśmy na kempingu, obok kamperów z Niemiec, Holandii i Francji. Kemping umiejscowiono w widłach dwóch, ruchliwych ulic, więc ciszy nie ma. Starówki nie zwiedzaliśmy, zaliczyliśmy to już przed laty po wielokroć.
      Rano ruszyliśmy w kierunku Czarnogóry i miejscowości Foca. Wąska asfaltówka wiodła doliną rzeki Zaljeznica. Strome skały ścian kanionu wspinały się ponad naszymi głowami. Wreszcie dotarliśmy do sztucznego jeziora, stworzonego przez zaporę z elektrownią. Dno kanionu wypełniła woda. Za kolejną przełęczą, na którą wspinaliśmy się ostrymi i wąskimi serpentynami, zobaczyliśmy Focę i skręciliśmy na Scjepan Pole - graniczną wioskę. Ostatnie dwadzieścia kilometrów to wąski na 2.5 metra i dziurawy asfalt. Serpentyny, które wspinają się po zboczach kanionu rzeki Tara, nie pozwalają włączyć trzeciego biegu. A mimo to, poniżej drogi, nad rzeką pobudowano liczne kempingi, do których dowozi się turystów, żądnych emocji raftingu, wielkimi autokarami.
      Na końcu tej ścieżyny znaleźliśmy stalowy most, jakby wojskowy, a obok niego resztki starego, wiszącego mostu. Rzeka jest granicą, a celne odprawy to tylko krótka przerwa i okazja do pogawędki z uśmiechniętymi oficerami. Jednak można tak przeszkolić ludzi aby ułatwić życie turystom na granicy.
      Droga zaraz za granicą wpłynęła serpentynami w kanion rzeki Piva i tu zaczęła się bajka. Asfalt wcinał się w grań skały, w połowie wysokości kanionu. Tam gdzie nie udało się wyrąbać skały, przeprowadzono tunele. Pięknym pejzażom nie było końca. W górze błękit nieba, poniżej szarość skał zarośnięta nielicznymi drzewami iglastymi, a w dole turkus wody obijającej się na kamieniach. Krótkich i długich tuneli było tyle, że poczułem się jak nornica. Niektóre były oświetlone inne ziały mrokiem, które oślepiało zimnem wjeżdżających wprost spod słońca. Tunele rozwidlały się, niektóre były doświetlane lufcikami w skale. I tylko w przerwach pomiędzy nimi można było pooglądać niebieską wodę zalewu rzeki Piva. Spiętrzonej na potrzeby hydroelektrowni. A po środku tej spokojnej tafli kontrastującej z bielą wapiennych skał, sterczały kostropate wyspy. Kontrast wody i skał podkreślało silne słońce, które mimo wysokości przygrzewało ponad 20st.C.

      W końcu dotarliśmy do skrzyżowania i skręciliśmy z przyklejonej do pionowej skały drogi, wprost w skalny otwór tunelu, prostopadle do drogi. Tak jakbyśmy z ulicy wjechali do garażu. Teraz wspinaliśmy się na przełęcz ponad 1900m n.p.m. Serpentyny karkołomnie wierciły tunelami i wciętymi w skałę ścieżkami, ciągle w górę i w górę. To najbardziej znana droga turystyczna w Czarnogórze, więc co chwilę mijaliśmy jakieś samochody lub motocykle z zagranicznymi rejestracjami.
      Droga wijąca się pośród tych gór zatraciła swój liniowy, dwuwymiarowy charakter. Zakręty wspinające się spiralą wokół białych skał z przełęczy wyglądały jak tor przeszkód dla zabawkowych samochodzików. Zastanawiałem się jak projektuje się takie drogi na papierze. Przypominają one raczej torowisko rollercoastera, albo fantazyjne zjeżdżalnie w parkach wodnych.
      Tak zwiedzając góry od wewnątrz tunelami i od zewnątrz z wysokich krawędzi przepaści, dotarliśmy do wioski Trsa. Dwie restauracje i kamping przypominały mi, że jesteśmy w samym środku, stworzonego na potrzeby turystów świata. Potem jeszcze spotkaliśmy sklepiki z serem kozim, aż wreszcie dotarliśmy do Żabljaka, takiego czarnogórskiego Zakopanego. Nie mogliśmy zostać tam na długo. Jesteśmy turystami poszukującymi czegoś więcej, czegoś obok. Tak jak nas przyciąga świat zwykłych, lokalnych ludzi, dzika przyroda, dziurawe drogi, nocowanie po krzakach z dala od hoteli i kempingów, tak samo odpycha nas blichtr, kolor, smak i sztuczny porządek kurortów oraz atrakcji turystycznych stworzonych dla przyjezdnych chcących zażyć biernego odpoczynku w tanim luksusie.
      Wcześniej jednak mogliśmy na szczęście nacieszyć oczy przepięknymi widokami wapiennych skał piętrzących się ponad 2100m n.p.m. Mogliśmy też nasycić zmysły przepastną przestrzenią, w której trudno odnaleźć poczucie skali, odległości, ogromu. Ogromu, którego oczy skali nie widzą, ale dusza wyczuwa i daje znać pokorą wobec natury. Takie góry najłatwiej mogą mieszczuchom coś uświadomić, że przyroda to coś więcej niż zbłąkany w parku miejskim jeż, albo tłukący o szybę grad, że my ludzie wciąż jesteśmy czymś mniejszym, mniej znaczącym, że to fundament, a my stanowimy delikatny, krótkotrwały i nicnieodporny naskórek tego czegoś co w typowo ludzkim zadęciu i poczuciu bycia wyjątkowym, nazwaliśmy Ziemią.
      Później był jeszcze betonowy most zbudowany w latach 1938-1940. Maszerują po nim turyści wylewający się z autokarów i pstrykają zdjęcia kanionu Tary z wysokości 150 metrów ponad turkusem górskiego strumienia.
      Kanionem Tary dotarliśmy do Majkovaca, gdzie uzupełniliśmy zapasy, a potem wspięliśmy się do Biogradzkiego jeziora w sercu Parku Narodowego Biogradska Gora. Tu też chwyciła nas w objęcia wielka turystyka. Na szlabanie zapłaciliśmy po 2EUR od osoby, a za nocleg nad jeziorem jeszcze po 1.5EUR/osoba oraz 3EUR/mały samochód (10EUR/większy samochód). Za wjazd dalej w Park płaci się 10EUR/samochód. Jezioro na pozór niezbyt ciekawe, otacza piękny, bukowy las starodrzewów. Ścieżką wokół jeziora można pójść na półgodzinny spacer pośród dzikiej, pięknej przyrody. Pole namiotowe ma średnio czyste wychodki, wodę źródlaną i wiaty. Poziom 1100m n.p.m. we wrześniu zapewnia lodowate noce i ranki, a konary drzew nie dopuszczają słońca w dzień.
sdfsjnklnfklbnlknbl skbn as nksfndb ndfol sdfsdf
      Już w nocy deszcz zaczął bębnić po dachu samochodu. Mżawka zbierała się na liściach drzew w duże krople i dudniła z wysoka w aluminiowe skrzynki na dachu. Rano mżawka przeszła w poważny deszcz, który z małymi przerwami towarzyszył nam aż do granicy Albanii. A skierowaliśmy się na małe przejście graniczne w okolicy Gusinje. Najpierw jednak musieliśmy przedrzeć się przez gęsty las, niekończące się góry i chmury wstające z dolin, zalewające kotliny i kaniony jak szara woda stojąca przy brzegu, między kamieniami. Kiedy tylko osiągnęliśmy jakąś przełęcz wyskakiwaliśmy ponad deszcz, a słońce chwilami podnosiło temperaturę ponad 10st.C.
      Całymi godzinami brnęliśmy w deszczu przez niezliczone zakręty po wąskiej na jeden samochód ścieżynie. Dopiero po południu, za przejściem granicznym, zatrzymaliśmy się na śniadaniowy postój. Z Gusinje do Vermosh zbudowano nową, asfaltową drogę. Przejście ma charakter azjatycki. Celnik wybitnie się nudzi. Leży na pryczy i ogląda w TV mydlane opery. Jednak obsługuje turystów z najwyższą kulturą. Szybko i bez zbędnych pytań, Albański celnik nie wprasował nam żadnej pieczęci, ani nie wydał papieru na samochód. Wzbraniał się, mówiąc że to niepotrzebne. Ano zobaczymy przy wyjeździe z Albanii.
      Za granicą przejechaliśmy dwa rozbite mostki i wpadliśmy w objęcia dziewczyn z informacji turystycznej. Pytały z nieśmiałym uśmiechem czy nam czegoś trzeba. Niespodziewały się, że skręcimy w dziurawą drogę, stromo w góry i ominiemy Vermosh, lokalną atrakcję turystyczną. Pierwsze kilometry okazały się pięknym, skalistym kanionem, w którego głębokiej rozpadlinie, płynął niebieski strumień. Na wysokości ponad 1000m n.p.m. trafiliśmy na pierwszą wioskę. Przywitały nas dzieci żebrzące o bombony i prosiaki wałęsające się w błocie. Znaczy tu Muzułmanie nie mieszkają. Rzeczywiście północne, wysokie góry Albanii zamieszkują w większości Chrześcijanie. Muzułmanie stanowią prawie 40% mieszkańców Albanii, a Chrześcijanie ponad 40%. Ojciec na literę 'R' się cieszy.

      Albania nie jest dużym krajem, powierzchnię ma zbliżoną do województwa Wielkopolskiego, ale zaludnienie jest większe niż w Polsce: 131 mieszkańców na kilometr kwadratowy. Albania miała w latach 1960-1985 najwyższy przyrost naturalny w Europie - prawie 3%. Na szczęście w 2003 współczynnik spadł do 0.8%. Za to mają wysoką średnią życia - ponad 77 lat. To pewnie z powodu zacofania - mniej stresu i większy poziom szczęścia ogólnego kiedy społeczeństwo nie kieruje się wytycznymi materializmu. Ale to już niedługo się zmieni. Ostro się spieszą aby dogonić peleton w tym wyścigu. W Albanii mieszka tylko 3.2 miliona ludzi. Prawie tyle co w Mongolii, pięćdziesiąt razy większej. Nic więc dziwnego, że jak tylko się zjedzie z wysokich gór to domy są wszędzie, a wioski i miasta się nie kończą. Trochę łagodzi to górski charakter kraju. Ponad 1.3 miliona Albańczyków mieszka w Kosowie, kilkaset tysięcy w Grecji i Włoszech.
      Ilirowie niegdyś zamieszkiwali całe Bałkany. Dzielili swój język z podobnymi dialektami Traków. Nigdy nie zostali silnie zromanizowani przez okupantów z Rzymu. Zachowali swoją kulturę w większej części, w przeciwieństwie do swych sąsiadów. Religię przejęli jednak od najeźdźców. Od Turków Islam, z czasów panowania Biznajcum i Justyniana Wielkiego, Albańczyka zresztą, przejęli Chrześcijanizm.
      Tymczasem wkroczyliśmy w pustynny, surowy krajobraz, w czystym charakterze wysokogórski. Mimo iż nie wspinaliśmy się wyżej niż 800m n.p.m. Olbrzymie przestrzenie, potężna skala zniewalających, nagich szczytów, surowość skał, brak roślinności i dopełniające groźnego wyglądu ciężkie od granatowych chmur niebo. Zupełnie jak w Himalajach, a to południowa Europa. Zawsze twierdziłem, że najpiękniejsze obrazki można znaleźć na miejscu.
      W głębokich dolinach, zasiedlonych drzewami i uprawami winorośli, spostrzec można było czerwień dachów domów i stare Mercedesy, tutejszy środek lokomocji. Takie widoki mogliśmy podziwiać, zanim wjechaliśmy w chmury i w deszcz, wspinając się ciasnymi serpentynami, jak schodami na przełęcz. Po drugiej stronie niespodziewanie zaskoczył nas płaskowyż, z którego zjechaliśmy dopiero przed Koplik. Droga jest nieustannie poprawiana i modernizowana ciężkim sprzętem w niefrasobliwych rękach Albańczyków. Musieliśmy przeciskać się pomiędzy pracującymi koparkami i unikać osypujących się kamieni spod młotów pneumatycznych.
      Pierwsze wrażenia z Albanii to przepiękne góry, łudząco podobne do Himalajów oraz bieda wiosek. Kraj był, za panowania dyktatury Enwera Hodży, totalnie izolowany przez kilkadziesiąt lat. Rozwijał się według własnej ścieżki ignorując wytyczne z Zachodu. Dziś, ponad dwadzieścia lat po otwarciu granic, wprowadzeniu czegoś na kształt demokracji, ludzie zachłystują się wolnością i przechodzoną nowoczesnością sprowadzaną zza granicy. Robią duży krok ponad tym całym, stopniowym rozwojem, który zadziewał się u ich sąsiadów i wkraczają od razu w nowoczesność. Dlatego często można tu spotkać paradoksy godne bardziej dzikich krajów. Ot chociażby w Koplik, na głównej, rozkopanej pod kanalizę ulicy. Mieszają się tu wielkomiejskie trendy, te stare komunistyczne, biedne, jak furmanki wyładowane kolorowymi owocami. I te nowsze, jak Mercedesy z ciemnymi szybami, z AlBanem za kierownicą i jego Rominą Power obok. I te najnowsze jak supermarkety w zachodnim stylu, czy bankomaty. Ciągle jednak pomiędzy nimi istnieją zadymione spelunki, w których mężczyźni spędzają dnie przy kawie i szklaneczce raki.

sdfsjnklnfklbnlknbl skbn as nksfndb ndfol sdfsdf
      Zanocowaliśmy powyżej Koplik, w sosnowym lesie, z widokiem na jezioro Szkoderskie. Rano przyszła wyżowa pogoda. Czyste niebo i ostre powietrze. Słońce nagrzało góry dopiero po południu, ale na krótko. Bo jeszcze przed zachodem słońca zrobiło się dojmująco zimno.
      Pojechaliśmy słynną wśród off-roadzistów z Polski trasą na Teth. Spotkaliśmy na niej ciężarówkę z Niemiec, dwóch motocyklistów z Czech i kilkoro Niemców z plecakami, którzy dojechali do Teth busami Mercedes. Trasa wyglądała na przejezdną tylko dla terenówek, ale w rzeczywistości jeżdżą po niej nawet niskopodłogowe limuzyny Mercedes AMG.
      Na początek wiódł nas w góry wąski asfalt, który w Dedaj urwał się na dobre, a my zaczęliśmy wspinać się po kamieniach z prędkością 8-12km/h. Tak już zostało do wieczora. Mimo przestróg, że dojazd do Teth z Koplik to lepszy odcinek, za Teth, w kierunku na Shkoder było dokładnie tak samo, a może nawet nieco lepiej.
      Jednak nie męcząco dziurawa droga była atrakcją dnia, ale Alpy Albańskie. Piękne, nagie szczyty, pośród których lawirowaliśmy serpentynami po stromych zboczach. Ponownie wróciliśmy do pejzaży jakie widzieliśmy tuż po przekroczeniu granicy albańskiej. Krajobraz w pełni wysokogórski, mimo że najwyższy szczyt ma coś ponad 2100m n.p.m., a przełęcz Tora 1772m n.p.m. Musiałem przyznać, że tak pięknych i monumentalnych gór nigdzie w Europie nie widziałem.
      Dojechaliśmy do Teth. Nasłuchaliśmy się o tym miejscu od znajomych przez ostatnie dwa lata. Chcąc nie chcąc umysł stworzył własny obraz Teth sklecony z tego co zasłyszał i z tego co chciał zobaczyć. Teth oczekiwań musiało różnić się od rzeczywistego, bo nawet słowa tych co tu byli przed nami, były emocją wspomnień wakacji marzeń.
      Zatrzymaliśmy się w nowym barze, gdzie kazaliśmy sobie podać kawę z rakiją. Zwykle kręci się tu kilka naganiaczy władających kilkoma językami. Dzieci raz w roku, na trzy miesiące mają tu nauczycielkę angielskiego. A człowiek z dzikich gór ma umysł pusty i łatwo go zapełnić nową wiedzą. Ta dziura na północnym krańcu Albanii może być miłym miejscem jeśli chce się poszwędać po górach z plecakiem. Może być też dobrym miejscem wypadowym dla wycieczek na crossach. Teth jest też celem dla którego jedzie się przez tą dziurawą drogę w tak pięknej scenerii gór. Ale na pewno nie jest kurortem jaki wydaje się w opowiadaniach. To kilkanaście rozrzuconych po dolinie rzeki Szalja domów, z mizernym kościółkiem odnowionym kilka lat temu za amerykańskie pieniądze i z jednym ogryzkiem zabytkowego budynku z dawnych czasów - domem twierdzą, z wejściem po 1EUR. To miejsce ma swój urok i charakter, który pokaże się tym, którzy zostaną tu odrobinę dłużej. Tym, którzy przejeżdżają, słabo zapadnie w pamięć. Jest takie samo jak tysiące jemu podobnych w innych, dzikich krajach. Bar, który na życzenie turysty zaserwuje nawet kapuśniak, czy pudding. Rozlatujące się busiki czekające w pędzonym wiatrem kurzu szutrówki. Podstępni, natarczywi i niezwykle błyskotliwi naganiacze, którzy wszystko mogą i nigdy nie przestają gadać aby nie utracić uwagi widza z forsą. A poza tym gdaczące kury, beczące owce, stęchlizna starych ruder i kurz piachu. Ile ja już takich miejsc widziałem? Przyroda wokół ciekawsza.
      Parę kilometrów za Teth można skręcić w prawo, przed betonowym mostem na Szalji. Dalej dwa kilometry do ładnego kanionu. Woda wymyła w wapieniu fantazyjne jaskinie. Można się temu przyjrzeć z bliska, albo rozpocząć tu treking w góry. Miejsce przypomina fragmenty kanionu Samara z Krety. Lokalni górale nie dadzą spokoju zanim się od nich czegoś nie kupi. Nauczeni doświadczeniem albo zaimportowanym od zachodnich nauczycieli zmysłem przedsiębiorczości, przegonią turystę po kamieniach jak kozę po łące z zieloną trawą. Szybko i skutecznie zachęcą i zniechęcą. Niecierpliwie czekają aż turysta zrobi zdjęcie. Klecą słowa po angielsku w nadziei zrobienia lepszego wrażenia. Drepcą gumiakami po śliskich skałach pewnymi kroki, a turysta w żaden sposób nie podobny do kozy próbuje utrzymać równowagę. Pewność siebie tubylca i lękliwa wyższość przyjezdnego. Zdecydowanie miesza się na ich twarzach ze spojrzeniem zagłodzonego psiaka. A turysta stara się zgubić w nonszalancji poczucie winy. Obrazek jak z tysiąca azjatyckich miejsc opisanych w przewodniku Pascal.

sdfsjnklnfklbnlknbl skbn as nksfndb ndfol sdfsdf
      Ale my jedziemy dalej, nie ma czasu na trekingi, nie tym razem. Góry zaczynają się zmieniać. Piękne, nagie szczyty zostają za nami. Teraz stoki porasta gęsty las dębowy. Są pośród nich liczne kasztanowce z jadalnymi owocami. Wszędzie można spostrzec domy, poutykane w lesie, na stokach, czasami dość stromych. Jednak gęstość zaludnienia robi swoje. Mam nadzieję, że Alpy Albańskie, które zostawiamy za sobą, to nie jedyny, bezludny teren w Albanii i jeszcze poczujemy się osamotnieni w tej podróży.
      Przekroczyliśmy skalną bramę, którą nasz przyjaciel wspominał jak świętość. My ledwo ją zauważyliśmy. Może dlatego, że zbyt wiele oczekiwaliśmy, a może dlatego że robimy pętlę Teth w złym kierunku. Nasze zmysły zostały już wręcz porażone nadmiarem bodźców estetycznych. Droga z Teth do Shkoder nie jest tak piękna jak z Koplik do Teth. Mimo to można tu znaleźć słodkie rodzynki w postaci niezwykłej panoramy szczytów Alp Albańskich, widzianych z daleka, ponad lesistymi górami. Można przejechać kanion rzeki Kiri, gdzie droga klei się do pionowych ścian z soczystą zielenią, bo to już ledwie 250m n.p.m. Właśnie w tym kanionie zanocowaliśmy. U zbiegu rzek powstała mała, żwirowa plaża z jeziorkiem o krystalicznej wodzie, a ponad nim wiszący most dla pieszych. Miejsce bajka, gdyby nie te trąbiące na pozdrowienie turystów ciężarówki z drewnem. A może za trzydzieści lat góry się wyludnią, a Albania z ujemnym przyrostem naturalnym, zamieszka nad morzem, czyli model Grecji. Pięknie by było wtedy tu wrócić na motocyklach i zrobić dziką trasę.
      Rano było zimno jak w eskimoskim piekle. Słońce zagląda do kanionu dopiero koło południa. Wyjechaliśmy na dziurawą drogę w kierunku Shkoder bez nadziei na szybkie dotarcie do ciepłych krain. A tu za dwa kilometry wjechaliśmy na nowy asfalt, który dopiero w mieście uległ pogorszeniu. Jeszcze w Mes zatrzymaliśmy się na chwilę aby pstryknąć zdjęcie kamiennemu mostowi, który wprawnie udawał rzymski, ale miał ledwie 300 lat. Albańczycy lubią używać starej technologii do momentu aż zupełnie będzie już nie na czasie.
      Natomiast przedmieście Shkoder, stutysięcznego miasta, pokazało się jak wyjęte z azjatyckiej bajki. Ludzie ze wsi jadą do miasta na targ, robotnicy do pracy, dziś sobota więc niektórzy z miasta jadą do rodziny na wieś. Wąska na pięć metrów, dziurawa droga stała się tunelem kurzu, hałasu klaksonów i smrodem spalin. Między kołyszącymi się na połamanym asfalcie samochodami pędziły mopedy i lawirowały z gracją rowery. Drogę flankowały sterty śmieci i wysokie, szare od kurzu płoty domostw.
      Centrum Shkoder tętni albańskim życiem. Jest bardziej chaotyczne od życia miast bałkańskich, bardziej ruchliwe od greckich, ale cichsze od włoskich czy hiszpańskich. Nadal dobrze się ma podział na męskie siedzenie w kawiarni i czekanie na okazję, albo zasuwanie w pocie czoła w warzywnym kramie, czy z miotłą, oraz damskie spacerowanie z wózkiem dziecięcym i obnoszenie swojego sukcesu w postaci znalezienia zaradnego męża, albo miganie się przed policjantami aby sprzedać trochę płodów rolnych na krawężniku chodnika. Cinkciarze chowają się po barach i czekają na klienta. Młodzi w jeansach z krokiem między kolanami zawsze gdzieś biegną. Policjanci na skrzyżowaniach markują pracę i przyjmują wyciągnięte prawice kolegów. Tych małoznaczących w poczuciu wyższości i od niechcenia. Tych ważnych dla lokalnego, męskiego światka z uniżonością, ale tak aby nie łamać majestatu funkcji "krawężnika". Obrazki typowo azjatyckie.
      Ruch uliczny wolny i bezładny ale do ogarnięcia, chodniki mimo pełnienia funkcji placów targowych, są jeszcze przepustowe dla pieszych.
      Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy do zamku na południowych krańcach miasta. To ciekawe miejsce, zwłaszcza że zamek jest posadowiony na górującym nad okolicą wzniesieniu. Więc panorama jest świetna. Nie miałem czasu aby to sprawdzić, ale oglądałem zdjęcia.
      Potem skierowaliśmy się na zachód, przez Puke do Kukes. To droga asfaltowa, w dość dobrym stanie. Ale na długości ponad sto kilometrów pokonaliśmy jedną przełęcz ponad 1200m n.p.m. i trzy około 800m n.p.m. Za każdym razem zjeżdżając w doliny na 300m n.p.m. Nie ma tu tuneli, ani mostów. Droga wije się tysiącami karkołomnych zakrętów. Trzeci bieg to szczyt możliwości. Panoramy jednak rekompensują mozolne nawijanie kilometrów. W linii prostej pokonaliśmy zaledwie 65km.

sdfsjnklnfklbnlknbl skbn as nksfndb ndfol sdfsdf
      Tuż przed Kukes, niespodziewanie wpadliśmy na autostradę. Według znaków łączy ona Tiranę - stolicę Albanii, z Kosowem. Nie wiem za czyje pieniądze wybudowano całkiem dobrą autostradę w dziewiczych górach. Ale tak naprawdę w Albanii widujemy dużo nowych inwestycji państwowych. A to drogi, a to mosty. Ludzie na prowincji też nie wyglądają na przymierających z głodu, a raczej ubogich. To znaczy takich co to zawsze żyli skromnie, tylko ostatnimi czasy kupili sobie starego Merca. Bo Albańczycy lubią komfort.
      W Kukes robimy ostatnie zakupy i prujemy w góry, w kierunku Parku Fushe-Lure. I znowu zaskoczenie. Zbudowano nową drogę przez góry do Peshkopi. Ale musieliśmy z niej uciec na szutrowe i dziurawe serpentyny wzdłuż rzeki Drinit. Tam, nad bocznym dopływem - Skawica, pośród pięknej scenerii gór spędziliśmy noc. A rano ruszyliśmy dalej na południe. Nie ujechaliśmy daleko kiedy spotkaliśmy dziewięć samochodów terenowych z Francji. Potem badając ślady, stwierdziłem że jechali z Peshkopi i nie odwiedzali Parku Fushe-Lure. Omijając nową drogę, widowiskową szutrówką.
      My człapaliśmy 10-15km/h po wąskiej drodze kolekcjonując olbrzymie przestrzenie kanionu rzeki Drina na płaskich fotografiach. Mam nadzieję, że chociaż w części oglądający je potem ludzie, będą mogli współkonsumować z nami tą urodę i niewzruszony majestat gór, których wielkość podkreśla właśnie przestrzeń i brak skali. Są momenty, że jadąc serpentynami na krawędzi przepaści można czuć się ptakiem. Bo całe wioski skupione nad rzeką ma się u stóp, razem z ich mieszkańcami, ich marzeniami i problemami, razem z tym psem którego dzieciaki obrzucają kamieniami i rybą zadzierzgniętą na haczyk wędkarza, który w gorący poranek postanowił pójść z wędką nad rzekę. Nawet budowa nowego, wiszącego mostu i wielkie, żółte Caterpilary, oraz stara droga wykładana szarymi, kocimi łbami, wszystko to jest poniżej okna samochodu, na wyciągnięcie obiektywu aparatu. A jednocześnie tyle te sprawy żyjących tu ludzi są ważne dla wszechświata ile zadumy, sterczące ponad ich głowami szczyty, mogą im poświęcić. Mimo to człowiek w ujęciu ogółu, powoli jak mrówka, metodycznie i beznamiętnie zjada tą przyrodę. Karczuje bezrefleksyjnie lasy aby budować i ogrzać domy kolejnych, rozrastających się pokoleń. Ryje ziemię aby wydobyć to co dla niego cenne. Jak miękka kropla drąży twardą, przedwieczną skałę, mając za nic jej wiek i pamięć czasów, kiedy wody na Ziemi nie było. Może rację miał Sapkowski wkładając w usta krasnoluda słowa - "człowiek potrafi robić dobrze tylko dwie rzeczy: walczyć i mnożyć się". Może też rację miał Herman Hesse w książce "Wilk stepowy", obnażając tak dosadnie cele rozwoju społeczeństw, czy też grup mieszczan. Możemy łudzić się ideałami albo dla odmiany normami ekologicznymi, ale tak naprawdę człowiek jest tak zaprogramowany aby ciąć gałąź na której siedzi. A kiedy ludzi przybywa, to tylko jest więcej rąk do trzymania piły.
      Tymczasem nasz konwój za sławnym, żółtym i porzuconym Land Roverem skręcił w wyższe góry. Przejechaliśmy górską wioskę, szurając prawie bokami o płoty domostw. A potem był pierwszy kamienisty podjazd, gdzie redukowana jedynka wydawała mi się za szybka. Sterczące z ziemi łupki strzelały spod opon na wąskim trawersie. Ale dojechaliśmy do rozległej jak ćwierć Warszawy kotliny, która była żywcem wyjęta z mongolskich stepów. Te zielone pagórki jak fale na jeziorze, te zagony sosen upstrzone to tu, to tam, jakby dla akcentu i przestrzeń, wolność od ciasnych rzeczywistości gęstych lasów, albo miast.
      Kiedy minęliśmy wreszcie wioskę Fushe-Lure, skręciliśmy na stromy podjazd do Parku. No i tu zaczęła się wspinaczka samochodowa, bobrowanie między kamieniami, taki albański rock-crowling. Kiedyś rozmyślnie jeździłem w polskie góry aby zażywać emocji takiej jazdy. Ale od lat nie bawiłem się w taki rodzaj sportu. W podróży to ryzykowna gra, bo łatwo coś złamać, a daleko do domu, mały problem urasta do drogiego kłopotu. Wolałbym bawić się tu quadem, ale jak widać zabawek się nie wybiera.
      W końcu dotarliśmy do jeziora. W rozległej, podmokłej kotlinie zagnieździły się cztery jeziorka. Trochę muliste, otoczone chorym, usychającym lasem i karczowiskami. Kiedyś prominentni Albańczycy przyjeżdżali tu na weekend. Droga była bita kamieniami i każda Wołga czy inny Mercedes tu wjechał. Nie jest to jednak adekwatna wizytówka Parku Fushe-Lure. Dopiero jadąc dalej na południe drogą pośród szczytów, można odkryć urok tego miejsca. Widoki z poziomu 1700m n.p.m. na okoliczne, dużo niższe góry oraz wsie rozłożone pomiędzy nimi mało co zastąpi. Nie są to surowe pejzaże Albańskich Alp z północy, mają inny charakter. Bardziej przypominają polskie góry, ale w większej skali. Mnie przywodzą na myśl Zakaukazie. Ale z kolei jadąc pośród żółtych od jesiennych traw hal, otoczonych sosnami, czasami jeziorami torfowymi, to od razu widzę Izery. Ciągle utwierdzam się w przekonaniu, że albańskie krajobrazy to wspaniała kompilacja rozmaitych pejzaży z zupełnie różnych stron świata. Jak wiele miejsc w tym kraju, nie tylko samych gór, przypomina scenerie z innych stron. Albania może być takim miejscem, gdzie w krótkie wakacje można poznać zupełnie różne i odległe zakątki świata.

      Cudne krajobrazy pośród bajecznej ciszy. Tu na górę nie dociera jazgot starających się wyjść na swoje albańskich wsi. Oni są właśnie na etapie 'wychodzenia na swoje', zgodnie z definicją nieodżałowanego Dudka.
      Zatrzymaliśmy się na nocleg pośród tych szumiących na zimnym, górskim wietrze, jesienną żółcią traw łąk. Było jeszcze dużo czasu do nocy, poszedłem więc na długi spacer, albo krótki treking. Niedaleko rośnie piękny okaz monumentalnego drzewa. Tubylcy, od tysiącleci niepodzielni władcy tych gór, próbują go podpalić a on ciągle stoi. W pierwszej chwili zawrzała we mnie krew. Zawsze stawiałem człowieka na trzeciej pozycji, po florze i zwierzętach. Widok walącego się, podciętego przez piły drzewa wzbudza we mnie silniejsze emocje niż duch uchodzący z człowieka. Ale kiedy skończyłem spacer, zacząłem rozumować, że metodyczne wypalanie karczowiska i lasu może ma tu skutkować walce z chorobą powodującą usychanie kolejnych połaci lasu, zupełnie jak w Karkonoszach, w latach '80-tych.
      W każdym razie spacer po lesie jakim by nie był pozwolił mi uciec w osobisty, bajkowy świat. Świat bez obowiązków, rachunków, planów, marzeń, zależności, kalkulacji i problemów. Nadmiar dzikiej przyrody potęgowała jeszcze zupełna cisza. Nawet kiedy zatrzymałem się na jakimś szczycie i próbowałem dosłyszeć okoliczne wioski w dolinach, to usłyszałem jedynie ciszę. Taki paradoks, że w dzisiejszym, przeludnionym świecie, łatwiej poczuć się samotnym w ciszy, niż w pustce.
      Rano słońce zaświeciło wydobywając jesienne kolory lasu. Nie ma takiej przyjemności w mieście, jak zrobić sobie pranayamę na leśnej łące, w bezludnych, cichych górach. Zaraz potem ruszyliśmy ku swej zgubie. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczęła się orka Noego. Koleiny zrobione przez 44-to calowe opony ciężarówek zwożących drewno z lasu i sterczące wszędzie kamienie. Jedyne, perfekcyjne rozwiązanie na takie drogi to Unimog. No cóż każdy ma swoje marzenie, które pielęgnuje w swym wnętrzu jak obligacje szwajcarskie w sejfie za Matissem. Umysł ludzki tak jest pomyślany, aby odnajdywał szczęście w celowym działaniu, a cele kategoryzuje na te bliższe i te dalekie... oraz na te z gwiazd i bajek wzięte. Egzystencja bez celu jest jak sex bez orgazmu - w rozumieniu żołnierza. Przekładając to na doktrynę buddyjską - łatwa i nic nie warta przyjemność życia to dążenie do urojonego celu, ale tak naprawdę droga jest celem. Więc słuchaj kobity żołnierzu, skoro sam nie wiesz co robić w łóżku i traktuj grę wstępną jako cel. Po co marzyć o tym, że kiedyś tu przyjadę swoim Unimogiem, to prawdopodobnie nigdy nie nastąpi. Lepiej skupić się na tym, że jadę Toyotą rock-crowling po albańskich górach, bo tak naprawdę lepszy wróbel w garści niż opalająca się na balkonie sąsiadka.
      Kamienie tryskały spod buksujących kół, a lęk o całość półosi powodował marzenie o asfalcie. Ale się jechało, tak jak się umiało. Sztuka dla sztuki. Przeprowadzić trzy tony złomu po kamieniach z prędkością drepcącej gejszy.
      Na rozwidleniu powstał dylemat - którędy jechać. Każdy chciał jak najszybciej i najłatwiej do cywilizacji, a tu piętrzą się problemy nawigacyjne i drogowe. Wybraliśmy najłatwiejsze rozwiązanie i pojechaliśmy wzdłuż śladu ściągniętego na GPSa z internetu. Potem jednak trafiliśmy na głębokie koleiny bez możliwości manewru, bo las stworzył tunel nad drogą. Krótka narada i już pędzimy według łatwizny, wzdłuż koryta okresowej rzeki Żuri, w szerokiej, pięknej dolinie. Bo droga równa i gładka. Uskrzydlona łatwym rozwiązaniem nadzieja buduje uśmiechy na twarzy podróżników. Są żarty przez CB radio i poczucie końca udręki. Ale szybki sukces to porażka. Droga się kończy w bramie skalnej, bo to tylko dojazd do szałasów pasterzy. Pasterze kierują nas na powrót w góry, bo to jedyna droga ucieczki z... gór do cywilizacji. Więc trzeba znowu zmierzyć się z trudną drogą. Trzeba popracować aby zdobyć dobre samopoczucie. Znowu koleiny, krzaki, kamienie i trochę błota. Tak bez końca przez kolejne godziny. Grupa turystów chciała prostować drogi albańskich drwali bo im się znudził off-road po który przyjechali do tej dzikiej krainy. Ale oglądanie reklam jak bohaterzy piją piwo Tyskie czy Lech to nie to samo co bycie bohaterem spod Fushe-Lure. Na koniec, kiedy pierwszy, osobowy Mercedes z przeciwka daje gwarancję, że dalej będzie lekko, przychodzi ulga i chce się tego Merca w zderzak cmoknąć. Ale ja czuję żal połączony z wstydem. To tak jakbym obejrzał kolejny film o wojnie w Wietnamie. Jakby coś prawdziwego mnie szturchnęło.

sdfsjnklnfklbnlknbl skbn as nksfndb ndfol sdfsdf
      Dalej był asfalt do Burrel. Zakupy w górskim miasteczku, a potem jeszcze wspinaczka szutrówką na przełęcz Sztamba 1218m n.p.m. Dwie godziny za przełęczą, czyli jakieś dziesięć kilometrów, znaleźliśmy nocleg w krzakach. Ach ta Albania, zupełnie jak Rosja, wszędzie daleko, chociaż na mapie blisko. Ale drogi z dupy i serpentyny po górach powodują, że kilometr w linii prostej to trzy kilometry po drodze. Dziś nad morze nie dojechaliśmy, może jutro. Pocieszamy się wredną rakiją kupioną w sklepie za 6.10zł pół litra. Innej nie było.
      Rano pojechaliśmy do Kruja. To rodzinne miasto narodowego bohatera Albanii - Skanderberga, znanego także jako Jerzy Kastriota. Za tureckiej okupacji dzielnie stawiał opór stosując partyzanckie metody. Za młodu wyedukowany przez Turków odpłacał się im niezwykłymi fortelami w strategii prowadzenia bitew. Zupełnie jak Osama z Amerykanami. Za Enwera Hodży zbudowano w Kruji nowy zamek, który stał się magnesem dla turystów. Projektowała go córka Hodży. Ciasno upakowane na stoku góry miasto Kruja odwiedza wiele turystów, to taki obowiązkowy punkt programu dla Albanii. Autokary dowożą tłumy, które wpuszcza się w utrzymane w starym, klasycznym stylu uliczki. Tam turyści atakowani z obu stron słowami zachęty ze strony sprzedawców souvenirów i feerią pokus aby kupić coś ładnego na prezent, mozolą się po nierównym bruku stromo pod górę do zamku. Machina przerabiania turystów i drenowania ich portfeli jak taśma demontażowa w rzeźni, w skomplikowany sposób działa i ma się dobrze. Tak naprawdę jest dużo większą atrakcją od samego zamku, który stał się przyczynkiem sławy Kruji.
      Spędziliśmy wczesny ranek na zamku i w uliczkach. Kramy dopiero rozstawiano, sprzątano chodniki i opróżniano kosze na śmieci. Podwórzec zamku był pieczołowicie czyszczony z wszelkich śmieci. Personel ręcznie zbierał niedopałki i papierki po cukierkach zawieruszone między kaflami podłogi. Oczami wyobraźni mogłem sobie imaginować jak rozwijają dywany trawników i malują farbą olejną kwiatki aby miały soczysty blask. Jakby ciągle spodziewali się odwiedzin Hodży. Wystawiony w klatce na trawniku słowik nie wychodził ze swej śpiewaczej roli. Każdy w tej machinie ma swoje miejsce, turyści także.
      Z Kruji pojechaliśmy główną drogą na południe przez Durres i Vlore. Większość to nowa autostrada - bezpłatna. Za przełęczą Logari 1027m n.p.m. zjechaliśmy na dziką, żwirową plażę. To był miły akcent po tym kilkudniowym bobrowaniu po albańskich górach. Zwłaszcza, że wróciły upały, a nic tak nie uspokaja jak szum fal, wieczorna i poranna kąpiel, dobra rakija i bezludzie.
      Następnego dnia w południe słońce wygoniło nas z plaży. Leniwym tempem pojechaliśmy dalej na południe. Droga nieustannie wspinała się to znów opadała. Górskie wybrzeże nie pozwalało na wyprostowanie zakrętów. Mijane wioski nijak nie przypominały tych górskich z północy. Większe miasteczka były jak Hiszpania, te mniejsze jak Grecja. Ten sam marazm, spokój, cisza. W południe sjesta, nikt nie pracuje, a ci którzy muszą, ruszają się jak polski urzędnik zanim dostanie w łapę. Zapach rozgrzanych drzew iglastych, wyblaknięte lakiery starych Mercedesów zaparkowanych ciasno na wąskich uliczkach. Kamienne mury bielone wapnem. Starsze kobiety ubrane na czarno. Pobocza drogi obrośnięte kolczastymi krzakami. To wszystko tworzy śródziemnomorski klimat Albanii.
      Znaleźliśmy nocleg za Serande, na wąskiej, małej plaży. Serande to kurort. Ciągle się rozbudowuje. Nowe hotele bezustannie powstają na południowym wybrzeżu i ciągną się kilometrami. Niewiarygodne, że przyjeżdża tu aż tylu turystów.

      Kolejnego dnia wyruszyliśmy przed południem. Morska woda nie chciała nas puścić. Główną do Girokaster mieliśmy około 50 kilometrów. Musieliśmy przekroczyć jeden łańcuch górski, a zjeżdżając z przełęczy otwarła się przed nami piękna panorama na rozległą dolinę rzeki Adinas. W dole biegła główna droga do Grecji.
      W Girokaster łatwo trafiliśmy do zabytkowego centrum. Starówkę w 2005 wpisano na listę UNESCO. Rzeczywiście wąskie, strome uliczki mają jeszcze starą zabudowę z kamienia. Partery zajęte są przez restauracje i kawiarnie. Oczywiście sklepów z turystyczną tandetą też nie brakuje. Nie mają tu do zaoferowania nic ciekawego. Rękodzieło nie stoi na wysokim poziomie, a i fantazji wytwórców daleko, na przykład, do praskich rzemieślników. Tym niemniej starówka Girokaster ma miłą atmosferę, rozleniwioną słońcem, okadzoną zapachem parzonej kawy w barach i perfum otyłych gogusiów, którzy całe dnie spędzają na rozmowach o niczym, przepuszczając życie przez krótkie paluszki. Świat albańskich mężczyzn o wyglądzie cinkciarzy zasadza się na pozerstwie, w które wplecione jest głośne zachowanie, dym papierosów, brzęk złotych bransolet oraz nieustanne trzymanie ręki na pulsie życia miasta.
      Powyżej starówki strzela w niebo zamek. Można go zwiedzać, oferuje też piękną panoramę miasta. Ale tego nie sprawdziłem, zabrakło czasu. Girokaster to dobre miejsce na długie popołudnie. Dzień można zakończyć nad piękną, górską rzeką Vjose. Właśnie wzdłuż jej kanionu przyszło nam jechać kilkadziesiąt kilometrów. Rzeka ma pięknie niebieską wodę o mlecznym odcieniu. Wcina się głęboko w poszarpane, czarne skały, ale jej nurt jest dość spokojny. Ponad Vjose, od strony południowej i granicy greckiej, górują masywne, zalesione szczyty Dhembel oraz Nemercka, powyżej 2400m n.p.m. Obiecałem sobie popłynąć tą rzeką kajakiem, może za rok.
      Za Premet, tuż przed granicą z Grecją, skręcamy na północ. Znowu zaczynają się kręte drogi. Za Leskovik wpadamy w jakiś Park Narodowy. Piękne, sosnowe lasy ograniczają widoczność na stoki górskie, ale kryją także ścieżki dla trekingu. Minęliśmy nawet pole namiotowe, ładnie zagospodarowane i bezpłatne. Przez następne godziny mogliśmy się przekonać, że albańskie góry mogą nas jeszcze nie raz zaskoczyć urodą. Po północnych, nagich szczytach nie spodziewałem się zobaczyć czegoś równie pięknego. Ale Albania zmienia się za każdym zakrętem i potrafi zaciekawić niecodzienną przyrodą.
      Podobnie jest z miastami. Kiedy odjechaliśmy od wybrzeża zrobiło się biedniej, ale inaczej niż na północy. Leskovik czy Erseke różniły się od siebie, ale miały wspólny charakter osad górskich, oddalonych od reszty cywilizacji długą, dziurawą i krętą drogą. Mimo wszystko droga wzdłuż greckiej granicy miała asfalt, co znacznie przyspieszyło nasz pochód w kierunku Macedonii.
      Ostatni nocleg w Albanii spędziliśmy na zielonych połoninach przed Korce. A rano wydaliśmy ostatnie pieniądze na zakupy w mieście. Korce to uprzemysłowione, bogate miasto. Panuje tu porządek nie dający się porównać z bałaganem w Shkoder. W centrum znaleźliśmy rozległy bazar. Okolice Korce to rolniczy płaskowyż.
      Przed jeziorem Ohrydzkim minęliśmy jeszcze Pogradec, już nie tak czysty i odremontowany jak Korce. Dalej skierowaliśmy się na wschodnie wybrzeże rozległego jeziora, którego brzegiem, już w Macedonii, pojechaliśmy do Ohrydu. Jezioro to taki turystyczny Balaton dla Macedonii. Dziś piątek, więc promenady, hotele i restauracje tętnią życiem. Krystalicznie czysta woda jeziora, aż kusi kąpielą. Nie jest jednak ciepła. Jezioro położone jest na 700m n.p.m. Postanowiliśmy zatrzymać się na resztę dnia i noc po przeciwległej stronie jeziora, w cichym i spokojnym Radożda. Na końcu wioski jest opuszczony kemping, nawet nie zniszczony przez wandali. Byliśmy w ten sposób oddzieleni jeziorem na 14 kilometrów szerokim, od piątkowego harmideru kurortu Ohryd, a za plecami mieliśmy zalesione wzgórza. To było dobre miejsce aby zakończyć tą wyprawę. Jutro już tylko powrót do Polski.
mariusz reweda


poczytaj o naszej innej podróży po Bałkanach w 2005 i 2015
FWT Homepage Translator