dookoła świata etap 5 (2016)
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
tekst można ściągnąć w pliku DOC (280kB) i wydrukować
trasę na GPS można kupić i wykorzystać na własnych wakacjach


Na DS5 pojechałem sam. Pożegnałem klientów w Bangkoku, spędziłem z nimi na motocyklach dwa tygodnie w Laosie, i poleciałem do Kuala Lumpur. W Malezji znalazłem się po raz pierwszy w życiu. Trafiłem na deszczową pogodę, chociaż monsun już się skończył. Lotnisko KLIA2 jest oddalone od centrum o ponad 50km. Wcześniej zarezerwowałem sobie przez internet hotel, również po raz pierwszy w życiu. Dostałem instrukcje jak dojechać do centrum autobusem. Trwało to ponad godzinę i kosztowało 11zł. Autobus był w kiepskiej kondycji i wlókł się strasznie. Przynajmniej miałem czas na obserwowanie okolicy. Miejscami wyglądała jak Polska wieś latem. Zauważyłem też, że samochody mają czarne rejestracje z białymi napisami, jak kiedyś w Polsce. No i oczywiście mają tu ruch lewostronny. Potem jeszcze jeden przystanek metrem, którego wagony nie prowadzi żaden człowiek, ale elektronika i znalazłem się w sercu dzielnicy chińskiej.



zdjęcia: Mariusz Reweda

pierwszy etap podróży dookola świata
drugi etap podróży dookola świata
trzeci etap podróży dookola świata
czwarty etap podróży dookola świata
szósty etap podróży dookola świata
siódmy etap podróży dookola świata
ósmy etap podróży dookola świata

Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2010, 2010, 2011, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2016, 2017, 2019, 2019.











      Hotel odnalazłem bez trudu. Dostałem norkę bez okna, z wiatrakiem i małym łóżkiem, które prawie całkowicie wypełniało przestrzeń tej klitki. Na oko pokój miał 1.8m szerokości i 2.2m długości. Ale hotel mimo wszystko miał miłą atmosferę i był czysty, że nie wspomnę o tym, że był tani. Poleżałem trochę w norce i poszedłem na miasto wymienić pieniądze. Przelicznik do EURo zupełnie jak w Polsce. Dzielnica ożywała dopiero wraz z zachodem słońca (od Polski 7 godzin później). Była usiana tanimi hotelami jak portret Franciszka Józefa, z powieści Haszka, gównami much. Tyle samo, albo i więcej jest tu restauracji, a uliczne bary całkowicie wypełniają przestrzeń chodników. Po zmroku zaczyna żyć targowisko oświetlone lampionami, a turyści z różnych stron świata wypełniają zaułki. Jest coraz więcej Chińczyków z Chin, a mniej Rosjan. Teraz świat podbijają nuworysze z kraju środka.
      Chociaż podczas spaceru po Bird Park, następnego dnia, nie widziałem w tym przepięknym miejscu wielu chinoli, to było sporo Rusków i Polusów. Kuala Lumpur ma wiele parków tematycznych. Ja odwiedziłem zaledwie trzy, a w parku ptaków zasiedziałem się na długo. Egzotyczne ptaszyska spacerują tutaj po alejkach parkowych razem z odwiedzającymi. Tylko niektóre zamknięto za kratami. A to z obawy o bezpieczeństwo odwiedzających - strusie, emu, kazuary, a to z powodu bezpieczeństwa ptaków - orły i pomniejsze gatunki papug. Nie widziałem nigdy tak wielkiego nagromadzenia ptaków z tropikalnych krajów dostępnych na wyciągnięcie ręki. Pewnie w przyrodzie trudno się do nich zbliżyć, a tutaj są przyzwyczajone do ludzi. Tylko cena biletu wstępu nie jest dla mnie do zaakceptowania - 50zł.
      Kuala Lumpur to o wiele bardziej przyjazne turystom miasto i dużo tańsze, niż Bangkok. Czasami odnosiłem wrażenie, że jest tu nawet przyjemnie. Komunikacja miejska jest lepiej rozwinięta i dobrze oznakowana. Ludzie są otwarci i wzorem mieszańców zachodnich, wielkich miast, zupełnie nie zwracają uwagi na innych przechodniów. Można się więc czuć przeźroczystym. Jest wiele zieleni oraz udogodnień komunikacyjnych dla pieszych i rowerzystów. Można spacerować bez końca i nie czuć się udręczonym przez ruch uliczny, czy blokujące chodniki kramy. Kuala Lumpur jest nowocześniejszy od Bangkoku, ale nie ma tu takiego życia nocnego. Jest całkiem sporo żebraków i bezdomnych. Prawie tyle co w New Delhi. Ale nie są tak nachalni, cechuje ich większy szacunek do cudzej przestrzeni osobistej, swoisty rasie żółtej.
      W metrze i na największym dworcu przesiadkowym miasta, mogłem oglądać wielkie zróżnicowanie ras, religii i obyczajów, jakie jest cechą właściwą temu miastu. Hindus może siedzieć w pociągu obok islamisty Malaja, a mieszaniec, potomek dawnych kolonizatorów rozmawia z Arabem. Dalej stoją transwestyci w drodze z pracy, wespół z zakwefionymi, tłustymi żonami Muzułmanów. Wieczorem słychać było kołatki ze świątyni hinduistycznej, w samym środku dzielnicy chińskiej. Pomiędzy kilkoma muzułmańskimi restauracjami w tradycji halal, znalazłem sklep z alkoholem, prowadzony przez Hinduistę. Panuje tu całkowita mikstura kulturowa, zupełnie inna niż w nieco biedniejszym Bangkoku. Chociaż mieszkańcom nie wychodzi to na dobre w kwestii urody. Są mili, uczynni, grzeczni, ale urodziwi to raczej nie. Nie zawsze też żyli tak zgodnie. W XIX wieku Brytyjczycy sprowadzili, do kopalni cyny i na uprawy kauczuku, dość dużo Chińczyków, jako tanią siłę roboczą. Coś jak na Dzikim Zachodzie, do budowy linii kolejowej transamerica. Chińczycy szybko wykazali się swoimi umiejętnościami handlowymi. Kto nie potrafił to kopnął w kalendarz w kopalni. Kiedy powstawała pierwsza państwowość malajska, rdzenni mieszkańcy nie chcieli dać obywatelstwa Chińczykom. Wtedy panowała bieda, a Chińczycy byli jedynymi kapitalistami. Pod koniec XX wieku, państwo wprowadziło program aktywizacji biznesowej środowisk malajskich. Tak, że udział kapitału malajskiego w gospodarce kraju wzrósł z 2.4% do 19.1%. Chińczycy nie protestowali.
      W drodze do hotelu zastanawiałem się czy Azja wytworzyła swój lingua franca, tak jak świat zachodni uznał język angielski za oczywisty w kwestii porozumienia ponad granicami. Tutaj łatwo spotkać nawet murale pisane w języku malajskim, ale liternictwem łacińskim. Czyżby to taki sam snobizm, jak kremy wybielające, stosowane powszechnie przez kobiety na wschód od morza Kaspijskiego? Całkiem łatwo zauważyć rodzinki malajskie, zwłaszcza na weekendowych spacerach, rozmawiające z dziećmi po angielsku. Dzieci często plotą słowa malajskie z angielskimi. Oczywiście dotyczy to ludzi z klasy średniej. Może to zachłyśnięcie się niesamowitym wzrostem gospodarczym. Od wielu lat Kuala Lumpur ma 10% oraz szybko postępującą z tego powodu globalizację i utożsamianie nowoczesnego stylu życia z prozachodnimi manierami, stylem bycia, językiem, konsumpcją.
      Petronas Towers, tutaj zwane skrótem KLCC, w sobotni wieczór jest miejscem, gdzie mieszkańcy KL chcą być. Lubią używać tu skrótów, jak w USA. Mówią o sobie KLites. Pod KLCC, po mojemu Petronelami, kłębi się wielorasowe mrowie ludzi. Sporo klęczy tyłem do oświetlonych jak żywe srebro na tle granatowego nieba wież. Próbują ująć w selfie siebie i zbyt wysokie do zdjęć robionych telefonem, wieże. Pośród nich meandrują sprzedawcy I-phonów w promocyjnej cenie. Biali turyści stanowią mniejszość. Ludzie przechadzają się, falują jak morze bijące o brzeg, do fontann, by robić zdjęcia, i na powrót do chłodnego brzucha Petroneli. Dolne piętra to taki poznański Browar, wypełniony butikami i ludźmi przychodzącymi oglądać, i być oglądanymi.
      Wylatywałem z Kuala Lumpur bardzo wczesnym rankiem, więc aby dojechać na lotnisko, musiałem szukać autobusu tuż po 3-ciej w nocy. Centrum zaskoczyło mnie aktywnością, może dlatego że to noc z soboty na niedzielę. Niektóre restauracje chodnikowe były czynne i wypełnione ludźmi. Wyglądali jak obsługa tych wszystkich kramów z chińską tandetą. Na rogu przysypiał gazeciarz, a na krawężniku odpoczywali kucharze, ciągle przygotowujący pizze na wynos z dostawą do domu. Taka Pizza Hut 24/7. Samochodów na ulicach też było całkiem sporo, podobnie jak szczurów i karaluchów, to ich czas posiłku. Biegały między bezdomnymi leżącymi bezładnie, na betonowych kaflach. Niektórzy zaprawieni fantazją z butelki, leżeli na wysepkach rozdzielających pasy ruchu, z rękami rozrzuconymi w geście totalnej beztroski. Miasto nie miało zapachu, tak jak to mają miasta indyjskie o poranku. Było raczej sterylne, nowoczesne czystymi zaułkami, przystankami autobusowymi, oświetlonymi estakadami dla samochodów i eskalatorami dla pieszych. Nikt nie zwracał uwagi na czekającego na niewłaściwym przystanku autobusowym turystę z plecakiem. Ale w końcu zapytałem pracowników Pizza Hut, gdzie znajdę nocny autobus na lotnisko.









      W poczekalni, przed wejściem do samolotu, siedziało już sporo ludzi. Musiałem ubrać polar, bo oczywiście klimatyzacja włączona była na full. Spokojnie czekałem, a coraz to kolejne, hałaśliwe, objuczone bagażami, wielodzietne rodziny muzułmańskie napływały i obniżały standard przyjemnego zacisza. Zacofanie obyczajowe, brak dobrego wychowania, jest jakby ich wizytówką, podobnie jak nadmiar szmat narzuconych na grube baby.
      No i wylądowałem na Sumatrze, w czwartym co do wielkości mieście Indonezji - Medan. W internecie ma złą reputację pośród nowoczesnych, internetowych podróżników. Spotykają się tacy w miejscu zwanym TripAdvisor i wystawiają etykietkę miastu na drugim końcu świata. Ale z drugiej strony, to ci sami, którzy za tanie uważają hotele za 60zł, fajne restauracje to takie z WiFi, tanim piwem zrobionym z syropu glukozowego i gdzie przychodzi dużo im podobnych, aby nawiązywać jeszcze więcej kontaktów między sobą. Zgadzam się z nimi tylko w kwestii, braku atencji dla odhaczania kolejnych atrakcji z listy wycieczek autokarowych. Może dlatego coraz to nowsze wydania przewodników Lonely Planet, nie trafiają do mnie merytorycznie. Zawsze wydawało mi się, że gonić w piętkę, to być jak moi rodzice, ale niepostrzeżenie staję się nienowoczesny, bo sam już jestem w wieku rodziców.
      Najpierw trochę odpocznę, bo spałem dziś tylko dwie godziny, ale potem pójdę na miasto i sprawdzę czy ta etykietka dla Medan, jest blisko rzeczywistości... mojej rzeczywistości. Po raz drugi w życiu zarezerwowałem sobie hotel przez internet. Właśnie taki klimatyczny, według nowego przewodnika Lonely Planet. Na ratanowych ścianach lobby hotelowego, albo raczej brudnawej restauracyjki, z kuchnią w postaci metalowej skrzyni z palnikiem i z daszkiem, wystawionej na chodniku głównej ulicy miasta, wiszą stare zdjęcia Boba Marleya, przynajmniej ten się nie zdewaluował w opinii nowoczesnych. Na tablicy wypisano niedbale, w stylu modnie podziurawionych jeansów, hasło dostępu do świata takich jak my, do WiFi. Pani właścicielka, chyba pseudo Susi, dobrze zna angielski i bez zbędnych ceregieli, szybko przysposabia mi całkiem miły i czysty pokój z łazienką za 22zł/noc. Jak się na razie okazuje, tanie i klimatyczne w stylu obniżonego kroku w spodniach, i wielkiej brody, hotele w Indonezji, potrafią być czyste i z fantazją zadbane. W Indiach to by zawyżało standard.
      Ale ciekawszy od hotelu jest sposób w jaki dotarłem do centrum Medan z odległego o 32km, nowego portu lotniczego. Stary był o walking dystans i nazywał się Polonia. Nowy jest całkiem nowoczesny, zauważalny styl z Kuala Lumpur i nazywa się Kualamanu. Otóż naczytałem się o tym, że nie warto płacić 46.40zł za taksówkę, autobusów nie ma, pociąg kursuje rzadko, należy więc wyjść poza obręb parkingu lotniczego i tam złapać becak, czyli nędzną motorikszę. Odprawiłem więc, niezbyt nachalnych taksówkarzy i poszedłem w pustą przestrzeń drogi szybkiego ruchu. Po becakch nie było śladu. Gdyby zamiast asfaltu był piasek, to pewnie spostrzegłbym, że nigdy tu nie przyjeżdżają. Wtedy jak na zawołanie Alicji - ahoj przygodo! - pojawił się prywatny, ale nie utkany z magii, samochód, którego przygrubawy kierowca, zaproponował podwózkę do miasta za darmochę. Zapewniał gorąco kilka razy, że bezpłatnie. Cóż było robić, skorzystałem. W tej podróży jestem zaskakująco, dla samego siebie, wyluzowany... to chyba najlepsze słowo. To co zwykle już dawno wytrąciłoby mnie z równowagi, teraz jakby przechodzi obok. A więc lęk gdzieś się zapodział. Jest sporo takich dętych sloganów z nowomowy zachodniej yogi, opisujących jak tu się nie angażować w złe emocje. Ale zawsze mnie brzydziły pretensjonalną urodą, więc je wszystkie zapomniałem. I nagle zauważam, że to co kiedyś przychodziło mi z wysiłkiem, teraz dzieje się samo.
      A więc stoję na tych niepewnych jeszcze, świeżych nogach, jak rekonwalescent niewierzący w siłę jaką odzyskał w szpitalu. Jest zadowolenie, ale brak satysfakcji, bo nie jam to wypracował. A może to praktyka słuchania do upadłego kawałka Ten years after - Positive vibrations? Stało się, Iwona mi tu pisze z Polski, że to wiek. No cóż, za każdym razem kiedy golę głowę na pałę, przewaga srebra nad czarnym na podłodze, jest coraz większa. A może to wiek - era Wodnika? Jeden pies... jest fajnie.
      Jadąc okazją do Medan, przypomniałem sobie techniki prowadzenia niezobowiązującej rozmowy, coś na tyle mało konkretnego, że zwykle mnie zniechęcało. Przy tej okazji dowiedziałem się, że mój dobroczyńca jest Chińczykiem, który urodził się w stolicy Indonezji - Dżakarcie, a jego rodzice pochodzą z Hongkongu. Pracuje w Medan od pięciu lat jako chrześcijański misjonarz, ale za tydzień jedzie odwiedzić rodziców z okazji nowego roku chińskiego, aby tradycyjnie obdarować ich w podzięce za troskę drobnym datkiem finansowym. Jakie to chińskie! Funkcjonalizm ponad pozoranctwo. Za to ich lubię.
      Dowiedziałem się także, że... cholera imienia nie pomnę... powiedzmy mój chiński dobroczyńca, oni lubią trójsłowne, emfatyczne określenia. A więc mój chiński dobroczyńca uprawia floating yogę. W trakcie jazdy wyszukał zdjęcia na swoim I-phonie, z których dowiedziałem się jak ta praktyka wygląda. Otóż taki tłuścioszek, jak zadowolony Budda, wisi obwiązany pasami jak baleron i próbuje utrzymać równowagę przez kilka minut. Podobno to działa odchudzająco, ale MCHD, czyli mój chiński dobroczyńca, zaznaczył tą ostatnią kwestię ze śmiechem, więc zniwelował jej wartość merytoryczną. Ach to NLP, sam się złapałem na pocieraniu ręką ucha, kiedy odpowiadałem na pytanie o pracę.
      MCHD zawiózł mnie pod sam hotel i zapewniał, że jest mu po drodze. Uprzejmie zapytał, czy jadłem już dziś śniadanie, bo jest bardzo wcześnie, a w samolocie nic nie dają. Po czym zajechał mimo moich protestów pod KFC drive i kupił mi burgera z chickenem i pepsi, za 14.8zł. Znowu robię coś pierwszy raz, nie dość że KFC, to jeszcze drive. Wcześniej widziałem to tylko na filmach. Na odjezdnym MCHD dał mi jeszcze torbę chipsów. Każdy chce wyrzeźbić partnera rozmowy na własne podobieństwo. Więc odszukałem w swej pamięci cały pęk miłych słów podzięki za jego miłosierdzie dla zagubionego na autostradzie z lotniska podróżnika i obdarowałem go taką pozytywną energią na jaką mnie było stać.










      A teraz trzeba iść na miasto. Zza okna muezin z meczetu przekrzykuje nawet ten chaotyczny ruch na SM Raja road, ale ja wierzę, że znajdę tutaj whiskey shop. Bywało gorzej i się udawało. Trzeba jakoś uczcić zbliżenie do równika na 390km i oddalenie od Greenwich na 10957km, tak daleko jeszcze się nie wypuszczałem. Jak łatwo znaleźć okazję do świętowania w niedzielę.
      Spędziłem kilka godzin na mieście. Może nie jest tak jak w piosence RSC - miasto jest fabryką snów, tylko trzeba do niej wejść - ale nie jest najgorzej. Stanowczo nie zgadzam się z krzywdzącą opinią internetu, że to najgorsze miasto na świecie. Znam o wiele nudniejsze miasta na Ziemi. Jest czyściej i jest mniej ludzi niż na przykład w Varanasi. Jeśli chodzi o możliwości przemieszczania się pieszego turysty i o przyjazność dla przyjezdnego to można przyjąć skalę ocen od zera do dziesięciu, a ja Medan plasuje na pozycji siedem. Zakładając, że turystyczne miasta Europy to zero, czyli 'zero problemów', a 10 to miasta indyjskie, albo pakistańskie, gdzie spacer jest jak przedzieranie się w krótkich spodenkach przez krzaki leśnych malin.
      Po przejściu prawie pięciu kilometrów, znalazłem się w ścisłym centrum. Zbudowano tu wiele kawiarni i restauracji. W niedzielne popołudnie wypełniły się ludźmi klasy średniej. Biedacy spędzają czas na chodnikach, w podcieniach kamienic pamiętających początek XX wieku. Tuż obok jest park z bieżnią do biegania i boiskami do gry, między innymi w kopaną siatkówkę. Tutejsi mają tendencję do tycia, więc sport uprawiają licznie, chociaż nie widać aby miało to wpływ na ich figurę.
      Dziś niedziela i za wcześnie aby otwarły się chodnikowe bary, więc miejskie chodniki wyglądają na opustoszałe. Dzięki temu łatwiej się przemieszczać na własnych nogach. Białych jak na lekarstwo. Gniazdują na SM Raja road, w licznych hotelach, daleko na piechotę się nie wypuszczają. W każdym razie ja przez te parę godzin żadnego nie spotkałem.
      Tubylcy nie są nazbyt nachalni z miłością do białego. Czasami jakiś dzieciak krzyknie - hallo! - albo dziewczyny na mopedzie zaczepią łamaną angielszyzną. Spotkani w hotelu Polacy, opowiadali, że jednak na wsi jest inaczej, a chęć kontaktu z białtkiem potrafi zmęczyć po tygodniu. Ja na razie doświadczyłem trzech spotkań. Pierwsze to MCHD (mój chiński dobroczyńca), drugie to chamsko nachalny turoperator w hotelu, a trzecie to syn pani hotelu. Są inni niż Indyjczycy, nie tak łatwo zrozumieć czy chodzi im o biznes, czy chęć bratania się z nadczłowiekiem. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że ich chęć kontaktu bardziej wygląda na kompulsywne poszukiwanie białego przyjaciela. Z Indusem od razu wiadomo, że nasz portfel przyciąga go jak suka w rui kundla, a z Indonezyjczykami nie jest to takie oczywiste. Ale są kopalnią potrzebnych dla turysty informacji. Umiejętnie manewrowani, doprowadzą tam gdzie chcemy dojść. Mają jednak wspólną cechę, ze wszystkimi naganiaczami, zero taktu. Mimo elokwencji i całkiem dobrego angielskiego, nie zauważają potrzeby dystansu do klienta. Jak drapieżnik wskakują na kark wołu... chociaż bardziej adekwatne porównanie to komar i człowiek... zero finezji. Nawet nie wiedzą ile skuteczności przez to tracą.
      Życie to teatr, gdzie los włada każdym aktem - nadaje mi tu w ucho RSC. Takim przypadkiem trafiłem na całkiem łebskiego rikszamena, ten zaś tak przekalkulował moją trasę powrotną do hotelu, że zarobił na tym 15.2zł... zdzierca jeden, motoryniarz w dupę kopany. Ale za to przewiózł mnie na drugi koniec miasta, do jednego z nielicznych whiskey shop, a tam zanabyłem wodę fantazji. No i nie gadał podczas jazdy. Nienawidzę gadatliwych taksówkarzy jak wielodzietnych rodzin. Pan sklepikarz najsampier zaproponował importowanego Johnny Walkera za 25EUR, ale skończyliśmy negocjacje na local whiskey, też drogo, bo 22.8zł za 250ml. Na targowisku dusz nie zgadniesz kim jest kto - w samą porę RSC mi tu podaje prosto w ucho. Local whiskey też potrafi omamić, a Johnny Walker jak tu pić, skoro taki drogi, lepiej go w kredensie postawić na special opening, może zdrowie mniej sponiewiera, ale czy potrafi zaprowadzić do lepszego świata fantazji? Lokalna Mansion House tak jest zaprojektowana, że raz odkręcona zakrętka nie pasuje do gwintu. To taki rządowy program rozpijania ciżby niemuzułmańskiej. Lepiej opróżnić flaszkę niż skazać ją na zwietrzenie, albo nie daj boh, na obalenie. Gdy prawdę topisz w morzu słów - niech RSC skończy temat whiskey.
      A kolega Tomisław wieszczył mi prohibicję w Indonezji, gdzie ponad 87% to zdeklarowani Muzułmanie, a tylko niecałe 10% to krystianie, dalej niecałe 2% Hinduiści i poniżej 1% Buddyści. Jaką potrzebę miał chinol MCHD aby stać się misjonarzem chrześcijańskim? Nie dowiedziałem się, bo prowadziłem niezobowiązującą rozmowę. W Malezji proporcje były nieco inne. Trochę ponad 67% Muslimów i ponad 10% Jezusowierców.
      To prawie niemożliwe, ale przez te kilka, pierwszych dni podróży, nie wydarzyło się prawie nic złego. Ale dziś cała dzielnica straciła wodę i prąd. W tropikach, bez wody w kranie, trudno wyrobić normę higieny. Podobno mają włączyć wodę o drugiej w nocy. Wtedy wezmę prysznic. A jeszcze w południe wyprałem sobie spodnie i nie myślałem brać prysznica. Krótkie jeansy wyschły leżąc na wiatraku, a ja jestem mokry od potu i gdzie tu sprawiedliwość.
      Kolejny dzień spędziłem na łazikowaniu po mieście i szukaniu możliwości wypożyczenia skutera. Obszedłem prawie całe centrum, a w poniedziałkowym ruchu ulicznym to trudne i uciążliwe. Po południu byłem wymordowany hałasem, pyłem smogu, wilgotnością jak w saunie i słońcem w pełni. Okazało się, że właściciel hotelu, w którym mieszkam, może mi wynająć skuter na 12 dni, za 100EUR. Za daleko szukałem. Od jutra mam własny środek transportu i ruszam w góry, dość tej duchoty wybrzeża.
      Skuter załatwił mi transik, który kręci się bezustannie przy turystach i szuka możliwości zaczepki czy to finansowej, czy seksualnej. Ja mu przypadłem widać do gustu. Już jesteśmy kolegami na facetbuku i już zdążyłem wyłączyć jakiekolwiek od niego powiadomienia.
      Następnego, dusznego i gorącego ranka ruszyłem na południe przez zatłoczony Medan. Jadąc skuterem nawet łatwiej wtopić się w tutejszy ruch. Chodząc na piechotę mam wrażenie, że nie pasuję do naturalnej harmonii tego miasta. Zupełnie tak jakby Mongoł przyjechał na wakacje do Poznania i jeździł konno po centrum.










      Zrobiłem ponad 15km, zanim miasto się skończyło, ale zaraz zaczęły się wsie. Tylko na chwilę domy znikły mi z horyzontu, kiedy serpentynami wspinałem się wraz z pierdzącymi ciężarówkami na przełęcz 1250m n.p.m. Zaraz za przełęczą okazało się, że to tylko był pierwszy stopień wjazdu do centrum wyspy. Domy zaczęły otulać drogę ponownie, a ruch jeszcze się wzmógł i tak do miasteczka Barastagi, mojego dzisiejszego celu. Sumatra ma średnią 96 osób na 1km\2 (w Polsce odpowiednio 125, podobnie jak cała Indonezja - 124). Jest tu mało dróg, więc szczelnie oblepia je cywilizacja, reszta to dżungla i góry. Berastagi jest dawnym kurortem górskim kolonizatorów. Tutaj uciekali w XVIII i XIX wieku przed tym samym co ja, czyli tropikalnym klimatem. Może trzeba więcej czasu aby przywyknąć do tropiku, tak jak do wysokości w Himalajach.
      Holendrzy i Brytyjczycy uciekali do Berastagi, bo wtedy nie było takiego ścisku na drodze dojazdowej i nie mieli klimatyzacji. Dziś Berastagi przedstawia się w przewodnikach jako kurort turystyczny Sumatry. Stąd można trekingować na dwa piękne wulkany. Ja jutro idę na ten niższy - Sibayak, trochę ponad 2000m n.p.m., a nocuję na 1400m n.p.m. Dziś Berastagi jest głównie atrakcją weekendową dla klasy średniej z Medan. Wygląda zupełnie jak wsie wokół Medan. Ale ma kilka swoistych smaczków. Na przykład strzeliste, drewniane dachy tradycyjnych domów. Jeden z nich wygląda jak rozdęta świątynia Wang. Ale przede wszystkim panuje tu naturalny dla białasa klimat. Jest suche powietrze, wieczory nawet chłodne. Lepiej wybrać hotel z gorącą wodą w prysznicu. Ja oszczędziłem 30% ceny i wziąłem pokój z widokiem, ale zimną wodą. Nagrzeje sobie elektryczną grzałką. Taki klient to wrzód na dupie turystyki.
      Tymczasem poszedłem na miasto, znaleźć się w sytuacji. Spotykałem tylko trzech białych. Czyli zgodnie z moimi oczekiwaniami, turystyka na Sumatrze jest mizerna. Za to potwierdziły się słowa spotkanych w Medan Polaków, lokalni lgną do białtka, a jak już go zaczepią po angielsku, to wypuścić nie chcą. Nie zauważyłem chęci zarobku na białym, raczej potrzeby wybielenia samego siebie. Jakby chodzić nad jezioro, po to aby od samego jego widoku ugasić pragnienie. Dzieciaki wracające ze szkoły chcą robić z turystą wywiad i nagrywać na I-phonie, podobno lektor im tak nakazał. Co bardziej rezolutni młodzieńcy, chcą robić sobie wspólne fotki, oczywiście I-phonem, albo innym mazianym gównem. Ekspedienci w sklepie czy restauracji, albo na stacji benzynowej, silą się na sztuczną elokwencję, a wypadają jak angielski lokaj. Mimo to poziom znajomości angielskiego wśród młodzieży jest na wysokim poziomie. Nie to co w Polsce.
      No i stało się, dotarłem dziś do żółtej, niemytej dupy wulkanu Sibayak. Śmierdziało jak z piekła. Niby wulkan nie pracuje, ale siarką rzuca na żółto, prześmiergłem do kości. U podnóża są gorące źródła, które wykorzystuje się do czegoś, bo rurami pompują do basenów dla turystów, ale nie tylko. Domów ogrzewać nie muszą, tylko znosić swąd z piekła bezustannie. Miastowym by urwało kinola.
      Poszedłem z samego rana wtrząchnąć jakieś lokalne śniadanie. Dostałem zawiesistą zupę z olejem, roślinami i pewnie wszystkim tym co nie zjedli klienci wczoraj. Nie było smaczne, ale tanie i żołądek tego nie odrzucił. Potem rozpocząłem wspinaczkę. Najpierw walka z samochodami na wąskiej asfaltówce, tak dwa i pół kilometra, a potem w dżunglę, ale dalej asfaltówką. Dopiero półtora kilometra przed szczytem, asfalt się kończy. Można tu nawet zaparkować wehikuł. Niestety trafiła mi się wycieczka szkolna. Szli wolno, więc rozpocząłem manewr wyprzedzania, ale okazało się, że bachorów jest z pięć tuzinów. Przez pierwszą godzinę spaceru przez dżunglę było zupełnie cicho, tylko jakieś makaki, czy inne lemury zawodziły, myślę sobie - wreszcie wyrwałem się z miasta i hałasu. Ale dochodzą mnie jakieś ludzkie głosy. Nasze wycieczki szkolne nie potrafią tak jazgotać. Dziki zawsze robi wszystko od serca, my tylko potrafimy sex robić od serca. Więc jak się dziki zacznie wydzierać, to bambusy się kłaniają od ciśnienia fali dźwiękowej. Ja nawet kombinuję, czy aby te zmarszczki czasoprzestrzeni spowodowane falami grawitacyjnymi, to dzicy ze swych gardeł nie wywołali. Cóż było robić, przyspieszyłem kroku i po pół godzinie miałem bachory za sobą. Potem zrobiło się stromo i doszedłem do zrujnowanej kaldery wulkanu. Młodzież przyjeżdża tu często biwakować i wdychać siarkę. Może to lubią. Teraz też stały dwa namioty, a ze stoku waliły ze świstem dymy jak znad Oświęcimia. Dziury w skałach były całe żółte, a świst taki, że własnych myśli nie słychać. Porobiłem zdjęcia i poszedłem na szczyt. Roztaczają się stąd piękne widoki, no... może nie tak piękne jak w Alpach, ale zawsze. Widać drugi, wyższy wulkan i całą dolinę z miasteczkiem Berastagi. Ja nie miałem szczęścia do pogody, więc widoki miałem na raty, jak złapałem okno w chmurach. Za to na szczycie wmurowano trzy maszty i zawieszono na nich flagi Indonezji. Jest taka jak polska, tylko odwrotnie. Monako też tak ma, ale w innym formacie. Więc wpadłem na pomysł, aby zrobić taki performace i poodwracać im te flagi, aby były dokładnie jak polskie. Zrobiłbym choć raz w życiu jakiś patriotyczny uczynek. Ale zbyt długo kombinowałem jak te szmaty odczepić i naszły mnie żółtki, więc dałem spokój. Kto tam ich wie, może na żartach się nie znają i jeszcze by mi do dupy nakopali. One tam znają jakieś indonezyjskie boksy, albo inne, ja tylko Jeana Clauda w dzieciństwie się naoglądałem.










      Dobrze, że nie siedziałem długo na szczycie, bo wymyśliłem sobie drogę powrotną po byku. Na szczyt z Berastagi jest około 9km i ponad 600 metrów w pionie. Ja wykombinowałem, że wrócę przez gorące źródła, ale dłuższą i podobno bardziej uciążliwą trasą, 12.5km. Pierwsze 3km szedłem dwie godziny, bo ścieżka zarosła i w zasadzie przedzierałem się przez dżunglę. Niby można wynająć przewodnika w mieście aby nas zabrał na wycieczkę po 'prawdziwej' dżungli. Ja zabrałem GPSa. W połowie miałem sandały jak dwie bryły żółtego błota, na tyłku lądowałem co chwilę, gałęzie mi obdarły łeb, a jeden makak, czy lemur tak mnie wystraszył, że już prawie zobaczyłem białe światło w tunelu i poczułem błogostan. Ten łobuz skakał w dół stoku, robiąc susy po dziesięć metrów, jakby dżungla i te wszystkie krzaki były puchowym śniegiem. Odbijał się od powierzchni i lądował dziesięć metrów niżej w krzakach, potem znowu się odbijał i tak w chwilę zrobił tą trasę co ja w dwie godziny. A nawrzeszczał się przy tym jak ta szkolna wycieczka. Pewnie z radości. Takie głuptaki byle co raduje. A że głupi zawsze ma szczęście, ani razu nie nadział się na zaostrzonego maczetą bambusa, które wystają z dżungli, jak dzidy. Lokalni ścinają tyki bambusowe dość wysoko i zabierają urobek w dolinę. Przypomniały mi się pierwsze sceny z filmu "Miłość szmaragd i krokodyl", jak to Michael Douglas ląduje w żółtej brei między nogami... bodajże Kathleen Turner. Ja tak lądowałem pomiędzy bambusy... mogłem tylko wysilać wyobraźnię, że to niby nogi upadłej duchem i zagubionej w dżungli turystki. Te gwiazdory z Hollywoodu to mają szczęście, a biednemu to zaostrzone bambusy. Dobrze, że nie było tyle wody co na filmie.
      W końcu wylazłem z dżungli i spotkałem chinoli, co mieszkają w moim hotelu i co prosili na wulkanie abym im zrobił zdjęcie na tle wyziewów siarki. Zdziwili się skąd ja tu na dole, skoro oni szli drogą dookoła i mnie nie spotkali. Jaki byłem z siebie dumny, mogąc zaprezentować rany, błoto na dupie i sandałach, mówiąc że ja tu na skróty przez dżunglę się zsunąłem 700 metrów w dół. Ale zaraz przyszedł deszcz i urobek gliny mi zmył. Do Berastagi miałem jeszcze sporo pod górę i przełęcz. Wróciłem szczęśliwy i zmęczony, a w mieście znowu spotkałem chinoli, jak z busika wysiadali. Najpierw czekali na bus z tą wycieczką szkolną, potem dopiero do czwartego udało im się wcisnąć. A ja sobie na piechotę, spokojnie spacerowałem w tym czasie.
      Poprzedni wieczór spędziłem na ciekawej rozmowie z emerytem ze Szwajcarii. Ujął mnie w pierwszych słowach, uwagą o przeludnieniu świata. Ma żonę z Kambodży, tylko o osiem lat młodszą. Ale nie lubi z nią podróżować, mimo że ona zna wschodnioazjatyckie języki. On lubi piesze wędrówki, wszystkiego skosztować, spartańskie życie i nigdy nie ma planu na jutro. Ona wprost przeciwnie. Tak się dobrali standardowi przedstawiciele ras, z dwóch końców świata. On też poszedł na wulkan i opowiedział którędy. Trochę się pokancerował bo poszedł boso. Teraz jak wracałem i znowu kolano mi wysiadło, to pomyślałem, że tubylcy mają z takich wariatów jak my niezłą polewkę. Takie różnice kulturowe.
      Miałem nadzieję na wieczorną przejażdżkę motorynką pod drugi wulkan. Ale padłem po obiedzie do łóżka i masowałem kolano. A muezin z meczetu po sąsiedzku śpiewał mi do snu. Tutaj przynajmniej wynajmują fizycznego aby coś zawodził, oczywiście im głośniej tym lepiej. U nas też dzwony muszą być głośne. W takich Indiach, Pakistanie, czy Iranie, to nygusom nawet się nie chce śpiewać, tylko wytarte taśmy puszczają, i konia z rzędem temu, kto rozróżni słowa z tej rozmagnesowanej miazgi.
      Rano padało i dopiero przed 10-tą ruszyłem w dalszą drogę. Najpierw pojechałem do wioski Lingga. Stoją tam jeszcze stare, tradycyjne domy drewniane, w jakich kiedyś mieszkał lud Batak. Z daleka wyglądają jak zakopiańskie. Też zbudowane z bali, kryte strzechą, z dachami wykończonymi w ostre, spadziste kształty. Tutejsze domy mają jeszcze otwartą piwnicę. To znaczy dość niski parter dostępny z każdej strony, ponieważ dom stoi na niskich palach. Na cmentarzach chrześcijańskich buduje się mniejsze, ale podobne grobowce. Z wioski roztacza się także piękny widok na wulkan Sinabung i jego białe, strome stoki. To idealny stożek, w ostatnich czasach aktywny, w chmurach wygląda jakby pokrywał go śnieg, ale to tylko piargi i skały.
      Lud Batak przywędrował na Sumatrę w neolicie, z dzisiejszej, północnej Tajlandii i Birmy. Osiedlił się w niedostępnych dla białych do XVIII wieku górach środkowej części wyspy, wokół jeziora Toba. Batakowie byli znani ze swych praktyk ludożerczych. Dopiero pod koniec XVIII wieku, William Marsden opublikował swoje badania kultury Bataków. Wynikało z nich, że posiadają dość skomplikowaną kulturę, własny język, literaturę i ciekawy system wierzeń animistycznych. Kanibalizm uprawiali do początków XIX wieku. Zjadali wyjątkowo trudnych do zabicia wrogów oraz współplemieńców, skazanych za poważne przestępstwa. Dziś Bataków jest około 6 milionów. Wyznają głównie protestantyzm, ale są także wśród nich Muzułmanie. Dla turystów znani są głównie z wioski Tuktuk, gdzie od lat przyjeżdżają plecakowcy. Atrybutem Bataka stała się mała gitara, z której wieczorami wygrywa melancholijne nuty, zadość czyniąc potrzebom turystów, chcących zobaczyć wzór prawdziwego, ucywilizowanego ludożercy. Batakowie są jednak tylko jedną z około trzystu grup etnicznych, jakie zamieszkują 17508 wysp indonezyjskich. Mają swoją odrębną kulturę, ale pozostałe plemiona też mają swoje języki, jest tu ich ponad 250. Oficjalny jest jeden, zapisywany alfabetem łacińskim.
      Dziś właśnie zmierzam do jeziora Toba, pradawnej siedziby plemion Bataków. Jezioro powstało po erupcji wielkiego wulkanu, po której przez około 1500 lat cała Ziemia była przyćmiona pyłem unoszącym się w atmosferze. Wulkan wybuchł między 30000 a 75000 lat temu. Jezioro ma 1707km\2 wielkości i otaczają go strome, zielone od dżungli klify. Jest wielkie, ma 100km długości i 34km szerokości. Kiedy je pierwszy raz ujrzałem od razu skojarzył mi się Bajkał. Oba jeziora są do siebie podobne, chociaż Toba ma tylko 529m głębokości. Droga z Berastagi do Parapat, którą jechałem, malowniczo wije się po klifach ponad jeziorem. W wielu miejscach można się zatrzymać i pstrykać słodkie do znudzenia zdjęcia. Bliżej Parapat wybrzeże zaczyna przypominać Chorwację. Woda też jest błękitna, a wioski obsiadły skaliste plaże. Dopiero bliższy kontakt z tutejszą cywilizacją, nakazuje zmienić zdanie. W Parapat są hotele i samo miasteczko wygląda na kurort, ale nie dla białych. Indonezyjczycy mają inne standardy urody. Zbudowano nawet coś na kształt promenady, po której można się przechadzać i oglądać zacumowane przy niej, kolorowe stateczki. Ale stoją one w cuchnących śmieciach, a przy obdartych domostwach, wzdłuż promenady, pali się plastykowe śmieci, więc smród się potęguje. Nie przeszkadza to jednak wędkarzom, ani dzieciarni kąpiącej się na golasa w tej brei.
      Miasteczko nastawione jest swoimi zmysłami na turystów z Medan i innych nadmorskich miast. Turystów indonezyjskich, chcących uciec, tak jak kiedyś kolonizatorzy, od upałów nadmorskich tropików. Jezioro Toba leży na około 900m n.p.m. Klimat w naszej zimie jest tu taki, jak w nasze, normalne lato. Główna ulica jest senna jak italiański bank podczas sjesty. Odżywa w weekendy i popołudniami. Otwierają się sklepiki z kolorowymi ciuchami, to tutejsza tradycja. Ludzie zaczynają się kręcić bez sensu, przesiadywać w barach, głośnych od otwartych na full telewizorów z mydlanymi operami. Mopedy z przelotowymi tłumikami, śmigają ze zdwojoną siłą. Jednym słowem czas aby pójść do hotelu.





      Zanim jednak dojechałem do miasteczka Parapat, odwiedziłem jeszcze jedną wioskę zabudowaną tradycyjnymi domami. We wiosce Dokan stoi ich kilka. Kiedyś zamieszkiwała je szlachta Bataków. Takie zameczki, czy pałace tutejszych możnowładców. Dziś się spauperyzowały i od razu powstał nowy obyczaj, aby te wielkie domiszcza zamieszkiwały wielopokoleniowe rodziny, mające wspólną kuchnię.
      Jeszcze lepsze wydanie tej drewnianej zabudowy można zobaczyć w Rumach Bolon. Jest tam coś na kształt kompleksu pałacowego dawnych władców z rodu Simalungan. Nie jest zamieszkany od 1947, ale utrzymuje się go na potrzeby turystyki. Widać jednak, że chyba wszyscy, którzy chcieli go zobaczyć już to zrobili, bo infrastruktura turystyczna wygląda tak jakby ją zjadła dżungla. Ktoś kiedyś zainwestował w promocję tutejszej kultury i walorów przyrodniczych. Zbudowano drogi dojazdowe do wulkanów, nawet betonowe schody przez dżunglę, kasy biletowe, parkingi, tablice informacyjne, również po angielsku, betonowe kramy, gdzie miano sprzedawać wyroby lokalnego rękodzieła. Ale wszystko to zjadła zachłanna dżungla. Widzę ten proces od wczoraj, kiedy schodziłem zarośniętą ścieżką z wulkanu Sibayak. Kiedyś, ktoś wybetonował schody 700 metrów w górę, na wulkan. Ten upadek prześladuje tutejszą infrastrukturę turystyczną.
      Po drodze nad jezioro Toba wpadłem jeszcze zobaczyć wodospad Sipiso-Piso. Wali 120 metrów z trawiastego obrywu. Powstało wokół niego kilkanaście restauracji, odźwierny żąda zapłaty. Ale to nowa inicjatywa dla lokalnych ludzi, którzy mają coś tak zachodniego, jak wolny czas. Mogą wtedy przyjechać tu z dziewczyną, albo już z rodziną, na piknik i popatrzeć na ten dziw natury. Bo wodospad jest na prawdę wart zobaczenia. Można pod niego podejść i zrobić zdjęcia z góry, a w tle Bajkał... to znaczy jezioro Toba.
      Potem zauważyłem, gdzieś w krzakach, wielką, betonową rybę. Jakiś autochton, a może biały chcący tu osiąść na stałe, zbudował dom w kształcie ryby wielkości kilkusetmetrowej willi. Ogon nie pełnił funkcji mieszkalnej, ale tułów ryby tak. Wypatroszono ją z wyposażenia, pozostały puste ściany. Ale wewnątrz dom wyglądał na całkiem funkcjonalny. Miał dwa poziomy przenikające się w niektórych miejscach w atrium, tylko okna były małe. Rybę-dom otaczał zarośnięty ogród, a wszedłem przez wywaloną z zawiasów bramę. Jakieś marzenia się urzeczywistniły i przeminęły.
      Na jeziorze Toba jest wielka jak Singapur wyspa... chociaż połączona z lądem wąską, naturalną groblą. Tam chcę dojechać jutro i zatrzymać się we wiosce Tuktuk.
      Wstałem tuż po świcie, czekało mnie 219km po górach. Całą noc nieźle lało, ale rano chmury się przerzedziły. Chciałem objechać jezioro od wschodu, po głównej drodze zdążającej z Medan do Bukitingi, na przeciwległe wybrzeże wyspy. Kiedy zacząłem zbliżać się do miasteczka Balige, we wioskach pojawiły się stare domy Bataków. W tym regionie drewniane bale ścian rzeźbiono w sceny wyjęte z życia wiejskiego. Potem malowano je w czerwone desenie. W Balige zatrzymałem się na chwilę, aby podziwiać podobnie rzeźbione, strzeliste dachy osłaniające rynek warzywny.
      Potem zacząłem się wspinać aż na 1925m n.p.m. Tutaj, pośród zielonej dziczy i, mimo tropików surowego klimatu, istnieją malownicze wioski. Zamieszkują je także potomkowie dawnych Bataków, ale nie budują fikuśnych, zakopiańsko podobnych chałup, tylko nijakie, betonowe, podobne do siebie blokhauzy. Mimo wszystko wioski są malownicze, bo przed każdym, takim domkiem jest ogród pełen zieleni i kolorowych kwiatów, kręcą się pomiędzy przejeżdżającymi na klaksonach samochodami, usmarkane dzieciaki, chłop naprawia mopeda, baba robi pranie w przydrożnym rowie. Taka sól tej ziemi, aż warto się zatrzymać i, zanim kij wetknięty w mrowisko zacznie przyciągać uwagę tubylców, zrobić kilka zdjęć.
      Trzeba też powiedzieć o ciekawych środkach transportu jakie tutejsi użytkują. W każdej niemal wsi, a na pewno gminie, użytkują inne modele pick-upów, motoriksz, osobówek. Tylko mopedy i skutery są wszędzie takie same. Jeszcze w Berastagi widziałem swoiste, podobne do starych Tarpanów, Toyoty pick-upy, jakie spotykałem też w Indiach. Na tutejszy rynek trafiają chyba z chińskiej fabryki Toyoty, bo pod znaczkiem właśnie Toyoty, mają znaczek Kijang. W zachodnim regionie jeziora Toba więcej widziałem nowszych modeli, u nas nie znanych Toyot Inova, tutaj pod logo Toyoty jest napis Kijang Inova. Z kolei w miasteczku Balige widziałem najmniejsze motoriksze w Azji. Doczepione do skuterów Piaggio, plastykowe wózki dla pasażerów, są tak małe, że nawet tutejsi ludzie pojedynczo mieszczą się w nich jak sardynka w małej puszce. W innej wiosce, motoriksze były zrobione z doczepionych do starych, chińskich mopedów, wózków o mocarnej metalowej konstrukcji i na osobnych sprężynach, tak że kołysały się jak karoce za Ludwika XVI. Co wioska to jakiś patent motoryzacyjny. W tej Daihatsu Rocky w roli pick-upa, w innej Suzuki w roli super małego dostawczaka, a jeszcze w innej Mitsubishi dostawcze, lub pick-up, ale o nazwie Colt, albo pierwsza wersja Suzuki Samuray ale z tyłem w postaci długiego pick-upa i pod marką Daihatsu. Ciekawe są też małe furgony i pick-upy, które znam z Indii pod marką Chevrolet, a tu to samo ale Isuzu. Najbardziej uciążliwe dla przyjezdnego są pierdziochy. W latach '70-tych Niemcy z DDRów uwielbiali przerabiać swoje Trabanty na wyglądające jak Porsche sportowe wozy. Taki tuning optyczny. Tutaj ma to miejsce dziś. Spoilery, naklejki, alusy, no i to najgorsze, czyli głośne tłumiki. Szczególnie mopedy z przelotowymi tłumikami potrafią urwać uszy. A jest tego całkiem sporo. Zdarzają się też przeróbki mopeda na Harleya, albo enduro. Większość kiepska, ale są też całkiem ładne cafe racery zrobione z mopeda Honda 135ccm. Do najbardziej widowiskowych należą jednak motoriksze przerobione na schoolbusy. Mają konstrukcję kratownicową i na niej właśnie, jak bombki na choince wiszą, siedzą, stoją rozwrzeszczane, podskakujące, ujednolicone w mundurkach brzdące. Balansują jak cyrkowcy pod kopułą namiotu, a pan motorniczy wali czasami ponad 60km/h. Dziś też widziałem schoolbusy w wydaniu Daihatsu minibus. Dzieciaki wystawały z okien, jak powciskane w dziury ściany gazety, aby nie wiał zimny wiatr, a na dachu busa tańczyły chłopaczki najwyżej 7-dmioletnie.





      Szkoły są tu przepełnione, bo tubylcy produkują się lepiej niż podwładni króla Juliana. Normalnym widokiem jest kobieta z dzieckiem jakie trzyma za rękę, drugie ma w chuście przypasane do boku, a trzecie już gotowe w brzuchu. Kontynuacja ciąży od wieku nastu lat do czterdziestki to norma. Kiedy szkoła wypuści dzieciarnię do domów, to droga między wsiami jest trudna do przejechania, masa blokuje nawet ciężarówki. Jak tylko podrosną i nauczą się szurać klapkami, z równą wprawą co u nas robol wciąga peta i łyka piwo, to robią za pomoc w rodzinnym interesie i aż trudno uwierzyć, że kiedyś dorosną intelektem do poziomu rodziców. Posiedziałem niedawno w Laosie i tam jednak kultura jest na wyższym poziomie, nie wspominając o Tajlandii, gdzie jest na dużo wyższym. Ci Indonezyjczycy, których do tej pory widziałem, są bardziej asertywni od Malajów, Tajów, Laotańczyków, reprezentują mentalność bardziej zacofaną, przypominają mi nieprzyjemnych Wietnamczyków i tępych Kmerów. Oczywiście nie wszyscy, ale większość. Mówi się jednak, że Indonezja jest także tygrysem Azji, czyli tak jak Malezja i Tajlandia. Może wynika to z pokładów ropy i wskaźników na papierze, czy raczej ekranie komputera, w jaki wpatrują się ludzie biznesu, żurnaliści, którzy nigdy nie zwiedzali Indonezji od podszewki. Ale nie wyprzedzajmy faktów, do końca podróży jeszcze bardzo daleko, wiele się może wydarzyć.
      Zjechałem z głównej i okrążałem dalej jezioro Toba, teraz od południa. Jeziora już od dawna nie widziałem, bo kręciłem serpentynami po iglastym lesie, zupełnie jak bym był w Europie. Dopiero kiedy skręciłem w kierunku Panguruan, zobaczyłem Toba z wysokości 800 metrów ponad jego lustrem. Akurat wyszło słońce zza chmur i strome stoki klifów zazieleniły się soczystą trawą. Wioski wzdłuż brzegu jeziora były z tej wysokości ledwie widoczne. To jedyna droga łącząca wyspę Samosir ze światem, inne połączenie to promy, po północnej stronie wyspy. Na serpentynach schodzących do Panguruan prawie nie ma pojazdów. Droga jest dziurawa i nie całą uwagę można poświęcić na podziwianie widoków. Serpentyny schodzą na poziom 928m n.p.m. przez prawie 30 kilometrów. W Panguruan jest jedyna na wyspie stacja paliwowa, więc z niej skorzystałem. Paliwo w Indonezji kosztuje około 2zł, a moja Honda o pojemności 108ccm spala coś koło 2.1 litra w górzystym terenie. Ale skuter to nienajlepszy środek lokomocji na tutejsze drogi. Są dziurawe i potrafią zaskoczyć we wioskach, pod kościołami, lub szkołami, niewidocznymi spowalniaczami. Zawieszenie skutera nie nadaje się na takie wyboje. Przyjemność z jazdy niewielka.
      Do Tuktuk pozostało mi jeszcze ponad 40km wąskiej i dziurawej drogi, wokół zachodniego krańca wyspy. Tutaj nagromadzenie klasycznej architektury wiejskiej Bataków jest znaczne. Prawie w każdej wiosce spotka się drewniane domy tradycyjne. Niektóre rzeźbione i malowane, inne nie.
      Wreszcie dojechałem do nadjeziornego kurortu Tuktuk. To niewielka wioska opanowana całkowicie przez infrastrukturę turystyczną. Niby na pozór wygląda jak Varkala na południu Indii, Vang Vieng w Laosie, albo Pai na północy Tajlandii, czy Mirisa na Sri Lance, albo pierwsza lepsza z chorwackiego wybrzeża Adriatyku. Ale nie widać tu turystów, mimo że jutro nowy rok chiński i ceny szybują o 50% w górę. Białych nie ma prawie w ogóle, ale gdzie są turyści indonezyjscy? Dla nich pobudowano wielkie, luksusowe hotele na samym brzegu jeziora. Ja odwiedziłem parę tanich, starych guest houseów i znalazłem też coś na samym brzegu, z prywatną plażą. Bungalow... tak to się tu nazywa, a u nas kiedyś mówiło się domek kempingowy i tak ta norka wgląda. Co prawda ma murowane ściany malowane rozwodnionym żółtym kolorem, ale fikuśne dachy wykończono pilśnią, która oczywiście nie lubi tropikalnego klimatu. Hotel ma nazwę Bamboo, chociaż bambusów tutaj nie widać, tylko niski płotek nędznej restauracji w stylu plażowym i regee, jest z kawałków bambusa. Chodziło pewnie o wykombinowanie nazwy odróżniającej ten hotel od dziesiątek innych w Tuktuk, albo o określenie mentalności właściciela tego przybytku. Mój pokój od środka jest jeszcze bardziej w stylu Międzyzdroi z lat '70-tych. Drewniane łóżko, koślawe krzesło, meblościanka z paździerzu, firanki żółte w czerwone kwiaty, drzwi szorują po podłodze i czuć zapach wilgoci. Trzeba się przejść po wiosce. W końcu co innego można tu robić?
      Restauracje są nastawione na zachodni jadłospis i dla przeciwwagi, tradycyjne dania Bataków. Niestety nie ma chińskiego ryżu smażonego z... czym tam się da. Czyli to co ratuje mój głodny żołądek. Siedząc w tawernie, na brzegu jeziora, czułem się jakbym cudem boskim nagle stał się bogatszy i siedział w nienormalnie drogiej restauracji na wybrzeżu Chorwacji. Po jeziorze śmigały skutery wodne, motorówka ciągała pusty, dmuchany banan. Może to próby przed jutrzejszym, nowym rokiem chińskim?
      A propos skuterów. Właściciel Bamboo hotelu uśmiał się serdecznie, kiedy mu powiedziałem, że skuter wypożyczyłem w Medan, nawet nie wiedział, bambus jeden, że pojechałem okrężną drogą ponad 400km. Przypomniał mi się kolega harleyowiec, który wysłał swojego pupila - Harleya do Nowego Yorku i stamtąd posunął drogami do Sturgis na coroczny, największy na świecie zlot tych motocykli. Większość Amerykanów dziwiła się, że taką długą drogę pokonał na kołach. Widać Indonezyjczycy niewiele różnią się od grubych Amerykanów, w kwestii wkładania wysiłku w jakieś przedsięwzięcie.
      A jednak co sobota, to sobota. Od rana, jak tylko przestało lać, zaczęły się zjeżdżać tłumy wakacjuszy. Sądziłem, że statki wycieczkowe, motorówki ciągnące za sobą puste, dmuchane banany, skutery wodne, krążą bez sensu, szukając frajera, który by skorzystał z ich usług. Ale pierwsze co zrobili letnicy indonezyjscy, to wynajęli rowery, skutery i puścili się zwiedzać okolicę. Druga połowa wskoczyła na skutery wodne i banany, a także popłynęła wycieczkowcami oglądać wyspę z wody. Zdyscyplinowani i nastawieni na zabawę wczasowicze. Tego trzeba było temu pogrążonemu w marazmie kurortowi. Pewnie wieczorem wypełnią się restauracje, a sprzedawcy wakacyjnej tandety będą mieli żniwa. Deszcz odchodził i znowu się pojawiał, było ciepło więc nikt się nie skarżył na złą pogodę.
      Lokalni letnicy to głównie młodzież, w większości dziewczęta, wiele z nich ze szmatami na głowach, więc pochodzące z tradycyjnych rodzin muzułmańskich. Co ciekawe to właśnie dziewczyny były nabywcami przejażdżek skuterami wodnymi z długowłosymi ratownikami. Białych oczywiście nie przybyło. Tutejsi też raczej Chińczykami, ani Buddystami nie są, więc nie mają powodu do tego aby interesować się chińskim nowym rokiem. W takiej Tajlandii, czy Laosie, używa się czasami kalendarza datowanego od urodzin Buddy, ale tutaj to nie działa. Chiński, czy chrześcijański, byle nowy rok i byle była okazja do zabawy.






      Kiedy wreszcie przeszły największe chmury, pojechałem na przejażdżkę po wschodniej części wyspy. Odnowiono tutaj drogę aż do 35-go kilometra, licząc od Tuktuk. Bardzo niewiele pojazdów, głównie mopedy użytkują tę malowniczą i krętą trasę. Jest idealną propozycją dla rowerzystów czy piechurów, ale wznios jest ponad 600 metrów, więc trzeba się trochę namęczyć. Po drodze można zobaczyć wodospad, ale to co najciekawsze to święty spokój, ucieczka od hałasu wiosek Bataków, oraz niezwykłej urody panoramy na wybrzeże jeziora Toba. Tak to już jest, że choćbyśmy zaprzeczali i szukali nieodkrytych jeszcze przez żadnego innego turystę zakątków na Ziemi, to i tak cieszy nas to co wygląda nam znajomo. Nawet Szwajcar, z którym przegadałem cały wieczór i który dziwił się białym turystom, że dobrze się czują w hotelach gdzie jest zachodni standard i podają europejskie posiłki, tak na prawdę szukał w Berastagi tego co zostawił na swojej wsi szwajcarskiej. Poszedł na treking do lasu, z dala od zgiełku miasteczka, zadekował się w hotelu na uboczu, daleko od turystycznego centrum. To właśnie, jak mówił, lubi robić w domu. Przechadzki po swoim lesie, z dala od ludzi, a mieszka na końcu wsi, gdzie nawet samochodem trudno dojechać.
      Ja dziś też cieszyłem oko duszy pejzażami jak z polskich gór, tyle że nad jeziorem. Były nawet sosny i szlaki zrywkowe drewna, kiedy wjechałem w las na ponad 1500m n.p.m. Uciekłem też od harmideru Tomok, wioski gminnej, ponad Tuktuk. W Polsce zrobiłbym to samo w weekend. Idąc dalej, nawet jeśli kontemplujemy dalekowschodnią kulturę, to i tak poszukujemy w niej elementów przypominających nasze korzenie i dopasowujemy jej odbiór do znanych już nam zainteresowań. Nie kreujemy nowych pragnień, a tym bardziej formatu samego siebie, w który byśmy chcieli wejść adaptując obce wartości, które nas zafascynowały. Jeśli interesujemy się Buddyzmem, to ma nam on zastąpić zdewaluowaną wiarę naszych ojców. Jeśli robimy yogę to z czasem zastępuje nam sport jaki byśmy uprawiali i jako konkurencję sportową yogę postrzegamy. Jeśli kurujemy się medycyną chińską, to dlatego że utraciliśmy wiarę w medycynę alopatyczną. Poszukujemy w importowanej treści zaspokojenia codziennych, naszych potrzeb. Mniej zwracamy uwagę na przekaz kulturalny, rytualizm Zen, celebrę Buddyzmu tybetańskiego, wartości duchowe yogi, holistyczne spojrzenie na zdrowie człowieka w medycynie chińskiej. To tak jakbyśmy wymieniali tylko niektóre cegiełki z których jesteśmy zbudowani. Jeśli tylko kształt i rozmiar się zgadza, to chętnie podmieniamy, w imię wrodzonej potrzeby różnorodności poprzez urozmaicenie. Może jednak rację mają indyjscy mędrcy, doradzając Białemu aby szukał w dorobku własnej kultury tego czego pragnie znaleźć w Indiach.
      No dobrze, ale czego ja szukam w Indonezji? Tych kilku, niezwykłych pejzaży wulkanów, ucieczki od zimna polskiej zimy, spełnienia potrzeby dotknięcia własną stopą każdego zakątka Ziemi, ekspiacji własnego wizerunku podróżnika, a może ucieczki od tego, znanego, które nie spełnia już moich potrzeb. Tam gdzieś, na horyzoncie, jest taka wyspa, na którą się udam i będzie mi tam lepiej niż tu. Co gna ludzi do gwiazd? Szukanie drugiej Ziemi, ale jednak innej, takiej która spełni nasze oczekiwania. Przekaz jak z filmu "Druga Ziemia". Jak niedawno perorował Stasiuk o wielkim, polskim prezesie - "bo łatwiej zmienić rzeczywistość, która nas otacza, niźli samego siebie". Czyli wewnętrzny konflikt napędza nie tylko największego prezesa powojennej Polski, ale i każdego, polskiego emigranta, czy podróżnika. To ciśnienie w środku, nie do zniesienia, sprawia że poszukujemy czegoś nowego, dokonujemy odkryć, pchamy cywilizację naprzód, dewoluując jednocześnie z akceptacji niezmiennego trwania, bycia w pełnej harmonii z tym co tu i teraz.
      A tymczasem na wiosce cisza. Turyści się chyba pochowali w swoich hotelach, bo w restauracjach jak zwykle pusto, w sklepach z ciuchami tylko hallosiry siedzą i pokrzykują na białego przechodnia... co jest grane! Gdzie ten nowy rok chiński, z czego ci ludzie tutaj żyją? Honor przyjezdnych ratują tylko goście w hotelu obok mojego. Drą japy i nazywają to karaoke. Jeszcze nie widziałem aby żółty miał jakiś głos. Ale przynajmniej jest wesoło.
      Od rana, po jeziorze śmigały skutery i dmuchane banany. Znowu miały wzięcie. Wrzaski uradowanych letników indonezyjskich wyciągnęły mnie z łóżka. Przeczekałem pierwszy deszcz i ruszyłem w słońce na rynek w Tomok. Sprzedają tu chińską i własną tandetę, ale można też kupić różne owoce, za śmieszne pieniądze. Kobity sprzedają to co im chłopy z własnego pola mopedami w wielkich koszach przywiozą. Ja kupiłem pół kilo mango za 1.52zł i za tyle samo kilogram małych bananów. Małe najsmaczniejsze.
      Potem pojechałem jeszcze drogą wzdłuż brzegu jeziora, przez wioski rybaków i chłopów. Ale bardzo kiepska nawierzchnia drogi, tłumy ludzi bawiących się, przesiadujących jak w kawiarni, suszących jakieś ziarno, naprawiających mopedy, ganiających brudne świnie, a wszystko to na jedynej drodze, zmusiło mnie do poniechania dalszej jazdy i zatrzymałem się na mikroskopijnej plaży z palmami zwieszającymi się do ciepłej wody jeziora Toba. Trochę dalej od brzegu rozstawiono potężne fermy rybne, z małymi, niebieskimi domkami dla pracowników dosypujących jakieś chemikalia dla przyspieszenia wzrostu i zapobieganiu chorobom ryb. Nie posiedziałem długo w tym romantycznym miejscu, bo za chwilę znalazły się jakieś budrysy w czółnie, które koniecznie chciały się pochwalić znajomością kilku angielskich słów. Dobrze, że nie chcieli ze mną robić wywiadu do zeszytu szkolnego. Wieczorem, w restauracji, opadła mnie zgraja młodzieży szkolnej. Najpierw było z kilkanaście zdjęć ze mną w roli landmarku, a potem zaczęły się wywiady. Byli zdziwieni, że po drugim odmówiłem kolejnego. Przed wyprawą do Indonezji, nie spodziewałem się, że przyjeżdża tu aż tak mało białych turystów. Ostatnio byłem w tak mało turystycznych krainach na Kaukazie, ale we wschodniej Azji się tego nie spodziewałem.
      Pogoda tego popołudnia była nastawiona przeciwko mnie. Odczekałem aż przestanie padać i poszedłem na mały obchód okolicy turystycznej. Ale deszcz wrócił, więc się schowałem pod pierwszy lepszy daszek. Odczekałem aż przestanie siać i ponownie przeszedłem kilka kroków. W ten sposób udało mi się przejść może pół kilometra w półtorej godziny. W końcu musiałem zawrócić, bo zrobiło się ciemno i zimno. Więc i tak zmokłem jak kura brodząca po kostki w brązowej brei spłukującej zewsząd śmieci i odpadki. Padało jeszcze długo, w nocy bardzo intensywnie, a rano, kiedy chciałem się spakować i ruszyć w drogę, silna mżawka i wiatr zupełnie mnie zniechęciły do wyjścia z norki. Już wykombinowałem plan zastępczy, kiedy wyszło słońce. Ale czy jechać w trasę 280km przez góry i przełęcze ponad 1800m n.p.m. kiedy słońce świeci tylko przez mały lufcik w ołowianych chmurach?
      Wahałem się, znajdywałem we własnej głowie argumenty za tym by pojechać i przeciw. Jak kobieta przeszukująca szafę z ubraniami. Każda kiecka pasuje i żadna. Sam nie wiem już co sprawiło, że jednak pojechałem. I miałem szczęście, bo za każdym razem kiedy widziałem deszcz przed sobą, tam daleko w dolinie, albo na szczycie, to jednak ani kropla mnie nie zmoczyła. Ale szczęścia do urody Sumatry dziś nie miałem. Pokazała mi tą brzydszą twarz. Z tych dziewięciu godzin spędzonych na skuterze pamiętam jedynie bolący tyłek i kilkanaście kilometrów dziurawej szutrówki, kiedy skutek się wieszał brzuchem na kamieniach. Były co prawda dwa punkty widokowe otwierające się na długie doliny zapełnione uprawami i gęstą ciżbą gospodarstw, ale to były tylko dwie chwile, dwa krótkie przystanki. Kiedy zjeżdżałem w te doliny, z bliska już nie wyglądały tak jak na landszafcie z przełęczy.






      W końcu jednak spuściłem się z gór dość nisko, bo na ledwie 160m n.p.m., ale liczyłem, że u celu, we wiosce Ketamba, w Parku Gunung Leuser wjadę ponownie chociaż na 600m n.p.m. Nie udało się, hotel znalazłem na 350m n.p.m. Wziąłem drewniany domek za 15.20zł, ale bez wentylatora, noce są tu podobno chłodne.
      Zjeżdżając z gór przejechałem granicę województw. Teraz jestem w Aceh, czysto muzułmańskiej dzielnicy Sumatry. Nie powiem, żebym był tym zachwycony. Ale na ulicach pierwszego miasta - Kutacane, widziałem tyle samo kobiet z chustami na głowach, co bez. Widziałem też mężczyzn w krótkich spodenkach, więc chyba nie jest tak źle.
      Trochę gorzej zrobiło się dalej w górach. Pojechałem następnego dnia na przejażdżkę w głąb parku Gunung Leuser, a wyszło znowu prawie dziewięć godzin na skutku i wykręciłem na serpentynach ponad 230km. Wychodzi na to, że w sumie już jest ponad 1000km. A tyłek mnie boli jakbym dostał lanie za wszystkie winy z dzieciństwa.
      Mijałem kolejne wioski muzułmańskie i już trudno było zobaczyć niezakapturzoną niewiastę. Zastanawiałem się jak bardzo na mój odbiór tych wiosek wpływa moje nastawienie do społeczności muzułmańskiej, zwłaszcza w oddalonych od cywilizacji, małych wioskach? Gdzieś tam po drodze, w moich podróżach, wyrobiłem sobie zdanie o takich osadach i teraz trudno mi zdjąć z oczu ten filtr. Muzułmanie są specyficzni. Ich bezwarunkowe podejście do zasad społecznych zawsze mnie odpychało. Nie znam innych społeczności, w których tak wielką wagę przywiązuje się do zasad konsolidujących grupę. Jest wąski margines między tym co wolno na siebie włożyć, a czego nie wolno, co wolno mówić, a co nie wolno, jak wolno się zachowywać, a jak nie. Muzułmanie to chyba jedna z najbardziej ograniczających wolność jednostki grup społecznych, silnie powiązanych z religią. Tak potężne bariery stawiane wolnemu wyborowi uczestnikom takich społeczeństw, moim zdaniem, muszą silnie kształtować, żeby nie powiedzieć dławić osobowość jednostek. Muszą wpływać na ich światopogląd, zdolność do refleksji, możliwość szerszego spojrzenia... na przykład na temat tolerancji. Według niedawnych eksperymentów psychologicznych, Muzułmanie, a zaraz po nich Chrześcijanie, są najmniej tolerancyjnymi ludźmi. Chociaż tak silnie skonsolidowane wokół religii społeczności, jeszcze kilkanaście wieków temu znakomicie sprawdzały się w poszukiwaniu nowych prawd naukowych, pchaniu naprzód rozwoju kultury. Dziś okazuje się, że ta sama energia, jest raczej hamulcem rozwoju.
      Wiedza na temat stosunków wewnątrzspołecznych w środowiskach muzułmańskich, siłą rzeczy wpływa na moje postrzeganie każdego, egzaltującego swoją religijność islamską. Widoki zapyziałych wsi muzułmańskich z różnych rejonów Azji i Afryki, jakie pamiętam, nastawiają mnie również jednoznacznie do kolejnych osad islamskich, jakie w przyszłości zobaczę. Dziś przejeżdżałem kolejne, indonezyjskie wioski islamskie i zastanawiałem się czy jeśli nie słuchać muezina nawołującego do modlitwy, nie zauważać zakapturzonych kobiet, ani mężczyzn z charakterystycznym nakryciem głowy. To czy wtedy te wioski wydadzą mi się inne od tych jakie widziałem dwa i więcej dni wcześniej? Nie udało mi się jednak odcedzić osobistego nastawienia. Za to czas i zmęczenie sprawiły, że przyzwyczaiłem się do tego co widzę i wybrałem to na nowy standard otaczającej mnie rzeczywistości. Na koniec długiego dnia, już nie drażnił mnie widok chłopców koedukujących ze sobą na mopedach jak zakochane pary, ani agresywne z pozoru spojrzenia mężczyzn przesiadujących w przydrożnych barach. Im silniej jednoczy ich religia, tym z większą niechęcią patrzą na obcych. Jednak tutejszy Muzułmanizm nie doskwiera w tak oczywisty sposób, jak na przykład w Pakistanie. Silniej wpływa na poczucie odosobnienia brak możliwości nawiązania kontaktu, bo znajomość angielskiego na wsi jest znikoma, a umiejętności porozumienia się na migi, poprzez proste skojarzenia, czy rebusy pośród tutejszych górali są przeciwstawieństwem biegłości. Choćby pierwszy z brzegu przykład z dzisiaj, kiedy w dość sporym miasteczku Blangkejeren, będącym chyba stolicą całego regionu, próbowałem zjeść cokolwiek na późne śniadanie. Zaszedłem do trzech restauracji usytuowanych na przeciw sklepu o znajomej nazwie "Paris perfume". W pierwszych dwóch próbowałem wytłumaczyć pokazując palcem pełne garnki w kuchni, że chętnie zjem cokolwiek, ale nie spostrzegłem cienia zrozumienia w oczach pustych jak u krowy. Oni pewnie czekali na konkretne zamówienie, a ja na cokolwiek do zjedzenia. Gest wkładania pokarmu do ust, ani wiosłowania łyżką zupy, nic nie pomagał. Zirytowany poszedłem do kolejnej restauracji, której szef był równie wystraszony i zaskoczony wizytą białego, jak poprzedni szefowie. Ale tutaj siedziało kilku lepiej ubranych konsumentów i zrozumieli moją angielszczyznę. Przetłumaczyli restauratorowi, że chcę jeść, więc ten już mniej wystraszony, nałożył mi chochlę ryżu na talerz i pokazał, że mogę sobie do ryżu dołożyć co chcę z kilku garnków. W ten sposób zjadłem ryż z ostrym sosem i krewetkami. Okazało się to najsmaczniejszym daniem jakie jadłem we wschodniej Azji i nawet mój żołądek też to polubił.
      Takich spotkań z niezrozumieniem jest codzień parę. Potwierdzają one tylko regułę, jak bliska zeru jest zdolność kojarzenia u tych ludzi. Oczekują jednoznacznego hasła, pasującego do tego co mają w pamięci. Jeśli tylko hasło się nie zgadza, albo jedynie akcent wymawiającego w ich języku klienta nie jest taki do jakiego przywykli, od razu ich umysł przełącza się w tryb "rozdziawione oczy i usta". Nie podejmują wysiłku skojarzenia, dopowiedzenia, dopasowania słowa zasłyszanego do słownika w swej pamięci. Przypomina mi to film o szympansie, którego chciano nauczyć języka migowego. Nauczono go dopasowywać klocki do otworów w stole i stawiać nieforemne bryły na płaskiej powierzchni. Ale wystarczyło aby tą samą bryłę odpowiednio obciążyć, zmieniając jej środek ciężkości, a tym samym uniemożliwić postawienie jej w odpowiedni sposób na stole, a szympans się zacinał. Mówiąc wprost nie potrafił kombinować. Potem wpojono mu kilka zwrotów w języku migowym, ale nigdy nie nauczył się formułować z nich własnych myśli.






      Tutejsi ludzie z pewnością stoją na wyższym stadium rozwoju aniżeli szympansy. Ale czasami niemożność porozumienia w podstawowych kwestiach, może sprawić, że patrzę na nich jak na małpy człekopodobne.
      Wracając jeszcze na chwilę do tutejszych dań. Częstym przypadkiem jest serwowanie posypki z chipsów na cokolwiek co zamówimy. Parę chipsów do zupy warzywnej, albo kilka na czubek stożka ryżu zasmażonego z kurczakiem i jajkiem. Przedziwne mają tu dania. Ja jestem abnegatem w kwestii kulinarnej, ale i tak lubię czasami zjeść coś czego jeszcze nie znam. Indonezyjska kuchnia jest jeszcze uboższa od... na przykład tajskiej, czy kambodżańskiej, potrafi serwować to samo, ale na różne sposoby, przez co menu może mieć kilka stron. Zwykle zupy to brunatna breja mieszaniny wody i oleju palmowego, w której pływa wszystko to co jest jadalne, kwestia tylko jak bogatą wersję wybierzemy. Można dostać różne warzywa, jajko na twardo, mięso w panierce, no i oczywiście chipsy, a to wszystko w jednej zupie. Ryż smażony po chińsku w wogu, również miesza się ze wszystkim co jest akurat w kuchni. Ale można też zamówić lokalne specjały. Nad lejkiem Toba dostałem szaszłyk z rąbanki kurczaka, czyli kości i mięso porąbane razem i wetknięte na patyczki. Te patyczki usmażone w panierce i polane słodko-gorzkim sosem z orzechów. Na pewno do dań dosypuje się wiele przypraw dla nas nie znanych, albo znanych w wersji "zmiotki z pańskiego stołu". I to właśnie te niezwykłe przyprawy dodają niepowtarzalnych smaków. Trzeba też zaznaczyć, że podobnie jak kuchnie w Indiach, tak też tutaj, dosypują całymi łyżkami chemiczne polepszacze smaku. Można je kupić w workach jednokilowych.
      Wracając do mojej dzisiejszej wycieczki po górach. Nakręciłem się kierownicą ile tylko się dało. Brakowało prostych odcinków drogi. Panoramy były tylko dwie i to dość przaśne, takie jak w polskim przedgórzu, chociaż tutaj na wysokości grubo ponad 1000m n.p.m. Ostatecznie zawróciłem na przełęczy 1921m n.p.m. bo dalsze kręcenie się po skądinąd bajecznej dżungli, zbyt mocno mnie oddalało od hotelu. I tak wróciłem godzinę przed zachodem. Myślę, że najlepsze z tej przejażdżki były święty spokój, bo ruch był niewielki, a asfalt dość dobry, oraz piękne okazy drzew jak z baśni o Tarzanie. Ale na większej wysokości były też sosny. No i najważniejsze, spotkałem prawdziwego dzika w lesie. Czy czuje się zaszczuty przez tylu Muzułmanów wokół? A może wręcz przeciwnie, ma święty spokój, bo nikt go na grila nie weźmie.
      Zostałem jeszcze jeden dzień w mojej, drewnianej, kurzej chatce w dżungli. Dzień był dość deszczowy, ale miło było poleżeć w hamaku jak prawdziwy wczasowicz i nic, prócz czytania książki, nie robić. Pod wieczór dżungla zwykle ożywa dźwiękami rozmaitego, muzykalnego robactwa i skrzekliwych ptaków. Dołączają się kury na podwórku, które wieszczą radość z urodzenia jajka i koty ganiające za gekonami. Tylko kolejna fala deszczu potrafi uciszyć tą filharmonię.
      Następnego dnia rozpocząłem powrót w kierunku Medan. Za dwa dni mam oddać skuter. Jeszcze raz liczyłem na szczęście, że nie zmoczy mnie w górach deszcz. Ale tym razem płonne nadzieje. Zanim wyjechałem z szerokiej kotliny z rzeką Lao Pemandlari, deszcz dopadł mnie na dobre. Najpierw nie było gdzie się schronić, a potem już nie było po co. Mam taką kurtkę co zamiast chronić przed deszczem, lubi wodę i chłonie ją jak gąbka. Na szczęście zaraz zacząłem się wspinać w góry i wyjechałem z chmur na palące słońce. Tak silne, że kurtka i spodnie wyschły w dziesięć minut. Po deszczu zostały na jezdni jedynie jęzory żółtego, gliniastego błota i wody. Skuter więc się w deszczu nie umył w ogóle, wręcz się mocniej pobrudził.
      U nas opon Simex używają tylko zakochani w off-roadzie błotnym. Tutaj to obowiązkowe obuwie każdej, wyjeżdżonej na śmierć Toyoty J4. Chyba dla tutejszych górali takie opony wymyślili. Poza asfaltem wszędzie jest żółta glina, trudna do sforsowania nawet na piechotę.
      Jeszcze przed końcem dnia zmokłem ponownie. Tuż przed Berastagi dopadł mnie kolejny deszcz. Najpierw mżawka, więc się nie zatrzymywałem, bo zostało mi dziesięć kilometrów, a za plecami i po bokach miałem gęste, deszczowe chmury. Tylko na przeciw mnie było trochę jaśniej. Mżawka przerodziła się w regularny deszcz i przyjechałem pod znany mi już hotel, mokry jak wiadro wody. Tutaj słońca się już dziś nie spodziewam. W położone na ponad 1400m n.p.m. Berastagi weszła jak grzebień we włosy mgła z deszczem. Zrobiło się zimno, a moje jedyne, długie spodnie są mokre. Ale jestem głodny i muszę iść na miasto coś zjeść. Wykorzystam metodę tybetańskich mnichów i wysuszę spodnie na sobie.
      Pojechałem rano zobaczyć drugi z wulkanów, w okolicy Berastagi - Sinabung. Nie do końca wiedziałem jak się do niego dostać, ale pewna wskazówka z przewodnika, mówiąca o "scenic lake Kawar", spowodowała, że zacząłem szukać na GPSie czegokolwiek zbliżonego nazwą do tego "Kawar". Znalazłem w porządnym kierunku coś jakby "Lau Kawar" i tam się skierowałem. Pojechałem po dziurawych drogach skrótem przez rolnicze wioski. Miałem dość podskakiwania na dziurach i nurkowania w błotnistych kałużach, ale ciągle zbliżałem się do Sinabung i za każdym zakrętem widziałem go bliżej. W zasadzie od samego początku wydawał się blisko, ale jest tak potężnym stożkiem, że dopiero kiedy podjechałem do jego stóp, po 24-ech kilometrach jazdy, wyplenił mi swoją osobą cały, południowy widnokrąg. Dojechałem do tego jeziora Kawar, nie jest może brzydkie, ale fotogenicznym, czy uroczym bym go nie nazwał. Od północy ogranicza go las, a od południa resztki infrastruktury turystycznej. Nie pierwszy raz na Sumatrze natknąłem się na zjawisko wymierania dość doinwestowanej bazy turystycznej. Tutaj ktoś, przed laty zadał sobie trud i wybudował długą na kilkaset metrów promenadę nad jeziorem. Całkiem ładne wiaty i ławki, ogródek jordanowski, pomost. Pozostałości kawiarni, szaletów i budynków strażników, zjada powoli tropikalny klimat i nie widać śladów bytności turystów w tym miejscu. Przewodnik Lonely Planet sprzed dwu lat, donosi o prężnie działającej w tym miejscu bazie turystycznej i kempingu. Dowiedziałem się wcześniej, że Sinabung od jakiegoś czasu nie dopuszcza do siebie odwiedzających. Unosząca się nad jego głową biała czapa chmur, to nie para wodna, ale wyziewy i pył wulkaniczny. Nie zabrania się wchodzenia na wulkan, to nie jest nadopiekuńczy kraj zachodni, ale po pół godzinie siedzenia nad jeziorem poczułem lekkie duszności i łzawienie oczu. Może wyżej nie ma czym oddychać. Las porastający stoki Sinabung wymarł, ale wioski i pola uprawne otaczające stożek na płaskowyżu ledwie o tysiąc metrów niższym od jego szczytu, są żywe i pełne ludzi. Sinabung ma ponad 2400m n.p.m.



      Pojechałem do Berastagi na śniadanie, a potem pod wulkan Sibayak, do lasu, odpocząć od ludzi, od Indonezji. Śniadając uświadomiłem sobie, że jeszcze nie spotkałem miłego, ani ciekawego autochtona na tej wyprawie. W zasadzie w krajach dalekowschodnich już do tego przywykłem, różnice kulturowe są zbyt wielkie, aby zwykłym ludziom z ulicy, czy pracującym w biznesie turystycznym, chciało się je tłumaczyć przyjezdnemu, a tym bardziej pokonywać, by nawiązać bliższy kontakt. Mnie zaś brak możliwości językowych, a pewnie i cierpliwości aby przezwyciężać wrodzony rasie żółtej dystans i powściągliwość. Dawno już nie podróżowałem samotnie po takich krajach i poczułem się lekko odstawiony od piersi pełnej słodkiego mleka bliskich kontaktów międzyludzkich. Zawsze dobrym remedium na taki stan była przyroda i ucieczka jeszcze głębiej w siebie. Dlatego zapragnąłem posiedzieć w samotności, w dżungli.
      Dziś Berastagi nawiedziła piękna pogoda, panoramy spod Sibayak sięgały widocznością na wiele kilometrów. Ale wiatr dujący spod Sinabung przyniósł pył wulkaniczny i zaczęło sypać jak u nas na zimę. Ukryłem się pod wiatą, ale w końcu trzeba było wyjść i jechać w dół, do wioski. Po ledwie czterech kilometrach wyglądałem jak bym palił na śmietnisku stare papiery z archiwum UB. Takie drobne, białe płatki wcisnęły się wszędzie. Tubylcy chodzili z chustami na twarzach i tak jak ja ciągle się otrząsali z pyłu. Ja w końcu przestałem, ale postanowiłem porządnie przetrzepać odzież przed wyjazdem jutro do Medan. Tam nie wiedzieliby dlaczego jestem opruszony popiołem, a przecież odzież jest po to aby ukryć to co oczywiste i pokazać osobę w spodziewanej przez ogół postaci.
      Zauważyłem, że uaktywnił się internetowo mój nowy, indonezyjski kolega z Medan. Pewnie będzie mitrężył mój czas nagabywaniem, abym pojechał z nim zobaczyć jakiś wodospad i plażę, niedaleko miasta. Jutro muszę oddać skuter w Medan i zostanę tam na noc. Czytałem w internecie o specyficznym sposobie nawiązywania znajomości przez Indonezyjczyków. Nigdy nie mówią wprost o co im chodzi i czy ich pomoc to przysługa płatna, czy też gest ludzkiej życzliwości. Potrafią wparować z gładkim i cichym zapytaniem w samym środku spożywania przez nas posiłku, albo kiedy jesteśmy wyraźnie zajęci czym innym i nie odpuszczają, bez żenady kontynuują narzucanie się ze swoją wyglądającą na nieumyślną usłużnością. Wygląda to tak, jakby chcieli tylko spędzić miło czas przy rozmowie, co najwyżej nawiązać przyjaźń, ale z naszego zainteresowania ich opowieściami o... na przykład pięknej plaży, wodospadzie, wulkanie, wnoszą że ich pomoc jest już nieodzowna do spełnienia naszych potrzeb. No więc ja jutro transika z Medan zaskoczę i przejdę w pierwszej rozmowie ostro do sedna sprawy, wyjaśniając obcesowo, jak to mam w zwyczaju, że daję sobie świetnie radę bez przewodnika. Zastanawiam się tylko, czy moja premedytacja bierze się z tego, że nie lubię ludzi narzucających się, czy też, że nie odpowiada mi towarzystwo homoseksualistów.
      Wieczór przegadałem z dwoma Belgami. Przyjechali na dziesięciodniowy treking po dżungli. Jeden z nich - Simon, już był na Sumatrze i nie podobało mu się. Teraz wybrał się z kolegą tylko na treking, bez jeżdżenia po atrakcjach z przewodnika. Po niedługiej rozmowie, okazało się, że mamy bliskie poglądy na wakacje w Indonezji. Chłopaki mieli whiskey z wolnocłowego. I na szczęście poczęstowali. Nie mówiłem im, że tutaj więcej tego dobra nie kupią. Nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Prosto z samolotu, wsiedli do ciasnego busika i przyjechali do Berastagi, a jutro rano, o szóstej idą już na treking. Ach ta młodość "co z czasu kpi".
      I znowu leżę w brudnej norze za 20.20zł, próbując pod wentylatorem przetrwać duchotę nadmorskiego Medan. Droga z Berastagi była uciążliwa. Dziś pół dwumilionowego Medan ruszyła na weekend w góry, było tłoczno i niebezpiecznie, a ja na zielonym skutku w krótkich spodenkach i takiej samej koszulce. Zżyłem się z tym zielonym skuterem, w końcu mamy ponad 1200 kilometrów wspólnej historii. Ale dziś go oddałem właścicielowi. Zapytał tylko czy wszystko w porządku, nie zwrócił uwagi na niemiłosierne, jak na miejskiego skutera, ubłocenie. Oddał mój paszport i 100EUR wadium. Z wyglądu cwany szczurek, ale interesy z nim to luz.
      Skutka użyłem jeszcze do wyprawy na drugi koniec Medan. Ponad dziesięć kilometrów trzeba pojechać w nieprzyjemnych korkach i duchocie do dworca autobusowego. Niepotrzebnie się przebierałem w świeżouprane odzienie. Po pięciu minutach byłem mokry od potu. A tubylcy w rękawiczkach, kurtach i grubych jeansach. Przecież zima. Gnałem szybciej od nich, slalomem wyprzedzając wszystko co się rusza w tym trafiku. Tylko szybkość działa chłodząco. Czerwone światła nauczyłem się od młodych Medańczyków ignorować, stanie przed semaforem to kapanie potu z czoła i jego stróżki wzdłuż kręgosłupa, pod koszulą. Skutek robił co mógł, gaz odkręcałem zero-jedynkowo, zapomniałem o tym, że mam w tej grze tylko jedno życie.
      Autobus wyjeżdża jutro o 19-stej, ale już o 16-stej mam się stawić na dworcu. Gorzej niż z lotem samolotem. Autobus jest klimatyzowany... zamierzam zaopatrzyć się w długie spodnie, grube skarpety i gruby polar, i na rano mam być w Takengon, w górach na prawie 1200m n.p.m. Będzie gnał w nocy po tych indonezyjskich drogach. Właśnie skończyłem czytać "Proces" Kafki, jeśli dobrze rozumiem jego treść, to w sam raz przyda mi się doświadczenie Józefa K do zrobienia rachunku sumienia przed zajęciem miejsca w autobusie. Mam umysł ścisły, wierzę w statystykę, to królowa nauk, zaraz po socjologii. Ile autobusów w Indonezji wali na czołówkę z ciężarówką? Jakie jest prawdopodobieństwo, że ja akurat się w tym autobusie znajdę? Zresztą jaka to wolność wypuścić z dłoni te wszystkie nici wiążące nas do codziennego życia i rozluźnić się jak do skoku do wody.
      Kupowanie biletu przeszło gorzej niż na dworcu w Kathmandu. Zbudowali nowy dworzec, którzy wzięli w posiadanie jacyś chyba bezdomni. Niby są kanciapy nazywane ticket-office, ale dogadać się nie można. Ja ich pytam o której będzie autobus, a oni mi na to, że rano będzie u celu. W końcu załapałem, że oni wzorem z Polski używają liczb powyżej 12, na określenie godzin popołudniowych, a autobus jest o 19-stej. Dalej musiałem im wytłumaczyć, że bilet chcę na jutro. Znalazł się jakiś młodzian co przetłumaczył bileterowi moje intencje. Dostałem receptę na bilet i zostawiłem 62zł. To drożej o 18zł względem tego co napisane w przewodniku, ale targowanie było tyleż skuteczne, co gładzenie fal ręką na jeziorze w wietrzny dzień.



      Creedensi mi tu zapodają na głośniki luz epoki kolorowych kwiatów, a do drzwi puka nieśmiało transik. Co za nietakt, jak zacinająca się taśma magnetofonowa za lat mojej młodości. Byłem już po degustacji resztek whiskey, jaką Belgowie o poranku podrzucili mi pod drzwi. Nie wiem co ich tknęło, pewnie miłosierdzie. Więc transik Dehlan trafił prosto na podochoconą szpicę mojej awersji do pedałów. Załatwiłem sprawę szybko w drzwiach, mimo że po angielsku.
      Zdarzył się jeszcze jeden zgrzyt. Zarezerwowany pokój w białoturystycznym guest house Angel okazał się zajęty. Dziki rozłożył ręce i powiedział - sorry. Ostatni raz jak takie coś usłyszałem, kiedy w Vientiane pani praczka podała mi wysuszone pranie i tylko jedną skarpetkę, to rozpieprzyłem jej cały kram, ale swoją skarpetkę znalazłem. Tym razem miałem na to zwis męski. Poszedłem poszukać innego hotelu i znalazłem tańszy, z lepszym internetem, ale bez białtka w hotelowym lobby, czyli dusznej, śmierdzącej, brudnej dziupli, obok zmurszałego od wilgoci, biurka recepcji.
      Dziś patrzę na Medan inaczej. Czuję się jak stary wróbel, co stracha się nie boi, z piosenki Młynarskiego. Znam zasady rządzące ulicznym trafikiem, siedzę na skutku jak w fotelu przed monitorem play station, jestem stąd, to widać, słychać i czuć, zwłaszcza wtedy kiedy kupuję coś na ząb, na spóźnione śniadanie. Ten stan pewnego siebie, czującego się na swoim miejscu podróżnika lubię najbardziej. Pozwala mi uniknąć poczucia bycia frajerem, które gdzieś tam, ciągnie się za mną przez całe życie. Widocznie ktoś, kiedyś przekonał mnie że jestem kurą i przestałem marzyć o skrzydłach orła. O... chyba ta resztka whiskey przestaje działać i popadam w melancholię.
      Następnego dnia duchota tropików nieco się opóźniła. Rano popadało i lekko powiało chłodnym, suchym powietrzem z gór. W nocy nawet wyłączyłem wentylator, ku uciesze komarów. Posiedziałem w pokoju hotelowym ile było można, a potem oddałem bagaż do przechowania i poszedłem na miasto przetracić cztery godziny z resztki mojego życia. O 16-stej miałem się stawić na dworcu autobusowym. Przechadzałem się bardzo wolno i w podcieniu kamienic, uciekałem od upału. Dziś niedziela, więc ruch uliczny zelżał o 70%, a chodniki były prawie wolne od wystawek sklepowych i barowych.
      Najpierw posiedziałem przed supermarketem Indomaret, bo mieli krzesełka ze stolikami w cieniu. Zauważyłem małego, rudego kota. Chyba uciekł z indonezyjskiego Oświęcimia, był wychudły i słaniał się na nogach. Jeszcze się nie nauczył, że ludzie mogą mu coś dać. Krążył jak w malignie dotykając wszystkiego nosem i próbując czy da się zjeść. Wypił deszczówkę z zagłębienia asfaltu i położył się w cieniu przenośnej reklamy sklepowej. Głowa mu ciążyła, więc oparł ją nosem o beton. Potem przyszedł zamiatacz i kot się ożywił, postanowił przejść się trochę między zaparkowanymi skuterami. Oglądałem go prawie godzinę, a potem kiedy wracałem z centrum, znowu zasiadłem przed Indomaret z butelką aloesu z lodówki i kot nadal krążył po kątach. Zwykły kot nie przyciągał by tak uwagi, a zdechlak a i owszem. Jest w tym coś z publiczności dawnego colloseum rzymskiego.
      Poczułem z kotem bliskość jakiej nie udaje mi się nawiązać z lokalnymi ludźmi. Ten kot wyciągał z mojego umysłu wartości i skojarzenia mi bliskie. Wzbudzał chrześcijańską litość nad istotami uciśnionymi, w której wyrosłem. Tutaj ani dzieci, ani kobiety wysiadające z luksusowych samochodów, a więc bez trosk o własny byt, nikt na kota nie reagował.
      Przypomniałem sobie także mój ostatni wpis na Facebooku, kiedy tłumaczyłem skutki jakie wywrze na umyśle dziecka deal w jaki rodzice go wciągnęli, ogłaszając że od dziś codzień zmienia się hasło do internetu domowego i aby je uzyskać trzeba wywiązywać się domowych obowiązków. Wyrokowałem, że w ten sposób dzieciak prędzej pojmie, że w życiu nie ma nic za darmo, a za wszystko z czego korzystamy trzeba zapłacić rachunek. I nie mam tu na myśli jedynie dóbr materialnych, ale także ideały, emocje, namiętności, wiarę, słowem wszystko. Taki dzieciak prędzej pojmie, że idealizm chrześcijański, XIX-wieczne wartości humanistyczne jakimi mu nabiją głowę w szkole, są piękne, potrzebne, warte zachodu, ale te koncepcje potrzebują energii aby wcielić je w życie, niosą skutki pozytywne i negatywne, wymagają poświęcenia czegoś w zamian za coś, czyli kompromisów. Taki dzieciak będzie twardo stąpał po ziemi i dzięki temu lepiej rozumiał poezję życia. Może na jakimś etapie pojmie, lub tylko wyczuje, że również rodzice go kochają, akceptują i utrzymują przy sobie, tak mocno jak bardzo on pasuje do obrazu jaki sobie rodzice na jego temat wymyślili, albo jaki przyjęli od społeczeństwa w jakim żyją. Może standardowy, młodzieńczy bunt będzie miał inny charakter w wydaniu takiego dzieciaka. Może bardziej świadomie założy własną rodzinę, a nie wpadnie w te koleiny bezmyślnie. Bo jeśli nie nauczy się za młodu, że życie to idealna, kompletna pajęczyna zależności, to dopiero zacznie zastanawiać się jak to wszystko działa, kiedy przeżyje okres bezkompromisowej wiary w ideały i ciągłe zderzanie z rzeczywistością wartości od niej oderwanych, ale wpojonych mu jako pewnik. Ale nie ominą go tak łatwo i więzić go będą długo zawody, rozczarowania, upadki i tragedie. Trudniej mu będzie wpoić sobie zasady Buddyzmu, jeśli na stare lata po nie sięgnie.
      Ale co ma z tym wspólnego indonezyjski kot? Ano ma. Mnie nikt nie uczył makiawelizmu życiowego, jakoś samo to do mnie przyszło. Ale kota zauważyłem tylko ja z całej kupy ludzi przewijającej się w ciągu prawie dwu godzin, do i z supermarketu. I nie mam tu na myśli zauważenia wzrokiem. To są także te różnice kulturowe. Tu też mieszkają Chrześcijanie, ale ulitowanie nad potrzebującym pomocy nie jest tak łatwo wpajalne rasie żółtej.
      W pierwszym odruchu chciałem kupić za 1.50zł ciastka i dać kotu. Ale przedłużyłbym mu tylko ten nędzny byt o kilka dni. Śmierć z głodu jest łatwa, po prostu się zasypia. Tylko dla obserwatorów jest to straszne. Jestem na Wschodzie, a tu od zawsze wierzyło się w konfucjańskie - jeśli uratowałeś komuś życie, to jesteś za jego dalszy byt odpowiedzialny. Dać żreć łatwo, a co dalej, liczyć na to, że jakoś się uda, wziąć na siebie za to odpowiedzialność. Zaspokoić swoje wyrzuty sumienia, bo ktoś, kiedyś wmówił mi, że - potrzebującemu należy pomóc, a jak nie, to za jego niedolę stajesz się ty odpowiedzialny. Jakże te dwie zasady społeczne, wschodnia i zachodnia, różnią się od siebie! Dać kotu żreć, poczuć się dobrze, odwrócić się na pięcie i pojechać na dworzec autobusowy?


      Na autobus czekałem jeszcze parę godzin, ale już w innym miejscu. Najpierw pojechałem na dworzec, potem mnie przetransportowano mopedem pod biuro przewoźnika i tam, zanim autobus raczył ruszyć z miejsca, doczekałem prawie ósmej. Potem jeszcze jechaliśmy godzinę przez Medan, a potem... miasto wcale się nie skończyło. Właściwie cała, nadmorska magistrala, ciągnie się, przez nieskończone zabudowania, wąsko, zakrętami i po dziurach. Była noc, ale silnie oświetlone domy otulały drogę bez przerwy. Dopiero kiedy pod koniec zjechaliśmy z głównej do Banda Aceh, w stronę gór i Takengon, wioski przerzedziły się. Jednak nie to było moim zmartwieniem. Do autobusu zabrałem z bagażu głównego bluzę, polar, grube skarpety i czapkę. Gdzieś tak w połowie, to przestało wystarczać i otuliłem się dodatkowo kocami jakie stewardzi w tym nędznym autobusie roznosili razem z poduszkami. Poranek w górach był dość chłodny, ale klima huczała nad głową pełną parą. Wszyscy, jak ja, opatuleni kocami, obsługa biega w kurtkach zimowych, ale dzikus nie wpadnie na pomysł wyłączenia klimatyzacji. Kierowca otworzył sobie okno, aby było mu cieplej i cisnął na pedały jak Niki Lauda. Patrzenie przez przednią szybę grozi wybuchami paniki.
      Od zachodu wjeżdża się do Takengon przez przełęcz obok nieczynnego wulkanu Geureundong (2855m n.p.m.). Słońce właśnie wstawało i rozcierało na niebie szaroniebieskie chmury. Widok piękny i surowy zarazem, zwłaszcza patrząc przez przyciemniane szyby autokaru. Trudno mi było sobie wyobrazić, że po wyjściu z autobusu będzie cieplej niż w jego wnętrzu. Ale po raz setny doświadczenie z krajów dzikich potwierdziło się. Ucieczka z super deluxe, fast express, to powrót do normalności. Zdjąłem czapkę, grube skarpety i rozpiąłem polar. Jednak autobus nie był do końca taki zły. Klima może głośno szumiała, ale miejsca na nogi było więcej niż w europejskich autokarach, mogłem założyć nogę na nogę. Co prawda siedzenia nie były od siebie oddzielone poręczą, więc zasypiający, młody Indonezyjczyk z początku kładł się na mnie jak dziecko na mamusię. Ale do czasu. Kiedy mnie wnerwił... dalej było jak zwykle w takich sytuacjach. Widocznie wziął sobie moją reprymendę do serca, bo już potem się pilnował. Jednak od indonezyjskich, wolę sypialne autobusy indochińskie.
      Takengon dopiero się budził do życia. Właśnie wschodziło słońce nad długim na 26 kilometrów jeziorem Tawar. Złapałem jakiegoś becaka, czyli motorikszę i nie bez trudu wcisnąłem się do niej z plecakiem. Pojechałem szukać hotelu. Rikszarz obwiózł mnie po kilku z nich, a zaczął od luksusowego co miał cenę 220zł za pokój, a wyglądał na taki co szczury i karaluchy biegają po nim jak po każdym innym. Tanie hotele były pełne, ale nie wiem czego, bo potem spacerowałem po mieście i turystów indonezyjskich nie widziałem, a wieczorem dopiero zobaczyłem parę z Hiszpanii. Miasteczko nie jest kurortem jak Berastagi, czy Tuktuk. To zwykła, muzułmańska, czarna dziura, ale pięknie położona, chociaż nie zdająca sobie sprawy z walorów turystycznych swojego otoczenia. Jest przystań, ale statek wycieczkowy gnije w zielsku zarastającym cały zachodni kraniec jeziora. W przewodniku sprzed dwu lat donoszą, że wycieczki są możliwe, podają nawet cenę. A statek wyglądał tak, jakby od tych dwóch lat nikt go z miejsca nie ruszał. Przystań i ówże statek doinwestowano na bogato, ale chyba na próżno.
      Takengon, z mojego angielskiego brzmiące jak Wzięteposzłe, jest pełne hałaśliwie pierdzących mopedów. Jest o niebo lepiej niż w Indiach, gdzie każdy moped używa no okrągło klaksonu, ale i tak potrafi irytować jazgotem. Typowe, indonezyjskie Pierdziszewo.
      W hotelach pogadałem sobie z obsługą, szukając wyjścia z sytuacji braku miejsca do nocowania. W jednym z nich, mogłem wykazać się angielszczyzną, bo miałem wątpliwą przyjemność z właścicielem. Ten miał nawet miejsca, ale żądał ceny dość wysokiej, za warunki, które w innych, mniej wystawnych hotelikach, są tańsze. Tutaj to norma. Jeśli hotel nazywa się wykwintnie, ma wielki hol i pozłacaną recepcję, to musi być drogo, nawet jeśli standardem pokoi nie różni się w ogóle od taniego guest house. Przecież znamy to z demoludów, oprawa jest najważniejsza. Pan właściciel nie mógł zrozumieć, dlaczego biały szuka czegoś taniego - przecież - mówił - przyjezdni z Europy mają pieniądze na lepszy standard. Wytłumaczyłem mu więc, że ma ceny na poziomie drogiego pensjonatu w Polsce, a standard jak z zapyziałej dziury Takengon. Chyba się obraził, bo przestał mnie w końcu zagadywać i mogłem jechać dalej szukać swojej norki.
      Spacer po miasteczku jest wcale przyjemny, jeśli wziąć pod uwagę dość małe jak na Indonezję zagęszczenie ruchu ulicznego, czyste i szerokie chodniki, przejrzysty plan ulic. Jednak panuje już tutaj muzułmańskie zacofanie kulturalne i obyczajowe. Piszę - już, bo spodziewałem się je odkryć jadąc do województwa Aceh. Krótkie spodnie już wzbudzają śmiech i wytykanie palcami. Częste zaczepki w stylu - hallo mister - nie mają nic więcej na celu jak zwrócenie na krzyczącego uwagi, któren to zaraz wybuchnie śmiechem, wymieniając z kolegami jakieś głośne uwagi w rodzimym języku. O ile w województwie ze stolicą Medan, biały może czuć się w miarę akceptowany, czasami nawet hołubiony przez liczących na kontakt z nim tubylców, o tyle w województwie Aceh na pewno czuje się kijem wetkniętym w mrowisko. Ludzie próbujący nawiązać z nim kontakt robią to w stylu dość asertywnym i nachalnym, dalekim od uprzejmości, a tym bardziej muzułmańskiej gościnności. Dam porównanie. W sąsiednim województwie, bardziej chrześcijańskim, czułem się trochę jak atrakcyjna dziewczyna przechodząca przez podwórzec gmachu uniwersyteckiego. Taka dziewczyna spotyka się z wyważonymi zaczepkami na poziomie, dostrzegającymi jej walory urody. W Takengon to spacer ślicznej dziewczyny pod barem dla kierowców ciężarówek, albo budą z piwem. Tutaj dostrzegą jedynie własną chuć powodowaną przez cudo na dwóch nogach, a nie kobietę.
      Już pisałem o określeniu 'tygrys azjatycki' jakie nadano Indonezji. Ale szybki rozwój wielkiego przemysłu nie idzie tu w parze z cywilizowaniem czarnego ludu. Podobne do moich odczuć w Aceh, miał spotkany Belg na południu Sumatry. Mały Laos, który ma ludzi mniej niż Czechy, kulturą Indonezję przewyższa. Ale Indochiny w większości zamieszkują potomkowie plemion chińskich (poza Kambodżą). Wyspy Indonezji to zlepek zupełnie innych ras ludzkich.
      Jednak posiedzę w Takengon trzy noce. Kupiłem już bilet na minibus do Banda Aceh na czwartek wieczór. Hotel znalazłem ponury, bez gniazdek 220V w pokojach i brązową wodą w kranie, w korytarzowym szalecie, bez WiFi i dość drogo. Ale zanim zdecydowałem, zareagowałem jak zaprogramowany automat. Plan był trzy noclegi, więc tak musi być. Potem patrząc na okoliczne wzgórza, dostrzegłem ciekawie położone drogi. Mam już obmyślone dwa trekingi, na dwa dni. Muszę wyrwać się z tego miasta. Może potem, kiedy pojadę na rajską wyspę Weh, będę żałował tego czasu zagubionego w Takengon, ale zawsze mogę wyrzuty sumienia uciszyć hasłem - ja tu nie na wakacje przyjechałem, ale na wyprawę i rozpoznanie.


      Nazajutrz poszedłem w góry szukać pięknych panoram na jezioro Tawar. Odnalazłem wątłą ścieżynę pnącą się stromo na zbocze upadające do jeziora. Poznaczona była śladami opon enduro. Wierzyłem, że może lokalni motocykliści z fantazją, spędzają wolne chwile na uganianiu się po górzystej dżungli. Zapomniałem, że ludzie z dzikich krajów pozbawieni są tych specyficznych dla Zachodu zachcianek. Wolą przesiadywać w barach, a w wypadku Takengon w kawiarniach, gdzie przy rozmowach bez końca, popijają lokalną kawę. Moja, z trudem odnaleziona w zielonym gąszczu ścieżka, użytkowana była przez właścicieli skromnych poletek wyrwanych dżungli, obsianych krzakami kawy i drzewkami pomarańczowymi. Zadaszone, nowe chatki i wysiłek jaki wkładali w utrzymanie drogi dojazdowej dla mopedów obutych w opony enduro, niektóre odcinki były wybetonowane, skłaniał mnie do wniosku, że te poletka należą raczej do nieco bogatszych mieszczan, takie coś w rodzaju daczy w górach. Zwykli rolnicy mają większe pola i w łatwiej dostępnym terenie, chociaż nie tak pięknej urody. Nie wnoszą na grzbietach koni cementu, kamieni i żwiru, by wybetonować węższe odcinki drogi dojazdowej, które notorycznie zabiera w dół stoku monsun. To nie opłacalne. W dolinach między stromymi górami, jest dość miejsca dla plantatorów. Może we Francji ludzie lubują się w zakładaniu mikroskopijnych winnic, tylko po to by móc się pochwalić własnej marki winem. Tutaj wino zastępuje kawa.
      W każdym razie, ja mogłem wykorzystywać te ścieżki na stokach, aby dotrzeć na tyle wysoko, by móc ująć jednym spojrzeniem prawie całe jezioro i położony na jego końcu Takengon. Wspiąłem się około czterysta metrów, ale dziś słońce niemiłosiernie paliło i wyciągało siły. Odpoczywałem więc w pustych wiatach na poletkach kawy. Przy okazji jednego z takich odpoczynków przysnąłem w cieniu. Zbudziło mnie walące się w dół stoku drzewo. Jeden robotnik z piłą mechaniczną, wycinał las. Posądziłem go o tyle rozsądku, że ma obmyśloną taktykę zwozu drewna do miasta, więc gdzieś powyżej mojej ścieżki musi być droga dla transportu ściętych drzew. Rozpocząłem przedzieranie się na azymut, byle w górę. Z krzakami i osuwającym się gruntem jakoś sobie dawałem radę, ale drogę bardzo często zagradzały mi monstrualne pajęczyny, z czerwonymi pająkami po środku. Pająki miały rogi i korpus na 2-3 centymetry długi. Rogate pająki, słońce i duszność pośród krzaków dżungli, a wiara w plan odnalezienia drogi, powoli zaczęła mnie opuszczać. W końcu nie starczyło ambicji, aby dokonać dziewiczego trawersu przez dżunglę bez maczety. Zawróciłem, bardziej śmiejąc się z własnej głupoty, aniżeli trawiąc żółcią porażkę.
      W drodze powrotnej zauważyłem warsztat kowala, już na przedmieściach Takengon. Na rusztowaniu z jakichś patyków, porozwieszał dzieła swej pracy, czyli maczety i jakieś zakrzywione noże, jakie widywałem u tutejszych rolników. Zaszedłem do mistrza stali. Oddałem mu mój nóż do naostrzenia, czego od bardzo dawna zapominam zrobić w Polsce. Sądziłem, że taki prawdziwy kowal od broni białej zrobi to profesjonalnie. Ale nie zrobił, w zasadzie takie ostrzenie to mogłem sobie sam przedsięwziąć.
      Potem spotkałem rolnika grzebiącego w podmokłym gruncie małych poletek ryżowych. Na głowie miał kapelusz przypominający rozmiarami meksykańskie sombrero za czasów Pancho Villii. Rolnik okrzyknął mnie z daleka prostym - hallo mister! Więcej po angielsku nie potrafił, ale i tak chwilę pogadaliśmy o trudnej doli indonezyjskiego rolnika i głupawego turysty, który marnuje czas i pieniądze na siedzenie w takim miejscu jak Takengon. Rolnik był roześmiany od ucha do ucha, otwarty i biła zeń jakaś dobra energia.
      Po południu zaszedłem do restauracji familijnej, taką reklamę po angielsku zauważyłem u powały. Pani właścicielka, uradowana moim widokiem, kazała mi pozować do kilkunastu selfie, jakie koniecznie chciała sobie ze mną zrobić. Potem przyłączyły się kelnerki i kelner, a ja nadal nie wiedziałem co zamówić, bo menu było bez zdjęć, po indonezyjsku i nikt po angielsku ni w ząb nie potrafił. W końcu doszedłem z paniami do porozumienia co do trzech słów - chicken, rise, vegetable. Do tego zamówiłem coca-colę. Przyniesiono mi jakieś zielone kłącza w sosie czosnkowym z ostrą, jak mój świeżo naostrzony nóż, papryką. Do tego garniec jałowego ryżu i kawałeczek usmażonego kurczaka z większą zawartością gnatów niż mięsa, polany czarnym, słodkim glutem. Na dodatek za wszystko słono zapłaciłem. Tak się sprawdza lokalne smaki. Kontynuując więc słodką nutę kurczaka, kupiłem w budce na kołach, za jedyne 1.52zł, ogromny placek z nadzieniem owocowo-ryżowym. Facet pociął mi to na kawałki, więc bez trudu idąc wcinałem. Nie zjadłem całego, bo działał zapychająco. Na jutro obiecałem sobie kupić jajka i ugotować je grzałką elektryczną. Wreszcie coś normalnego.
      Kolejnego dnia wybrałem się na przeciwległe wzgórza. Dokładnie z tym samym efektem co dnia poprzedniego. No może dodatkowo widziałem w chmurach zarys ogromnego Geureundong. Najpierw jednak poszedłem na miasto kupić dużą butlę wody i snikersa na... w razie co. Zaraz po przebudzeniu doczytywałem powieść Balzaca, zgodnie z programem uzupełniania braków w klasyce. Autor z niezwykłą wprawą malował subtelnymi słowy przyjazd i pierwsze dni w Paryżu młodego poety z prowincji. Coś co ja opisuję jako - nieumiejętność odnalezienia się w obcej mi sytuacji, czyli spacerów po centrum Takengon, albo poczucie odosobnienia w tłumie - okazuje się posiadać ogromny wachlarz niuansów. Zwykle widzę tylko jedną stronę, podróżując do miejsc dla mnie nowych. Mimo starań wyszukiwania informacji, skupiam się jedynie na swoich odczuciach, negatywnych lub pozytywnych. W wypadku Takengon, tych pierwszych. Ile bym musiał czasu i trudu przeznaczyć, aby zrozumieć, jak ja jestem widziany przez tubylców. Książki tak wnikliwych podróżników muszą być niezwykłym rarytasem. Pozwalają ujrzeć świat prawdziwszym. A ja tu jedynie plotę o rogatych pająkach, jak odurzony emocjami klient gabinetu strachu w Disneyworldzie. Licząc na przyciągnięcie uwagi formą.
      W końcu wydostałem się z Takengon. Ostatniego dnia poszedłem południowym brzegiem jeziora, aż do jaskini Loyang Koro. Mimo dość ciekawych pejzaży na jezioro Tawar i przeciwległy brzeg, wycieczka nie była do końca przyjemna. Szedłem podrzędną drogą asfaltową, ruch nie był duży, ale za to droga wąska. Jaskinia okazała się głęboką może na 15 metrów pieczarą, obsraną przez nietoperze i oślizgłą od wilgoci. O wiele ciekawsze były wioski po drodze. A późnym wieczorem wsiadłem do minibusa Mitsubishi Colt. Nie miał klimatyzacji, więc jedynie otwarcie okna dawało jako taki poziom świeżego powietrza. Dostałem miejsce dobre dla długonogich, czyli takich jak ja, ale bez zagłówka. Nie było na czym oprzeć znużonej głowy, więc szyja szybko mnie rozbolała. Jechała ze mną Amerykanka i ośmioro lokalnych ludzi. Wysiadali po drodze, więc miejsca było coraz więcej. Na przystań promową w Banda Aceh dojechaliśmy już tylko my dwoje. Wysadzono nas o 4:30 w nocy, więc znaleźliśmy jakieś ławki i poszliśmy spać. Dręczyły nas jednak komary, a naczytałem się o przypadkach malarii w tym regionie, więc nasmarowałem się grubo ruskim antykomarem.


      O świcie zaczęli schodzić się ludzie. Na pierwszy prom stanął już pod bramą korek samochodów. Aby kupić bilet trzeba było wparować z impetem w tłum ludzi pod okratowaną grubymi prętami kasą. Kto pierwszy ten lepszy. Jacyś biali ostrzegli nas, że wczoraj nie dopchnęli się do kasy i nie dostali biletów na ostatni prom, więc musieli nocować w Banda Aceh. Zatem z większym szwungiem wparłem się w ciżbę małych ludzi. Objuczony plecakiem, czułem się jak czeski hokeista. Bez trudu dotarłem pod kratę i dostałem bilet za 8.03zł.
      Prom płynie coś koło dwóch godzin. Najpierw powoli oddalają się ciemnozielone góry Sumatry i zabudowania portowe, a potem witają nas majaczące w drgającym od gorąca powietrzu szczyty wyspy Weh. Turkusowa woda pieni się za rufą, czarny dym wali z dwu kominów, a statek się trzęsie. Białych jest sześć sztuk, służą lokalnym za tło do zdjęć.
      Z transportem z przystani promowej do wioski turystycznej Iboh, nie ma żadnego problemu. Kierowcy busików już czekają na klientów. Przy okazji można pozwiedzać Sabang, największe miasteczko wyspy Weh, tam zdąża bowiem większość przyjezdnych. Na wyspie Weh mieszka jedynie 25000 ludzi, nie jest duża, można ją objechać rowerem w jeden dzień. Biali turyści na pewno jadą do Iboh. To niewielka wioska, bardziej rozbudowana hotelami dla wakacjuszy wzdłuż zalesionego, stromego wybrzeża. Mają tu pełną obsługę dla nurków i amatorów snorklingu. Są restauracje, mają nawet smaczne jedzenie, ale drogo. Hoteliki to przede wszystkim drewniane domki na wbitych w stok palach. Każdy ma taras z hamakiem, więc wieczorami koniecznie trzeba pohamakować przy jakiejś dobrej muzyce i wpatrywać się z poczuciem spełnienia w turkusową toń czystego oceanu Indyjskiego. Kiedy zaświeci słońce, woda przy brzegu ma odcień mlecznego malachitu, a na głębinie ciemnego granatu. Zacumowane łodzie rzucają cienie na biały piasek dna. Jest kilka palm, ale nie tworzą krajobrazu bezludnej plaży. Najważniejsza zaleta tego miejsca to zupełna cisza, nie ma tu drogi z samochodami, czy pierdzącymi mopedami. Wbrew temu co pisze przewodnik Lonely Planet, wieczorami nie odbywają się tu żadne imprezy, chociaż białych jest sporo. Na weekend przyjeżdża sporo turystów indonezyjskich. Wynajmują motorówki aby ich zawiozły na małą wysepkę, na przeciw wioski Iboh. Tam jest plaża z pięknymi, podwodnymi pejzażami rafy koralowej pełnej kolorowych ryb. Lokalni turyści snorklują w odblaskowych kamizelkach aby nie utonąć. To ich nie peszy. Niektórzy, w plażowej restauracji, pstrykają sobie zdjęcia z wakacji i celowo zakładają kamizelki aby uwiarygodnić sytuację. Wiele kobiet stara się za wszelką cenę utrzymać muzułmański kapturek na głowie. Tylko ja pływałem w slipkach, czego zabraniają nawet znaki na plaży. Zwykle pływacy stosują szorty i t-shirty, kobiety sukienki.
      Na ostatnie dziewięć dni jakie mi zostały, wynająłem jeden z takich domków, z widokiem na plażę. Cena niewygórowana, bo tylko 18.20zł za dzień. Drugiego dnia wypożyczyłem kajak wypornościowy i sprzęt do snorklowania za 39.40zł. Popłynąłem na wyspę Rubiah w nadziei jej opłynięcia. Niestety od strony otwartego oceanu fala była zbyt duża aby pokonać ją takim kajakiem. Za to posnorklowałem za wszystkie czasy, prawie pięć godzin w wodzie. Mimo, że jest ciepła jak zupa, to w końcu i tak zmarzłem. Wyskakiwałem z kajaka w kilku miejscach, wzdłuż brzegu wyspy. W każdym z tych miejsc znajdywałem inne ryby i inne kolory rafy. Ryby zupełnie nie boją się człowieka, podpływają pod samą twarz, czasami zasłaniają widok obiektywowi kamery. Jednak prawdziwa rafa jest po drugiej stronie wyspy, od otwartego oceanu. To zaliczają amatorzy nurkowania. Amerykanka z poznanym wczoraj Niemcem popłynęli dziś na takie nurkowanie. Już pierwszego dnia spotkali rekina i płaszczkę, wrócili nasyceni widokami podwodnego świata. Banda Aceh, przed wojną było ważnym portem strategicznym. Na dnie leży kilka wraków, również do zwiedzania dla nurków. Podobno te tereny są najciekawszym terenem do nurkowania w Azji. Ja też w końcu dotarłem na drugą stronę wyspy Rubiah, ale na piechotę, po wybetonowanej ścieżce. Prowadzi do hotelu z luksusowymi bungalowami. Plaża jest niestety brudna, bo nurt przynosi tu śmieci z całej wyspy Weh. W lutym wiatry wieją ze wschodu i jest duża fala, więc snorklowanie po tej stronie wyspy nie należy do przyjemnych, a na pewno jest mało precyzyjne. Wpływanie między skały odpada, robienie zdjęć pojedynczym rybom także. A to dopiero drugi dzień w Iboh.
      Kolejne dni były do siebie podobne, jak kolejne szklaneczki dobrego bourbona. Różnica polegała jedynie na tym, że zamiast wysokowysublimowanych doznań smakowych, fantazja natury docierała do mnie za pośrednictwem wrażeń wzrokowych. Bogactwo koloru i formy rafy olśniewa inaczej kiedy ogląda się je w telewizorze, a inaczej przez szkło podwodnych gogli. Zwykle ryby uciekają od nurka, do tego przyzwyczaiło mnie snorklowanie w morzu Śródziemnym. Tutaj ryby kolorowe jak ściany pomazane kredkami przez dziecko, podszczypują nurka, jeśli ten zbyt długo trwa w bezruchu zapatrzony w przestwór oceanu. Wydać się może, że łaszą się jak pies, wpływając pomiędzy ręce i ciekawie zaglądając w wytrzeszczone oczy w goglach. Ale z pewnością raczej idą w ślady kota, który dopóty miauczy i ckliwie wpatruje się w nas, dopóki nie dostanie coś do żarcia, albo nie zauważy, że my zjedliśmy wszystko z talerza i nie ma się już czym dzielić.
      Te mniej pstrokate w kolorach ryby, trzymają dystans, ale niezbyt duży. Dają się fotografować i nawet podpatrywać. Jakby wiedziały, że człowiek jest tu tylko gościem i niezdolny jest do szybkiego ataku w spowalniającej wszystko, niewidocznej wodzie. Gdzieś w dole rozgwieżdżają się na kamieniach rozgwiazdy. Czasami ich palce wysuwają się zza załomu i do złudzenia przypominają wybielone śmiercią, dłonie trupa.
      Jeszcze niżej flora kwieci się odcieniami od zieleni, przez turkus, do granatu. Bliżej powierzchni włosy ukwiałów podążają razem z falą i nurtem wody. Rodzimy się nie zastanawiając się nad ruchem powietrza jaki powoduje wiatr, czyli ruch od wyższego, do niższego ciśnienia. Jest to dla nas tak naturalne, jak dla tego, podwodnego świata ruch wody, opór jaki stawia naszym ruchom i możliwość zawiśnięcia w niej, jak ptak w naszym świecie, w powietrzu. Tutaj woda jest zbyt ciepła i jej przeźroczystość nie jest na tyle wielka, aby można się było czuć zawieszonym w próżni, z lękiem wysokości zwiastującym upadek, który jednak nie nadchodzi. Jednak mimo to, czasami można przy skręcie spostrzec własne nogi, albo ręce, które są tak krótkie, w porównaniu do odległości jaką widzimy do dna.


      Można tak pływać i pływać bez końca. Zawsze trafi się jakąś bezludną plażę, czasami odciętą od cywilizacji stromym urwiskiem. Na której wylegiwanie się, dystansuje od wszystkiego co znane na codzień. Wraca się wtedy niejako do tego co pierwotne, utracone na pierwszych wycieczkach za młodu. Kiedy cokolwiek zachwyca i byle co zaciekawia. Rozbity samochód na podwórku sąsiada staje się zdobytym w zakładzie statkiem kosmicznym, najszybszym w galaktyce. Śmietnisko jest kopalnią złota, a nawet najpodlejszy okres komuny tylko naturalnym tłem. Na takiej bezludnej plaży, można się zresetować i od nowa odpalić komputer z czystą, niezapisaną pamięcią. Warunkiem jest samotność. Dwoje to tłum zdolny zagadać najlepsze odosobnienie, nawet tylko myślami. Przychodzi taki moment, kiedy chce się zostać dłużej - może wrócę dopiero rano, jestem najedzony i opity, dam radę. Tu w Indonezji popularne są takie wycieczki na zupełnie bezludne wysepki. Turystów zawozi się z bagażem prowiantu i trwają umówiony czas we własnym świecie. Nie jest to tani sposób na robinsonadę. Pewnie też jest jakaś granica, poza którą, umysł zdąży już zbudować ściany nowego pudełka i to refugium staje się więzieniem. Już nie czujemy, że uciekliśmy od..., ale że uciekliśmy do. Wtedy znowu zaczynamy marzyć o ucieczce od. Przecież takie momenty są obecne w życiu każdego, normalnego człeka. Nie trzeba płynąć na wyspę. Umysł chętnie poszukuje pustki, nowej, świeżej kartki papieru do zapisania, a potem obudowuje ją takimi samymi ścianami jak poprzednie i znowu tęsknimy do nowego.
      W końcu jednak trzeba wzuć płetwy i płynąć z powrotem do cywilizacji. Dziś wylądowałem na powrót w jednej z lokalnych restauracji, która reklamowała się rzekomym WiFi. Zamówiłem więc ginger tea, ale internet nie działał. Postanowiłem chociaż wypełnić sobie czas leniwym podziwianiem białych fal na jasnym turkusie wody. Kołyszące się łodzie na kotwicy usypiały i wyciszały. Ale nie było mi dane długo kontemplować. Takie restauracyjki, hoteliki, sklepiki, czy inne przedsięwzięcia, to interes rodzinny. A rodziny, jak już pisałem, są tu rozbudowywane po kres możliwości prokreacji kobiety. Każde takie gospodarstwo to jednocześnie pełne kilkunastu rozwrzeszczanych, kłócących się ze sobą, bijących, biegających, nadpobudliwych bachorów. Tam gdzie nie można zapamiętać wszystkich imion swych braci i sióstr, najlepszym sposobem na zaistnienie jest głośne krzyczenie. To jedyne wyciąga z tłumu jednakich i nijakich. Tylko matka, albo raczej matki, takie opasłe matrony, pośród tego harmideru, potrafią zachowywać spokój. Jedno trzyma aby ssało cycka, drugie już w brzuchu, trzecie powstrzymuje nogą aby nie wypadło pod balustradą tarasu, do czwartego stanowczo krzyczy aby nie biło siostry, a piąte już ściąga obrus ze stołu, szóste zaś niańczy młodszą siostrę i wyręcza matkę. Pełne oddanie jakiejś społecznej roli, niweluje własną osobowość - tak twierdził Jean Paul Sartre. Tak mi się przypomniało i poczułem się jak w króliczym mateczniku i zwinąłem się jak najszybciej.
      Ale nie wszystkim przeszkadza taki stan rzeczy, czasami nawet czuję się odosobniony w swym braku akceptacji dla młócących się bez opamiętania królików, czy chociażby dla ograniczonych ciasną religią Muzułmanów. Bez trudu można spostrzec obrazek rozanielonej turystki, która szepce czułe słówka, a nawet pieści lokalnego, wyleniałego, parchatego, upasionego kocura, który bezczelnie mizdrzy się do każdego i tylko dlatego, bo czuje kurczaka w ryżu na stole. Albo inny biały z zapałem pstrykający usmarkanym dzieciarom zdjęcia, kiedy one prezentują bez strachu swe możliwości jazdy rowerkiem bez hamulców i uśmiechający się pojednawczo kiedy na odchodnym krzyczą za nim coś w swoim języku. Czy dziś, jakaś Brytyjka, zakasowała usilnie nadskakującego jej naganiacza od wypożyczalni sprzętu do nurkowania, witając go - as-salamu alaykum. On jej na to - alaykum as-salamu - i już znalazł temat do rozmowy, i prawił jej przez pół godziny o tym jak witają się Muzułmanie w Indonezji. Niektórzy chcą aby było jeszcze milej i dopytują się koniecznie jak mówić - dziękuję - w lokalnym języku. Potem z entuzjazmem łamią sobie język, aby koniecznie odpowiadać do lokalnych w ich języku, chociaż oni świetnie rozumieją po angielsku. Uciechy zawsze jest przy tym po pachy, po prostu miodzio.
      Taki przyszedł czas na białego człowieka, emocjonalizm, namiętności, płynące z rozdętego humanitaryzmu, potrafią nawet usprawiedliwiać kolonizację muzułmańską Europy. Wczoraj obejrzałem polecany przez znajomego film science fiction. A jakże, ukradłem sobie z internetu, przy okazji lepszego połączenia WiFi w Medan. Interstellar to film o podróży przez tunel czasoprzestrzenny do innej galaktyki, w celu znalezienia nowej Ziemi dla ludzi. Starą zadeptali zbyt dużą ilością stóp. Film zrobiony jest perfekcyjnie, bo to wielkonakładowa produkcja hollywoodzka. Ale jest w nim masę błędów chronologicznych, których zresztą nie dało się uniknąć, bez niweczenia dramatyzm. A wiadomo, nic tak jak akcja i ponętne kobiety, nie przyciąga widzów do kina. Co ciekawe w tym filmie podniesiono uczucia do poziomu nauki, twierdząc że miłość, taką jaką widzi ją popkultura, jest siłą którą można zdefiniować w fizyce.
      To ciekawy trop, ale gdyby przyjąć założenie, że mówimy o miłości mentalnej, a nie opartej na instynktach rodzicielskich, prokreacji, zapewnieniu sobie poczucia bezpieczeństwa. Na szczęście w języku ludzi Zachodu, słowo miłość ma nieskończenie wiele znaczeń i każdy odnajdzie coś pozytywnego w swojej przeszłości, z czym miłość mu się skojarzy. A o to właśnie chodzi projektantom widowisk hollywoodzkich, bo film musi zwrócić ponad sto milionów dolarów i jeszcze przynieść zysk.
      Z drugiej strony Hollywood jak zwykle nadaje ton ogólnoświatowej tendencji postrzegania świata. Jak Paryż w modzie. Weszliśmy w erę, w której namiętności są istotną częścią światopoglądu. Wyszły z cienia i przejęły rolę przywódczą w społecznych trendach zachowań i poglądów. Może niepostrzeżenie era wodnika wywiera na nas coraz silniejszy wpływ. Miękną nam serca, a umysły otwierają się na zupełnie nowe idee, jak chociażby wyznaczenie nowego terminu w fizyce - miłość. Albo budowa nowej Europy, wieloreligijnej i wielokulturowej.
      Dziś obudziłem się z myślotokiem. Zdarza mi się to czasami. Myśli same się formułują i to nawet w składne, ładne zdania. Lepszych sam bym nie wymyślił. Prowadzę wtedy rozmowę z wymyślonym oponentem. Tym razem myśli opisywały ogólny kształt koła kalaczakry (zapętlonych, kolejnych wcieleń naszej duszy, opisanej przez najstarszy traktat filozoficzny - wedy). Pamiętam, że omawiałem wymiar czasu nieliniowego jako przestrzeń, taką jaką my widzimy, góry, lasy, rzeki, miasta. Podróżując nie spodziewamy się, że za zakrętem odkryjemy nową Amerykę, bo już w zasadzie całą Ziemię odkryto. Przesuwamy się jedynie jak mały punkcik na mapie, czarny trójkącik na GPSie. Przestrzeń i opisująca ją mapa już istnieje, jest niezmienna, przez innych postrzegana tak samo, możliwa do podejrzenia właśnie na mapie, bez konieczności podróżowania. Tak na nasz liniowy czas patrzą istoty wielowymiarowe (my żyjemy w 4 wymiarach, wedy i odkrycia matematyczne Hawkinga dowodzą istnienia 10 wymiarów). Nasza linia czasu to trasa na mapie, a my jesteśmy Kolumbami i ciągle liczymy na to, że kierujemy statkiem i to od nas zależy którą Amerykę odkryjemy i jak będzie ona wyglądać. Tylko, że trasa jest już wyznaczona i nie podlega zmianie od 13.5 miliarda lat, kiedy to powstał ten wszechświat, bo niemógłby powstać, gdyby jego byt był zależny od różnorodności przyszłości, nie zgodziłby mu się bilans energetyczny.
      Pamiętam jeszcze, że myślałem o powinności człowieka w życiu. Wmawia się nam, że powinniśmy dążyć do oświecenia. Na pytanie po co - odpowiadają, że aby ponownie wyjść z koła kalaczakry i połączyć istotę energetyczną naszej duszy z kosmosem/bogiem, ale na innym poziomie uświadomienia, wielowymiarowym. Tylko, że wcześniej dewoluowaliśmy z tego poziomu do naszej czterowymiarowej przestrzeni i prawdopodobnie ponownie to zrobimy. Więc istnieje większe koło kalaczakry, które jedynie zawiera w sobie nieskończoną ilość małych kół kolejnych wcieleń w czterowymiarowej przestrzeni. Nie znalazłem jeszcze odpowiedzi, dlaczego powinniśmy po tych kołach spieszyć się używając wysiłku woli. Wszystko na to wskazuje, że istoty pozbawione zdolności postrzegania szerzej niźli tylko codzienna egzystencja, potrafią odnajdywać w przyjemnym, zwykłym życiu szczęście. Ludziom światłym się tego odmawia, mają zamienić poszukiwanie szczęścia w konsumpcji, na poszukiwanie szczęścia w rozwoju duchowym. Jest też możliwość, że z takimi umysłami, nie zdolni są odnaleźć szczęścia w przyjemności konsumpcji, a jedynie w świecie duchowym. Takie filozowanie z nudów, na rajskiej plaży, przychodzi samo o poranku.
      Wracając do Indonezyjczyków, mnie jednak jakoś zupełnie nie nęci bratanie się z tubylczymi plemionami, traktuję ich jak zło konieczne, bo nie są tak interesujący jak na przykład Mongołowie w Mongolii, albo Uzbecy w Uzbekistanie, czy Czeczeni w Czeczenii. Nie powiem... ogarniają mnie czasami wyrzuty sumienia, kiedy idąc z przygodnymi białasami, oni odpowiadają na pytania autochtonów - how are you - albo - where are you going - naiwnie i kulturalnie, a ja dosadnie i opryskliwie - not your biznes. Przejaw braku kultury osobistej u tubylców, nadmierna łatwość w łamaniu mojej przestrzeni osobistej, bezmyślne zaczepki, licho przemyślana strategia nawiązania kontaktu biznesowego, to wszystko wywołuje we mnie zamkniętego, nabzdyczonego aroganta i bezczelnego bufona z najeżonymi rogami. Lubuje się w modelu skandynawskim. Braku zapału do nawiązywania kontaktów z obcymi, bez wyraźnej potrzeby. Przesady w poszanowaniu własnej i czyjejś przestrzeni osobistej. Dla mnie empatia zaczyna się zupełnie gdzie indziej. Pewnie dlatego nie czuję się miło w przeludnionych krajach blisko równika i szukam ucieczki w dżunglę. Jak dziś, kiedy uciekłem ze spokojnego Iboh, na koniec cypla wychodzącego w ocean. Przewalczenie krzaków czepiających się kolcami gołej skóry nóg. Odgarnianie pajęczyn wraz z monstrualnymi pająkami. Słowem przedzieranie się przez hałaśliwy, bezimienny, czasami napastliwy gąszcz sprawiło mi przyjemność dużo bardziej mi bliższą, aniżeli jakakolwiek rozmowa z tubylcem. No może zamieniłbym to na konwersację na poziomie, z człowiekiem wykształconym i rozumnym, tylko gdzie tu takiego znaleźć i czy on by zaakceptował pierwszego lepszego, białego interlokutora.
      W każdym razie odnalezienie kolejnej, bezludnej plaży na końcu półwyspu, sprawiło mi przyjemność i na prawdę trudno mi było znaleźć wolę powrotu do Iboh. A przecież tak spokojnej wioski jak Iboh, to ze świecą szukać w stogu siana. W samotności, pośród dzikiej przyrody, szybko dziczeję, zapadam się w sobie samym i oddalam. Potem znajduję wymówki aby nie musieć wracać. Do wyjścia do sklepiku przygotowuję się jak do ustnego egzaminu kolokwialnego. Im jestem starszy i im więcej miejsc na Ziemi odwiedziłem, tym chętniej zamieniam interakcję z ludźmi, na interakcję z bezludną przyrodą. Wydaje mi się, że lepiej rozumiem pustkę, aniżeli pełnię. Ale z pewnością brak w tym harmonii.
      Któregoś dnia z kolei wybrałem się na piechotę do sąsiedniej wioski turystycznej - Gapang. Wybrałem okrężną drogę i to było najlepsze z całej wycieczki. Wioska wygląda na wymarłą, restauracje podają tanie, ale nędzne dania. Za to plaża w Gapang jest bardzo ładna. Może nie nadaje się zbytnio do plażowania, ale jest urocza ze względu na stare drzewa pochylające się do turkusowej wody i piękny widok otwartego oceanu.
      Innego dnia wypożyczyłem skuter i objechałem wyspę po wszystkich jej atrakcjach. Okazało się, że jedyne miejsca godne uwagi są tylko na wschodnim wybrzeżu. Reszta jest słabo zamieszkana i opanowana przez dżunglę. Prawie wszystkie drogi mają dobry asfalt. Być może to efekt pomocy jaką region otrzymał po tsunami w 2004. Drogi są szerokie, ale powoli zarastają, niewielu z nich korzysta, są puste. Ludzie cisną się na wschodnim wybrzeżu i jest jeszcze kilka wiosek na południowym wybrzeżu. Jednakże to co najciekawsze zgrupowane jest w okolicy Iboh. Niedaleko jest uroczy kanion w dżungli, zakończony niewielkim wodospadem. Są tu najładniejsze plaże, no i rafa koralowa. Miasteczko Sabang nie ma czym przyciągać turystów, chociaż zauważyłem tam kilka hoteli, pewnie dla turystów indonezyjskich. Zbudowano tutaj ogromną przystań dla statków, wygląda na efekt inwestycji po tsunami. Takie projekty nie są realizowane lokalnymi funduszami. Niestety nikt nie sprawdził, czy przystań jest w Sabang potrzebna. Teraz powoli zarasta zielenią i niszczeje. Jak zwykle w sytuacji po katastrofie, fundusze międzynarodowe oferują dofinansowanie, byle dać pieniądze. Czy są one odpowiednio spożytkowane, to już temat drugorzędny. Na pewno przy takiej okazji wielu stojących przy tym strumieniu się napoi. To samo oglądałem na wschodnim wybrzeżu Sri Lanki.
      Odwiedziłem jeszcze zbudowane przez wojska japońskie stare bunkry z 1942. W jednym z nich ciągle leży ogromna armata, nie pordzewiała. Za to stalowe dźwigary stropów bunkrów i owszem. Grozi to wszystko zawaleniem. Wpadłem też na chwilę pod buzujący siarką wulkan. Nie dudni tak jak Sibayak. Smród unosi się w lekkich obłoczkach, z gorącej, spękanej ziemi. Co ciekawe siarka wydobywa się ze zbocza wulkanu, a nie z jego szczytu. Po oglądaniu prawdziwych wulkanów, ten z wyspy Weh zupełnie nie robi wrażenia. Jednym słowem wypożyczenie skutera i objazd nim wyspy, to strata czasu i pieniędzy. Lepiej poświęcić te wartości na nurkowanie.
      Po powrocie do mojego, wynajętego, drewnianego domku, okazało się, że nadal, od rana, nie ma prądu. Poskarżyłem się właścicielowi i ten zabrał się z jednym z synów, do poszukiwań elektryczności. Ich nieudolność, albo raczej nieporadność wprost szokowała. Ale nie można się spodziewać aby dorośli mężczyźni potrafili wykręcić wkręt śrubokrętem, skoro kobiety w restauracjach używają kalkulatora aby wykonać proste dodawanie dwóch cyfr, typu 5 + 20. Tak jest za każdym razem. Nie wiem czego oni uczą w szkole.
      Za elektryczność wziąłem się w końcu sam. Odczekałem aż właściciel się podda i pójdzie po sąsiada. Widocznie wierzą w twierdzenie, że zsumowanie inteligencji dwóch cymbałów, da w rezultacie fachowca od elektryki. Miałem o tyle utrudnione zadanie, że nie mogłem wyłączyć korków, więc pracowałem pod napięciem swoim wszystkomającym scyzorykiem. Niestety Szwajcarzy nie wpadli na pomysł zaopatrzyć go w izolowane uchwyty. Więc trzy razy mnie kopnęło. Może to oddala widmo reumatyzmu. Kiedyś elektrowstrząsami leczyli choroby psychiczne, a ja siebie nie uznaję za w pełni normalnego. Same plusy kopania.
      Sprawiłem się szybko. Wystarczyło zdjąć izolację z ukruszonej końcówki kabla, na szczęście masowego i wetknąć ją pod zacisk. Prąd się znalazł, a pan właściciel z sąsiadem podziwiali i kiwali głowami, pytając czy pracuję w swoim kraju jako elektryk.
      Wehowianie, od nazwy wyspy - Weh, są inni od tych z północy Sumatry. Oni mówią Sumatera. Na Weh także króluje Islam, ale meczety jakieś zaniedbane, obdrapane. Muezin śpiewa z taśmy, a jego nawoływania nie potrafią zwołać tylu wiernych co na przykład w Takengon, czy Medan. W zasadzie nie widać prawie nikogo. Za to spostrzegłem, że wiele kobiet nie nosi tu kapturów, a młodzi mężczyźni pozwalają sobie na noszenie krótkich spodni, takich do kolan. Pod innymi względami, Wehowianie są podobni do reszty Indonezyjczyków jakich widziałem. W obejściu domów pierwsze co można spostrzec, to bałagan. Jeśli coś się zepsuło, albo przewróciło to nikt tego nie naprawi, nie podniesie, dopóki nie nadejdzie nieodparta konieczność skorzystania z tej rzeczy. Służę przykładem. Przedwczoraj zabrakło w moim domku wody. We wszystkich domkach zabrakło, ale jakoś Niemcy nie protestowali. Ja poszedłem do właściciela żądać wody w kranie. Ten przyszedł po godzinie i poprzekręcał odpowiednie krany, tak że woda zaczęła płynąć z zapasowego tysiąclitrowego baniaka, do którego kiedyś tam napompowano hydroforem wodę ze studni. Główny baniak został pozostawiony pustym, nikomu nie chciało się włączyć hydrofora aby go napełnić. Dziś opustoszał zapasowy zbiornik z wodą i pan właściciel rozłożył ręce, mówiąc że idzie włączyć hydrofor aby napełnić główny zbiornik. Tyle, że dziś wieje silny wiatr i elektryczność pojawia się sporadycznie.
      Wiatr wieje już drugi dzień. Promy na/z wyspy przestały pływać, bo to promy rzeczne, a nie pełnomorskie. Do Sumatry jest prawie 30 kilometrów po oceanie. W niedzielę muszę opuścić wyspę inaczej skończy mi się wiza indonezyjska i uciekną mi samoloty. Mam jeszcze trzy dni, więc maniana. Najwyżej czeka mnie duży wydatek na nowe samoloty, a pieniędzy i tak nie mam. No i jeszcze przeprawa z celnikami, za przekroczenie terminu wizy.
      Wiatr duje jak opętany. Chce poprzewracać domki kempingowe. Z jednego, niezamieszkanego urwał kawał blachy falistej. Trzepał nią całą noc i cały dzień, irytując i zakłócając spokój wczasowiczom. Właściciel nic nie zrobił. Ale jak urwało pół dachu to się zainteresował, bo za dwa dni mają przyjechać umówieni goście. Teraz jest więcej roboty, no i blachę trzeba skombinować, bo starą gdzieś poniosło w nocy i nie mogą jej znaleźć. Na początku wystarczyło wkręcić dwie śruby, teraz jest roboty na parę godzin. Facet leżał cały dzień w hamaku, słyszał jak blacha tłucze, ale się nie ruszył. Jakie można mieć zaufanie do takich pracowników, jaką wiarę w nich pokładać, że sami zbudują sobie świetlaną przyszłość.
      Dziś wypożyczyłem sprzęt do snorklowania u innego gościa, bo był bliżej. To był błąd. Maska i płetwy były OK, ale rurka miała zepsuty zawór zwrotny. Wylazłem więc z wody i idę wymienić rurkę. Facet gramoli się z hamaka i nie może zrozumieć o co mi chodzi - jak przecieka... rurka przecieka!? Ale w końcu dał inną. Ta też przeciekała. Znowu wróciłem, bo pływać się nie da, co drugi haust powietrza jest z wodą. Facet gramoli się z hamaka i od nowa ta sama procedura. Idzie ze mną do wody, nachyla się i testuje - jak przecieka... mi nie przecieka. Okazało się, że wszystkie rurki mają zepsute zawory, pewnie już dawno nikomu nie wypożyczał, ale nic sobie z tego nie robi i marnuje mój czas. Znalazłem w jego kanciapie rurkę starodawną, bez zaworu. Ta oczywiście nie może przeciekać. Wziąłem i popłynąłem. Myślicie, że facet doinwestuje sprzęt? Ależ skąd. Będzie jeszcze pięć lat wypożyczał te same zepsute rurki i za każdym razem święcie się dziwiąc - jak przecieka... rurka przecieka!? On nawet nie udaje, on na prawdę nie może w to uwierzyć, nawet za setnym razem nie domyśli się prawidłowości w skargach klientów. Ale zawsze jest uśmiechnięty, nikogo nie obwinia za swoje niepowodzenie w interesach, jest pełen pozytywnej energii. Leży sobie w hamaku, a cały jego interes hotelowy zarasta dżunglą. Z drugiej strony, przedwczoraj poszedłem na treking ponad 15 kilometrów. Normalnie bym zrobił 30 kilometrów i byłbym zmęczony, tutaj padłem po piętnastu. Klimat nie jest odpowiedni na taki wysiłek. Może dlatego oni nawet 200 metrów podjeżdżają skuterem, a w domu leżą w hamaku i nic im się nie chce. Nygusy patentowe. Hiszpanie przy nich to pracoholicy.
      Ale polubiłem właścicielki mojego hotelu. To trzy siostry. Jedna opryskliwa, podstępna i zrzędliwa. Rzadko wychodzi ze swojego domku, zbitego z dykty i blachy falistej. Jest gruba i prawie łysa. Druga mieszka w jeszcze gorszej norze, ale murowanej i robi chyba za wioskowego głupka. Biega wrzeszcząc i wygrażając to swojemu, wiernemu psu, to jakimś tylko jej widocznym demonom. Jest chuda i codziennie inaczej, pstrokato i jaskrawo ubrana. Trzecia jest malutką babinką okapturzoną i zawiniętą zawsze w czarne szmaty. Ma skrzekliwy głos i dużo gada. Ciągle się uśmiecha do turystów, zaczepia ich, zawsze ma jakąś ofertę, a to skuter na wynajem, a to tani obiad w kuchni, a to znowu wolny bungalow za atrakcyjną cenę. Ta gaduła znająca całkiem dobrze angielski, jest perfidnie wyrachowana, ale stara się jak tylko może aby to ukryć. Hotelik nazywa się Mama'miya. Przewodnik chwali go za przyjazną, domową atmosferę. Ale nie wiem o której siostry dom im chodzi. Bo jeśli tej ostatniej, to skrzekliwa babka mieszka w cuchnącym pokoiku, a w drugim bezustannie leżakują na hamakach jej synowie, ze swoimi synami, palą pety i wypinają upasione brzuchy, zadarłszy podkoszulki z gorąca. Może ten który pisał opinię do Lonely Planet, zwykł taki męski barłóg nazywać frendly atmosphere.
      Dziś rano wreszcie wiatr nieco zelżał i promy zaczęły kursować. Odpłynęli turyści, do których już się przyzwyczaiłem i z którymi zadzierzgnąłem jakąś przyjaźń. Ale przyjechała duża grupa świeżaków. Błąkają się po wsi szukając najlepszego hotelu. Kilku chyba uwierzyło w moją minę starego bywalca, wróbla który stracha się nie boi. Bo kiedy odnosiłem płetwy do wypożyczalni, zaczepili mnie pytając o pokoje do wynajęcia.
      Cały teatr zaczął się od nowa. Białasy spotykają się w restauracjach, albo po prostu na ścieżce łączącej te wszystkie hotele w jedną wioskę. Umawiają się, idą grupkami od wypożyczalni sprzętu, do firmy organizującej nurkowanie. Dopytują się zawsze o to samo co ich poprzednicy. Potem uzgadniają ceny, upewniają się wieczorem w barze czy żółty nie robi ich w konia, złapawszy takiego obznajomionego z lokalnym obyczajem gościa jak ja. A on może przez ten wieczór brylować swoim doświadczeniem. Od następnego bowiem wieczora zaczną się nasiadówy przy nędznym, indonezyjskim piwie, gdzie każdy ma jakąś nową, podwodną historię do opowiedzenia, gdzie wszyscy już się dobrze znają, bo razem przeżyli niejedno pierwszego dnia z butlą na plecach, wytrzeszczając gały na rekina. Tylko dwa modele ludzi potrafią dzień w dzień, dwa razy dziennie, nurkować z przyjezdnymi, zmieniającymi się po tygodniu, uczyć ich, brać za nich odpowiedzialność, dobrze się bawić. Pierwszy model to pasjonaci. Drugi to dzicy żyjący chwilą, potrafiący wykonywać ogłupiającą robotę codziennie, przez całe życie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami zdrowotnymi i za każdym razem z tym samym zaangażowaniem i radością dziecka.
      Jutro i ja będę wyjechany, i mnie już tu nie będzie. Czas rozpocząć powrót do dawnego życia. Przed południem wyszedłem z drewnianego domku i po raz ostatni pomaszerowałem ocienioną ścieżką w kierunku drogi. Jest coś takiego jak przywiązanie. Sądzę, że każdy to ma. Człowiek mimowolnie zapuszcza korzenie i przywiązuje się do drobiazgów. Z pewnością jest to potrzebna funkcja naszego umysłu budująca poczucie bezpieczeństwa w znanym, już nie obcym otoczeniu. Nasza uważność jest jak płynąca woda po suchej powierzchni. Jeśli płynie szybko, nie zdąży wsiąknąć, zaczepić się, zostawić ślad, jak deszcz na pustyni. To wtedy kiedy jedynie przejeżdżamy szybko przez jakieś wioski, albo spotykamy ludzi na ulicy, coś z nich potem pamiętamy, ale jedynie powierzchniowo, szybko to z pamięci ulatuje. Wystarczy jednak, że tylko zatrzymamy nieco dłużej skupienie uważności w jednym miejscu, a woda zaczyna wsiąkać, zmieniać grunt, zaczepiać najpierw pazurki, potem grube korzenie. A kiedy pozwolimy jej drążyć grunt długo, przeniknie całą sobą w głąb. Wtedy już bardziej jesteśmy w... jakiejś rzeczy, miejscu, człowieku, aniżeli obok. Nasza uważność, świadomość wniknie i zostawi ślad jak deszczówka zacieki na suficie indonezyjskich budynków.
      Wyrywanie korzeni, to usuwanie naszego przywiązania, dobrego lub złego. Nie wszystkie zacieki da się usunąć, nie wszystko co zmieniła nasza obecność wróci do początkowego stanu, nie wszystka woda naszej uważności wyparuje. Niektóre miejsca, czy ludzie będą nas pamiętać, niektórych my już tak na prawdę nie opuścimy.
      Buddyści mówią, aby nie przywiązywać się, to znaczy ja to widzę tak, aby woda naszej świadomości drążyła grunt mocno z pełną przenikliwości uważnością. Ale przenikała go na wskroś, jak górski strumień pomiędzy kamieniami, mocząc je jedynie obecnością. Moja obecność, chociaż typu podróżniczej, już po dziewięciu dniach wsiąkła tu i tam, jak mydliny w gąbkę pod prysznicem. Zdążyłem się przywiązać, nazwać to miejsce moim. Ale w wyrywaniu tych świeżych korzonków zawsze pomaga mi strach przed uwięzieniem, strach przed tym, że ktoś, w pewnym momencie zaskoczy mnie i zatrzaśnie drzwiczki klatki, zmusi do bierności w oczekiwaniu na uwolnienie. A ja będę nerwowo biegał tam i z powrotem przy kratach, wpatrując się w świat na zewnątrz, jak pies przy płocie, jak tygrys w ZOO, albo Tom Horn pod zakratowanym okienkiem więzienia. Będę wewnątrz tylko ciałem. To paradoksalnie to samo, jakby podróżować i być w nowych miejscach jedynie zmysłami, a uważnością w domu.
      Moja uważność na pewno nie jest buddyjska, ale łatwo opuszczam to wszystko co nazwałem 'moim'. Jak małpa porzuca jednego banana, zauważając w rogu klatki ich wielką kiść. Na prom pojechałem skuterem, jako pasażer. Minibusików bowiem nie było. W ogóle, w ten weekend niewielu gości z Sumatry przyjechało i busiki nie miały kogo wozić. Może ze względu na niestabilną pogodę nikt nie chciał być uwięziony, bez możliwości powrotu.
      Skuterek mnie uwoził, a znajome miejsca odjeżdżały w tył. Moje myśli były już w przodzie, na promie, w autobusie nocnym do Medan, w samolocie do Europy. Wyprzedzały moje ciało przygotowując grunt, miejsce gdzie popłynie strumień mojej świadomości. Jak to pięknie, że nasze myśli pochodzą od wielowymiarowej duszy, nie mają ograniczeń tej czterowymiarowej czasoprzestrzeni, jakie buddyści chcą im nadać. Może to ułatwia ludziom kolekcjonującym mapy i książki podróżowanie.
      Obudziłem się z krótkiego, płytkiego snu, w niewygodnym fotelu autobusowym, pod biurem przewoźnika, w Medan. Znowu w tym ciasnym, brudnym, hałaśliwym Medan, a dziś poniedziałek. Znalazłem hotel, wymieniłem odpowiednią, na ostatni dzień w Indonezji, kwotę pieniędzy i poszedłem do znanego mi Indomaretu. Kot nadal krążył pod sklepem. Chyba zmężniał przez te dziesięć dni. Spacerował z podniesionym ogonem, jakby chciał powiedzieć - to mój sklep.
      Ja daleko nie spacerowałem. To zbyt uciążliwe w Medan. Gorsze niż przedzieranie się przez kaktusy. Natchnęło mnie to jednak do sporządzenia klasyfikacji ucywilizowania miejsc, biorąc pod uwagę kryterium 'chodnik'. Najmniej ucywilizowane miasta to takie bez chodników, przykładem mogą być niektóre, całkiem wielkie, miasta północnych Indii. Na drugim miejscu, z dwoma gwiazdkami cywilizacji, postawiłbym miasta z chodnikami istniejącymi, ale zastawionymi ekspozycją sklepów i barów, zaparkowanymi skuterami, i samochodami, czyli dla przechodnia, miasta z chodnikami nieużytkowymi. Spacerować trzeba po jezdni, jak na międzynarodowej drodze, na wsi. Tutaj przykład Indonezja. Trzy gwiazdki to chodniki czasowo, albo tylko w niektórych dzielnicach, zajmowane przez handel i pojazdy, za przykład może służyć Tajlandia. Cztery gwiazdki to chodniki dla przechodniów, ale jezdnie to rwące od pojazdów rzeki, trudne do sforsowania, przykład Rosja. Pięć gwiazdek to szerokie i czyste chodniki, przejścia podziemne, estakady, deptaki zamknięte dla ruchu pojazdów i cała ta dbałość o bezpieczeństwo pieszego, tutaj przykładem mogą być cywilizowane państwa zachodnie i stolica Azerbejdżanu, a raczej tylko jej starówka. Osobną kategorię stanowią niektóre miasta USA, gdzie nie ma chodników, bo nikt z nich nie chce korzystać.
      Z długo oczekiwanymi wydarzeniami jest jak ze Słońcem. Najpierw Słońce wschodzi i ustalamy datę, zbyt odległą aby przykładać do tego jakąś wagę. Potem zupełnie o niej zapominamy, jak o zachodzie Słońca, kiedy mocno grzeje i jest w zenicie. Aż tu nagle chyli się ku zachodowi, a my jesteśmy zaskoczeni, że to już dziś jest ten dzień który wydawał się tak odległy i czynności zaczynają nabierać dużego tempa. Słońce teraz szybko znika, widać to gołym okiem, jak się przesuwa. Wydawało mi się, że powrót nigdy nie nadejdzie, będę sobie tak jeździł i żył w hotelach. A dziś trzeba wstać o 4:30, spakować się i jechać na lotnisko. Jutro o tej porze wsiądę do samolotu, do Moskwy. Nagle nadszedł koniec podróży.
      Zawsze wybiegamy myślą naprzód, biegniemy szybciej myślą, niż wskazówki na zegarze. Jak ćma robiąca coraz mniejsze okręgi wokół świecy. Robimy krok na przód, wstajemy rano z łóżka i wydaje się nam, że wszystko potoczy się według planu. Zbliżamy się do świecy, nie wiedząc o tym, że parzy. Dziś zaskoczyli mnie na lotnisku. Najpierw zdziwiłem się, że zlikwidowali opłatę 18USD za wyjazd z Indonezji. Ale zaraz potem kazali mi zapłacić 24USD za przekroczenie o jeden dzień pobytu w tym kraju. Mimo, że przy wjeździe kazali okazać bilet powrotny i data wylotu nie wzbudziła ich sprzeciwu. Trochę się wykłócałem, nawet nazwałem po angielsku Indonezję pieprzonym krajem, ale w końcu zapłaciłem. Urzędnicy, nawet szef nadrzędny, sprawiali wrażenie tępych baranów prących bezmyślnie do swej racji.
      Przyleciałem przez Kuala Lumpur na powrót do Bangkoku. Wsiadłem do elektrycznego autobusu jadącego do pierwszej stacji metra i przywitała mnie amerykańska pop kultura, z jej najlepszego okresu. Dla wygody pasażerów, tylko ja byłem biały, puszczano najlepsze kawałki The eagles, potem Paula McCartneya i zespołu Free. Poczułem się bardziej na miejscu, w znanej mi rzeczywistości. Pojechałem autobusem i metrem, a potem zaoszczędziłem na taksówce i poszedłem piechotą prawie cztery kilometry. Zasłużyłem sobie więc na pokój z klimatyzacją, ostatnia noc w Azji. Kupiłem lokalnej whiskey i wziąłem się za obliczanie kosztów tej wyprawy, albo jak mówią Poznaniacy - strat. Wyszło mi 115zł na dzień, wliczając w to koszty samolotów i wypożyczenia skutera. Czyli o 15% przekroczyłem swój limit. Świat się globalizuje, wszędzie robi się jednako drogo, już nie ma sposobu na oszczędzanie. A podróżować trzeba.

mariusz reweda
FWT Homepage Translator