|
CIASTO Z RODZYNKAMI - wyprawa do Mongolii w 2011 |
index witryny |
strona główna |
wstecz |
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny. mariusz reweda 74 1030 0019 0109 8513 9491 0012 |
pełny tekst można ściągnąć w pliku DOC - 348kB trasa na GPS jest na sprzedaż Przeciąwszy Mongolię z północy na południe i odwiedziwszy kilka z jej najważniejszych atrakcji turystycznych, nie znalazłem nic co sprawiłoby, że ten kraj może się wydać pięknym. Nie znalazłem nic czego nie mógłbym sfotografować bliżej Polski. Bo tu nie ma takich wspaniałości co by parły na szkło obiektywu. Mongolia to bardziej przewodnik niż ekshibicjonista. Przewodnik, który zręcznymi zabiegami poprowadzi nas w takie miejsce naszego umysłu, w którym odnajdziemy przyjemność z prostego podróżowania. Przewodnik, który pozwoli nam poczuć się odkrywcą, mężczyzną trzymającym ster swego okrętu, władcą swojego losu i wreszcie w pełni usatysfakcjonowanym podróżnikiem poszukującym terenów na tyle dzikich, że można czuć się na nich zagubionym i zdanym tylko na siebie. Nawet odkrywanie przedwiecznej jaskini staje się niemalże archeologiczną ekspedycją z przewodnikiem Lonely Planet w ręku. Jesteśmy tu sami. Nie ma innych turystów. Nawet tubylców ciężko spostrzec. Nie ma do kogo porównać naszej determinacji szukania drogi przez pustkowie. Dla ludzi z Europy to prawie walka o przetrwanie, przygoda w czystej postaci. Stres zgubienia drogi i odpowiedzialności za własne decyzje na rozdrożu. To kosmicznie co innego niż zgubić drogę z Żuromina do Warszawy, bo GPS wysiadł. Tutaj można zestrachać się na poważnie i docierając do celu poczuć prawdziwym bohaterem. To właśnie piękno Mongolii, można tu łatwo dotknąć swoich prawdziwych emocji i odkryć w sobie coś co w życiu w Europie nigdy na wierzch nie wypłynie. |
||
Nasza podróż do Mongolii rozpoczyna się na wyspie Olhon, na jeziorze Bajkał, we wschodniej Syberii. Dziś rano pożegnaliśmy Basię i Roberta, którzy jechali z nami aż z Polski. W ten sposób kończymy część komercyjną wyprawy i rozpoczynamy wakacje. Na początek zafundowaliśmy sobie trzydniowy wypoczynek na piaszczystej plaży. Bajkał wygląda jak morze, w tym miejscu jest nawet ciepły jak Bałtyk. Postawiliśmy samochód między sosnami, tutaj zwanymi 'kroczącymi' z racji wysuniętych z piasku korzeni, wyglądających jak zgięte w kolanach nogi. Wydłużona, piaszczysta zatoka sąsiaduje z wsią Hużir, takimi Międzyzdrojami Syberii. Dla Rosjan, Bajkał jest jak morze. Często spędzają tu wakacje. Zupełnie tak jak Polacy w Juracie. Otyłe panie w krzykliwych bikini i białych czapeczkach, przechadzają się po plaży, roztaczając woń kremu przeciw słońcu. Wymijają baraszkujące w mokrym piasku bobasy, budujące coś na kształt zamku z bajki. Mewy krzyczą w górze, fale walcują rzwir przy brzegu, słońce pali do żywego. Dziś czwartek, właściwy tłum z Irkucka przybędzie tutaj jutro. To przecież szczyt sezonu. Rosyjski przemysł turystyczny dopiero złapał drugi oddech, ale niezwykle szybko się rozwija. Poszedł drogą rewolucji a nie ewolucji. Przeskoczył od zera do wyrafinowanych ośrodków wczasowych, pomijając kempingi z domkami z płyty pilśniowej. Są czyste restauracje, loty lotnią, ślizganie na nartach wodnych, wycieczki na quadach i cały ten plażowy biznes dla rodzin z dziećmi. To co odróżnia to szkielety plażowych pieczek - saun, wysokie ceny rodem z Lazurowego Wybrzeża oraz brak oferty dla średniaków. Bogaty idzie do luksusowego ośrodka, biedny rozbija namiot w lesie, na plaży. Biały podróżnik został stłoczony w drewnianej zagrodzie 'Nikita resort', gdzie może dogadać się po angielsku, ma WiFi, papier do dupy w toalecie i pełen asortyment wycieczek zorganizowanych. Południowy Bajkał tym właśnie różni się od północnego, że tu turyści w ogóle są, a na północy wzbudzają zdziwienie. Krajobraz podobny, chociaż na północy wydaje się ładniej. A więc siedzimy na plaży jak przykładni wczasowicze. Kąpiemy się w Bajkale, jeździmy na wędrówki rowerami, wieczorami siedzimy przy ognisku. Wydaje się to proste, ale to dla mnie nowe. Moje życie spędzam na podróżowaniu, albo przygotowywaniu się do podróży. Wakacje na plaży są dla mnie czymś dziwnym. Może to tylko trzy dni, ale trudno tak nagle wyhamować i czynny wypoczynek zamienić na bierny. Jestem podróżniczym pracocholikiem. Potrzebowałbym znacznie więcej czasu aby wyciszyć wyobraźnię, przestać planować kolejnych wypraw, oglądać map, liczyć funduszy. Najlepiej sprzyjają temu poranki. Zimny wiatr z północy mrozi uszy, a ostre jak szperacz słońce dopiero zaczyna prześwietlać igliwie sosen. Hałasujące mewy nie pozwalają myśleć, że to tylko jezioro. Powietrze jest przesycone woniami wilgotnego od rosy lasu i zupełnie wolne od barwy ludzkiej, samochody jeszcze nie jeżdżą, a ludzie śpią. W jakim innym miejscu na Ziemi przyroda jest tak silna jak na Syberii? Tysiące kilometrów lasu i tajgi otula góry, które piętrzą się wokół Bajkału na ponad 3000m n.p.m. Góry, których nie znają narciarze ani turyści. Odwiedzane są jedynie przez rosyjskich traperów oraz dziką zwierzynę. Ten bezmiar, siła i napór nie skażonej człowiekiem przyrody dobrze przygotowuje do zanurzenia się w stepy Mongolii. Do jej granic zostało nam 930 kilometrów. Jutro, o siódmej rano rozpoczynamy nową przygodę. I nici z odpoczynku od podróży. Plan jest taki, że skupiamy się na środkowej i zachodniej Mongolii. Czyli tak jak większość to czyni. Mamy trzydzieści dni wizy turystycznej i pokaźnych rozmiarów, skonkretyzowane plany. Jak zwykle poświęciłem dużo czasu na przygotowanie trasy według map wojskowych, za poradami przewodników oraz wskazówkami podróżników. Już nie musimy się spieszyć, nie będziemy robić dziennie więcej niż 250-300 kilometrów. Pewnie już nigdy więcej nie przyjadę do Mongolii tak dla własnej przyjemności. Przed każdą podróżą długie przygotowania rodzą konkretne nastawienie, wynikające z wyobrażeń, jakie sugerują zdjęcia i relacje tych co przeszli ten szlak przed nami. Rozumiem ludzi, którzy nie lubią przygotowywać się merytorycznie przed wyprawą, czuć się wolnym od ograniczeń jakie stawiają oczekiwania, chcą mieć w głowie ten card blanche i zapisać to własnymi wspomnieniami. Z mojego punktu widzenia wymagałoby to odwagi i nawet brawury. To jak skakanie do wody bez znajomości jej głębokości. Jednak free style przynosi wymierne korzyści. Łatwiej być otwartym na to co nowe. Łatwiej być wolnym od przedwstępnej oceny. Łatwiej spostrzec to, co dla podążającego wytyczoną marszrutą, jest niedostrzegalne. Dla mnie jednak dokładne przygotowanie przed podróżą to część podróży. Czytając przewodniki, relacje innych trampów, książki historyków i socjologów, czuję jakbym już rozpoczął podróż. Tą jej łatwiejszą część, bez trudów codzienności w dziczy. W ten sposób stworzyłem sobie już próbną wersję mojej podróży w głowie. Mam tylko nadzieję, że wrażliwe oko oraz skłonność do bycia obserwatorem uchronią mnie przed popadnięciem w skrajny subiektywizm. To co nas martwi przed wyruszeniem do Mongolii, to jakość dróg, sławnych ze swych dziurawych szutrów. Tym razem jedziemy z Tomkiem jego Iveco, które na dziurawych drogach zachowuje się jak rower marki Ukraina. Inną sprawą jest mongolska pustka i wzmagające ją niskie zaludnienie. Czy kraina, w której tylko pustka zmusza do refleksji jest zdolna zatrzymać mnie czymś interesującym na miesiąc? Z relacji innych wynika, że często traktowali oni pokonywanie mongolskiej pustki jak zło konieczne, dojazd do Ulan Batar, czy krajobrazów skalistej części Pustyni Gobi. Koniecznie chciałem zapisać swoje obawy aby o nich nie zapomnieć, kiedy Mongolia przestanie być dla mnie zagadką. Po trzech dniach dojechaliśmy do granicy Mongolii w miejscowości Kiachta. Nie zastaliśmy tu dużej kolejki oczekujących. Już od dwóch dni z marnym skutkiem wypatrywaliśmy na drodze samochodów z Mongolii. Widać ruch tranzytowy jest słaby. Mongolia ma ponad trzydzieści przejść granicznych, ale tylko trzy są dostępne dla obcokrajowców. Reszta realizuje nieskrępowany przepływ ludzi w przygranicznej strefie. Mongolia i ZSRR od czasów rewolucji Lenina, żyły w ścisłej symbiozie, a Mongolczycy, etnicznie rzecz ujmując, rozlani są daleko poza granice współczesnej Mongolii i utrzymują częste kontakty z ojczyzną. Krajobraz zaczął się zmieniać zaraz jak tylko oddaliliśmy się od południowego Bajkału i Gór Sajańskich. Powoli wyjeżdżaliśmy z zalesionych tajgą gór na rozległą, pofalowaną wyżynę. Tuż przed Kiachtą zalesioną lasami iglastymi, rozległe łąki zielonej trawy, falowały jak woda spokojnego oceanu. Biegły po nich stada koni i krów. Jedno z takich stad przyszło do wodopoju, małego jeziora nad którym nocowaliśmy. Konie tarzały się w płytkiej wodzie, głośno rżąc. My pluskaliśmy się po przeciwnej stronie jeziora, zrzucając z barków upał całego dnia. Tuż obok biegła linia kolei transmongolskiej, jednotorowa, niezelektryfikowana. Wieczorem przejechało tędy kilka pociągów, bardzo głośno dudniących dieselowskimi silnikami. To główna trasa z Moskwy do Ulan Batar i dalej do Pekinu. Wcześniej odwiedziliśmy stolicę regionu Buriacji. Zaskoczyła nas nowoczesność i czystość miasta. Nawet Krasnojarsk nie mógł poszczycić się taką swobodną prostotą całkiem schludnego miasta. Kiedy przechadzaliśmy się po dzielnicy nowoczesnych biurowców, w poszukiwaniu czynnego w niedzielę banku, czułem się jakbym, w późną, popołudniową niedzielę, odwiedził jakieś, mniejsze, hiszpańskie miasteczko. Centrum było już bardziej rosyjskie, z największą na świecie, kamienną głową Lenina i wielkim placem parad zapełnionym orszakami weselnymi, robiącymi sobie zdjęcia pod Leninem. Czyli standardowo, jak w Rosji. Dalej na południe znajdowała się dzielnica starych, drewnianych, postkolonialnych domów. Ciągle w dobrym stanie. Białych ludzi było niewiele, większość to skośnoocy Buriaci. Za Ulan Ude, dawniej Wierchnieudińsk, zjechaliśmy do klasztoru buddyjskiego w Niżnej Iwołdze. To znany przybytek wiary buddyjskiej na Syberii. Został rozbudowany jeszcze za Stalina, który chciał wkupić się w łaski tutejszych wielmożów, dla pozyskania mięsa armatniego na wojnę z Hitlerem. Od kilku lat klasztor znany jest ze swego przeora, zmarłego lamy, który cudem zaczyna odżywać po 83 latach. W latach dwudziestych dokonał rytuału uwolnienia duszy. Wcześniej, według słów uczniów, zapowiedział, że powróci kiedy tylko czerwoni odejdą w niebyt. Klasztor jest otwarty dla zwiedzających za darmo. Zaraz przy bramie usytuowano kramy z souvenirami. Przyjeżdża tu bowiem dość sporo turystów rosyjskich. My spotkaliśmy Brytyjczyków z Cornwalli, którzy właśnie wracali z Mongolii. Podpowiedzieli nam kilka cennych uwag, a my im się zrewanżowaliśmy wiedzą o Syberii. Zmierzają do Ziemi Ognistej przez Alaskę. Na terenie klasztoru ogrodzonego murem znajdują się liczne świątynie, oczywiście przesycone w ornamentyce kolorem. To co mnie najbardziej urzekło w tym miejscu to atmosfera spokoju. Mimo powalającego upału nie spieszyło mi się z wskoczeniem do klimatyzowanego samochodu. Na granicy nie staliśmy długo, około dwóch godzin. Wypełniliśmy trochę papierków i wymieniliśmy pieniądze. Pogadaliśmy także z trzema, młodymi Holendrami. Uczestnikami corocznego Mongol Rally. Każdego lata do Mongolii zmierza z Europy kilkadziesiąt albo więcej samochodów. Warunkiem przystąpienia do imprezy jest posiadanie taniego, małolitrażowego pojazdu. Idea jest taka aby było wesoło i tanio. Prawie wszystkie te graty kończą na śmietnisku w Ulan Batar. W Mongolię wpompowywuje się kilkaset miliardów dolarów aby ratować jej gospodarkę. Zapoczątkowano wiele programów ochrony środowiska. A tu co roku przywozi się złom samochodowy. I w końcu służby celne zaczęły temu przeciwdziałać. Wpisują pojazd do paszportu aby bez niego nie można było opuścić Mongolii oraz żądają 3000USD depozytu. Taki to prywatny folwark dla Europejczyków stanowi Mongolia. Każdy ma jakiś plan dla tego kraju. Z drugiej strony są organizacje pod tytułem 'mobilni weterynarze', wspomaga się bezdomne dzieci i dzikie zwierzęta. Hasło 'damy wam pieniądze ale musicie spełnić nasze oczekiwania' znamy z Polski. Podobnie jak Mongolia, niegdyś największe imperium w dziejach świata, także i Nepal ma nieustającą pomoc Zachodu, Indii i Chin. Niedorozwinięte, ładne 'brzydkie kaczątka', które należy przytulić do serca. Tuż za nowoczesną granicą koczuje cała rzesza cinkciarzy. Trzeba jeszcze wykupić ubezpieczenie samochodu za 150zł (2011) i można ruszyć całkiem dobrym asfaltem w kierunku Ulan Batar. W pierwszej miejscowości - Suche Batar, na podwórku jednego z gospodarstw, dostrzegłem Poloneza Caro bez kół. Miał jeszcze naklejki wieszczące dumnie światu zamiary właścicieli dotarcia z Polski do Mongolii. Kawałek dalej zobaczyliśmy stado wielbłądów w wersji 'full opcja', z dwoma garbami, czyli baktriany. Potem dalej od drogi spostrzegłem pierwsze jaki. Taki to pierwszy obraz Mongolii zagościł w moich oczach. Krajobraz niewiele się zmienił aż do Darchan. Trawiaste, zielone łąki falowały między niewysokimi pagórkami. Biegały po nich, pilnowane przez pasterzy, konie i kozy. Tu i ówdzie zieleń łąk łamały równe prostokąty brązowych pół uprawnych i żółte zagony pszenicy oraz żyta. Na niektórych trwały żniwa. W końcu to druga połowa sierpnia, ostatniego, ciepłego miesiąca. Tereny równinnego dorzecza Selengi, są znane z upraw zbóż. Darchan to jedno z większych miast mongolskich. Zbudowano tu elektrownię napędzaną węglem. Jak zresztą wszystkie elektrownie w Mongolii. Niedaleko jest huta japońsko-mongolska. To znaczy zbudowana za japońskie pieniądze. Po 1990 roku, kiedy w Mongolii zapanowała demokracja, przyjechało tu wielu inwestorów z Zachodu. Po upadku ZSRR skończyły się pieniądze z Moskwy i trzeba było samemu troszczyć się o swój los. Okres lat '90-tych do tak zwany czas 'obrotowych drzwi' w rządzie Mongolii. Przywódcy zmieniali się szybciej niż pory roku, a gospodarka upadała. Powiększył się analfabetyzm, ludzie uciekali z miast na wieś, aby się jakoś wyżywić. Z tego okresu pochodzi większość sierot wałęsających się po Ulan Batar. Bank Światowy i specjalny fundusz USA dla wschodzących gospodarek ustabilizował nieco sytuację w XXI wieku. Jednakże to dopiero początek drogi ku normalności typu zachodniego. Jednym z molochów, świadectw przeszłości, jest jedna z największych kopalni miedzi na świecie, w mieście Erdenet. Właśnie na to miasto skierowaliśmy się z Darchanu. Naszą uwagę zatrzymał jednak na chwilę stalowy pomnik hutnika niecodziennej formy i wielkości, jaki ufundowała japońska huta i postawiła przy drodze wylotowej z miasta. Podczas podziwiania pomnika minęło nas Iveco z Francji. Zdążali na północ, nad Bajkał. My skierowaliśmy się na zachód, do klasztoru Amyarbayasgalant, oddalonego o 125 kilometrów od Darchanu. Pierwsze 90 kilometrów to asfaltowa, dobra szosa, dalej to karkołomnie powyginana, polna droga pomykająca zakosami przez krajobraz jak z Chakasji. Małe wzniesienia o łagodnych stokach, wyrastające z zielonych łąk pastwisk. Wszystko powyżej 800m n.p.m. To co robi największe wrażenie w tym krajobrazie to przestrzeń. Wzrok Europejczyka nie jest nawykły do tak długiej perspektywy ciągnącej się na kilkanaście i więcej kilometrów. Przez to wszystko wydaje się nam bliżej niż jest w rzeczywistości. Skalę można dopiero rozpoznać kiedy na horyzoncie pojawi się pióropusz kurzu. Samochodu, który go wzbija nawet nie widać, jest tak mały. Gospodarstwa były rozsiane bardzo rzadko. Hodowla zwierząt stanowi podstawę mongolskiej gospodarki. Wytwarza ponad 20% produktu krajowego. Oblicza się, że środowisko może przyjąć maksymalnie 27 milionów sztuk zwierząt hodowlanych, aby pastwiska nie zostały wyjałowione zbyt silną eksploatacją. Samych Mongolczyków jest 2.7 miliona. Niestety rozwój rabunkowej polityki kapitalistycznej spowodował rozrost stad zwierząt do 33 milionów sztuk. Ponadto rynek wełny kaszmirskiej, której Mongolia jest największym producentem, w ostatnich latach przeżywa regres z powodu zbyt aktywnej działalności Chin w tym segmencie. Jechaliśmy po wyboistej drodze na północ, klucząc pomiędzy większymi wzniesieniami. Dróg było wiele, rozchodziły się bezładnie we wszystkich kierunkach. Niektóre z nich biegły równolegle do naszej, inne odchodziły do gospodarstw ukrytych w cieniu gór. Nawigacja byłaby dość trudna bez radzieckich map wojskowych dokładnej skali, skalibrowanych do używania w odbiorniku GPS. Nie pokazywały wszystkich dróg, ale poziomice dawały wyobrażenie przestrzenne terenu. Nawigacja wyglądała więc jak sterownie statkiem pomiędzy zielonymi wyspami, w tym wypadku pojedynczymi szczytami. Tak dojechaliśmy do klasztoru Amyarbayasgalant. Imponował wielkością w tej pustce. Porośnięte trawą dachy świątyń z ciemnoczerwonej, glazurowanej dachówki przywodziły na myśl zapomniany erem tybetańskich mnichów. Jednak prócz jurt i nielicznych zabudowań wokół muru, nic nie dawało oznak życia. No może jeszcze hałasujące ptaki drapieżne na bezchmurnym niebie i bobaki. To coś na kształt świstaków buszujących w trawie. Są dość płochliwe i dobrze bo głaskanie ich jest szkodliwe dla zdrowia. Pchły które mieszkają w ich futrze przenoszą zarazki dżumy. Podobno pozyskiwanie futer z bobaków i ich sprzedaż były kiedyś przyczyną epidemii tej choroby w Europie. Ponad klasztorem, na dwu wzniesieniach zbudowano pozłacany posąg Buddy oraz stupę, podobną do tej w Kathmandu. Na oba wzniesienia prowadziły uroczyste, długie schody. Tło świątyń stanowił łańcuch gór. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozbiliśmy więc obóz na pobliskim pagórku, z którego roztaczała się piękna panorama na całą dolinę rzeki Gewengijn i klasztor położony na jej północnym wzniesieniu. Dolina przynosi ożywczą wodę dla licznych pastwisk i gospodarstw. Jest też domem dla komarów i meszek. Rozbijałem więc namiot w kapeluszu z siatką. Nawet dym małego ogniska nie odpędzał owadów. Na sąsiednim wzniesieniu rozbili się inni podróżnicy. Późnym rankiem klasztor nadal wyglądał na wymarły. Jego majestat silnie kontrastował z bezruchem i stagnacją. Panowała tu zupełnie inna atmosfera niż w Iwogdzie. Jednakże ogromne przestrzenie zaprojektowane do przyjęcia tłumów pielgrzymów jak w Częstochowie, zdradzały przeznaczenie tego miejsca. Na święta buddyjskie przybywa tu wielu ludzi, robi się rojno i hałaśliwie. Klasztor został zbudowany w 1727 roku i poświęcony Zanabazarowi, pierwszemu bogdgegenowi, czyli przywódcy duchowemu Mongolii. W wolnym tłumaczeniu 'żywy Budda'. Tutaj zostało złożone jego ciało. W 1937 bolszewicy zniszczyli dziesięć z 37 świątyń i posągów w klasztorze, ale od 1975 do 1990 odbudowano całość założenia z pomocą UNESCO. Dziś żyje tu 27 mnichów, w 1936 było ich 2000. Wnętrze głównej świątyni otwierane jest rzadko, przeważnie od dziewiątego do jedenastego sierpnia, kiedy odbywa się święto modlitwy, a okoliczne łąki zamieniają się w żywy dywan ludzi. Krótko mówiąc przyjechaliśmy jedenaście dni za późno. Śmieci już zebrano, ale pozostały prowizoryczne toalety. Koło jedenastej otwarto mury klasztoru. Ale atmosfera pustki i opuszczenia nie znikła. Weszliśmy boczną furtą, omijając główną bramę, we wnętrzu której stały cztery posągi strażników. Nawet dziś, w dobie filmów Petera Jackson'a, potrafią wystraszyć. Kiedy wzrok przyzwyczai się do mroku, pierwsze wrażenie mija, a uwagę skupiają gołębie, które jak muchy robiące pośmiewisko z portretu Franciszka Józefa w piwiarni Szwejka, obsrały cały majestat i grozę strażników. Gołębie nie boją się ludzkich wyobrażeń demonów. Kolorystyka zdobień, zarówno wnętrz jak drewnianych ścian i dachów świątyń, balansuje na granicy kiczu. Jednakże to co w Europie było by przelukrowanym ciastkiem, tu w tym surowym pejzażu Mongolii ma po prostu dawać wkraczającemu do klasztoru poczucie innego świata, oderwanego od brudnej, szarej, śmierdzącej rzeczywistości jurt pasterskich. Dla nas, turystów jest tylko znakomitym plenerem zdjęciowym i tym co po powrocie buduje poczucie spełnionego obowiązku podróżnika a po latach miłe wspomnienia. Mnisi buddyjscy w Mongolii nie mają tego surowego poczucia obowiązku buddystów Zen, ani swobodnej ekspresji buddystów indyjskich. Odprawiają modły kiedy wreszcie podniosą swoje leniwe dupska z łóżek, a i śniadaniem, przed obowiązkami, nie wzgardzą. Siedziałem w głównej świątyni pisząc te słowa. Przyglądałem się mnichom rozgrzewającym do codziennych prac kości i ścięgna świątyni. Pozornie lekceważąco i z nonszalancją przerzucali karty ksiąg modlitewnych. Przeciągali się i ziewali, niektórzy drapali się po głowie inni po jajach. Nie zdjęli nawet butów przed progiem świątyni, a jednak byli tu u teraz, na swoim miejscu. A ja mimo, że nie jestem chrześcijaninem, chciałem wtłoczyć ich w całą tą świętojebliwą liturgię do jakiej jestem przyzwyczajony z natury Europy, a Polski zwłaszcza. Wieki czołobitności wobec aparatu kościelnego jaki był wymagany od Europejczyków, głęboko wrosły w geny i zmieniają postrzeganie nawet ateisty i antyklerykała. Trzeba jednak przyznać, że większość chłopaków w takich klasztorach mongolskich nie przyszło tu z powołania, ale zostali oddani jak do szkoły z internatem. Koło południa ruszyliśmy w stronę Ulan Batar. Musieliśmy wrócić 125 kilometrów do Darchan. Po 35 kilometrach polnej, dziurawej drogi, dojechaliśmy do asfaltu łączącego Darchan z Erdenet, drugim po Ulan Batar miastem w Mongolii. Główne drogi nie są zatłoczone, co drugi samochód to Toyota Land Cruiser serii 8, 10 lub 20. Jest ich tu więcej niż w Rosji. Widać naród szybko się bogaci, stać ich nawet na paliwo po 1.15EUR za litr diesela. Łatwiej spostrzec nowego Land Cruisera niż pasterza na koniu. Zaś automobilową wizytówkę Mongolii - UAZa452, widziałem jak dotąd tylko jednego. Zastąpiły go Mitsubishi L400 importowane z Japonii i Korei. Przynajmniej tak jest na północy, bogatym regionie. Wiele samochodów to jednak import, mają kierownicę z prawej strony. Tak jak pisałem wcześniej, w Mongolii mieszka około 2.7 miliona ludzi, z czego milion w Ulan Batar. Co na terytorium pięć razy większym od Polski daje 1.73 człowieka na kilometr kwadratowy, w Polsce jest 125 ludzi na kilometr. Przestrzeni jest tu więc bardzo dużo, większość jednak leży na wyżynach i w górach. Kraj to niegościnny dla człowieka. Krótkie lato jest gorące, a długa zima mroźna i sucha. Najwięcej słodkiej wody znajduje się na północy, południe zaś stepowieje i zamienia się w pustynię Gobi. Tereny dzisiejszej Mongolii nijak się mają do dawnego imperium budowanego przez Czyngis Chana w XIII wieku i rozwijanego przez jego potomków do czasu chana Kubilaja, pod koniec XIII wieku. Wtedy imperium było największym państwem w dziejach historii świata i obejmowało prawie całą Azję i pół Europy. Mongolczycy próbowali nawet podbić Japonię i kraje klimatu tropikalnego, ale nie wyszło. Jednak Mongolczycy i Japończycy spotkali się w walnej bitwie, w 1939 roku, na granicy mongolsko-mandżurskiej. Ta wielka bitwa doprowadziła do klęski wojsk japońskich i strat 20 tysięcy żołnierzy. Spowodowała także zmianę planów cesarskich. Zamiast podbijać radziecką Syberię, skierowali uderzenie na południe i to z powodzeniem. Po śmierci Kubilaja imperium poczęło się dzielić i w końcu rozpadło się, a ordy mongolskie wróciły na stepy do dawnego trybu życia jakby nic się nie stało i dopiero w XX wieku świat ponownie usłyszał o Mongolii jako o buforze między Chinami a Rosją. Przez ten czas Mongolia była prowincją Chin lub walczyła o niepodległość. I tak wielkie imperium z władcy Chin stała się ich wasalem. Czas Kubilaja to okres podróży Europejczyków do Azji. Najbardziej znanym do dziś był Marco Polo, który przez dwadzieścia lat służył chanowi jako szpieg w Chinach. Tyle, że w kronikach dworskich nie ma o nim wzmianki. Mylnie też przedstawiał niektóre fakty w swych opowieściach. Za to o bracie John'ie di Plano Carpini'm, uczniu św. Franciszka z Asyżu, który osiem lat przed urodzeniem Marco Polo odwiedził Karakorum - stolicę imperium mongolskiego, pozostało wiele zapisków w kronikach chińskich. W roku urodzin Marco, Karakorum odwiedził też emisariusz papieski - brat William z Rubreck. W jego wspomnieniach zawarte są relację ze spotkań z innymi Europejczykami na dworze Kubilaja. Nasza podróż trwała dalej. Nieustępliwie kierowaliśmy się na południe. Początkowo nudny, rolniczy krajobraz zmienił się za przełęczą 1454m n.p.m. w bardziej ciekawy. Rozległe, zielone łąki wciskające się pochyłościami pomiędzy łagodne stoki gór, wypełniały stada krów, owiec, kóz, koni i jaków. Kilkanaście małych gospodarstw rozsiane były bezładnie to tu, to tam. Właściwie trudno byłoby tu znaleźć naturalną osłonę dla gerów - jurt. Stoki gór były zbyt łagodne aby chronić przed zimnym wiatrem, czy ostrym słońcem. Pod każdą jurtą stał samochód terenowy, zwykle Land Cruiser. Pasterze zaś częściej jeździli na chińskich mopedach, niż na koniach. Brudno białe, niskie stożki jurt odcinały się na tle gór silnym kontrastem. Połyskiwały w słońcu, a swoją osobliwością przyciągały uwagę. W tej pustce były bowiem jedynym elementem krajobrazu innym od zielonej trawy. A jeśli chodzi o zieloną trawę, to właśnie wydeptana, zielona trawa to jest jedyne świadectwo egzystencji jakie pozostało po licznych plemionach tworzących zalążki społeczeństwa mongolskiego. Ich dzieje giną w niepiśmiennej pomroce dziejów. Właściwie jedyne zapiski o historii plemion mongolskich pozostały w kronikach chińskich, perskich, ujgurskich i kirgiskich. Dzięki temu, że imperator perski - Dariusz, około 514 roku przed naszą erą zapragnął podbić plemiona scytyjskie, jak je nazywali starożytni Grecy, dziś wiemy że takie plemiona istniały i potrafiły zawiązać koalicję aby odeprzeć zmasowany atak Persów. Podobnie jak dzisiejszych Kazachów czy Uzbeków, tak i Mongolczyków stworzyły powiązane ze sobą jedynie rasą i stylem życia plemiona. To od Sarmatów, około 179 roku przed naszą erą, którzy wmieszali się spychając Scytów na południe, pierwotni Mongolczycy nabyli sztukę rzemieślniczą. Pierwsze wzmianki o plemionach Hunów, władających regionem od Bajkału po Żółtą rzekę, pochodzą z II wieku przed naszą erą. Ich najazdy na Chiny spowodowały myśl o budowie wielkiego muru chińskiego. Następna znana historyjka z dziejów Mongolczyków pochodzi z IV wieku naszej ery, kiedy to mongolskie plemiona Rouran zostały wyparte przez Chińczyków na północny-zachód. Zapisek z 402 roku głosi, że władca Rouran - Szelun, przybrał tytuł kagana - chana. Ostatecznie jednak Rouranie zostali podbici przez plemiona Turków ałtajskich - Kirgizów. To ci właśnie przynieśli na ziemie mongolskie wysokiej klasy sztukę rzemieślniczą. Od tamtego czasu datuje się wspaniałe wyroby w drewnie i metalu. Do dziś pozostały po nich kamienne stelle zapisane starotureckimi runami na cześć poległych przywódców. Kolejnym czasem napływu obcej siły z zewnątrz był wiek VIII i kaganat ujgurski, ze stolicą w dzisiejszej, północnej, środkowej Mongolii. Nie byli buddystami, wyznawali szamanizm, ale dopuszczali inne wiary. Przynieśli alfabet sogdyjski, pochodzący od aramejskiego - języka którym mówił Chrystus. W tym czasie Kitanowie - jedno z plemion mongolskich, wyparło Kirgizów z terenu dzisiejszej Mongolii. Kitanowie od X do XII wieku stworzyli całkiem spokojne państwo. Rozwinęła się wówczas sztuka i nauka, tworzono bogatą literaturę, zapisaną alfabetem podobnym do chińskiego, ale do dziś nierozszyfrowanym. Do dziś Mongolia nie jest monolityczna etnicznie. Ponad 80% stanowi trzon pochodzący od plemion Chałchaskich. Ich język jest językiem urzędowym. Niecałe 2% populacji stanowią Buriaci, którzy za cara uciekali do Mongolii przed pańszczyzną, a za Stalina przed czystkami. Mieszkają teraz na północy kraju. A na południu skupiły się niewielkie grupki potomków plemion Czacharów. Znacznie więcej mieszka ich w tak zwanej Mongolii wewnętrznej, czyli terenach na południe od dzisiejszej Mongolii, w Chinach. Nazwa Mongolia wewnętrzna pochodzi z czasów podbojów chińskich przeciw Hunom. Kiedy to w pierwszym rzucie zajęli część Mongolii na północ od jedwabnego szlaku i nazwali tą część Mongolią wewnętrzną. Potem zaś podbili resztę, aż do Buriacji i nazwali ją zewnętrzną, czyli w większej części to co dziś jest państwem Mongolia. Kolejnymi odłamami społeczeństwa mongolskiego są Mongolczycy ałtajscy, mieszkający blisko Tuwy. Prawie 5% stanowią plemiona Ojratów. A oni z kolei dzielą się na potomków plemion Derbetów, Zachczynów, Torgutów i Mingutów. Ponad 4% stanowi mniejszość narodowa - emigranci z Kazachstanu. Są jeszcze Chotomi 0.4% i Darchadowie 1.2%. Najciekawszą grupą Mongolczyków mieszkających poza Mongolią są afgańscy Hazarowie (hazar z perskiego tysiąc). Zamieszkują wysokie góry Afganistanu oraz Iranu i wyznają Islam. Pozostali po wycofujących się wojskach Czyngis Chana. Wojska przechodziły w grupach po tysiąc konnych. Używają języka dari (afgańsko-perski). Do dziś więc można namacalnie stwierdzić, że społeczeństwo mongolskie ma kształt zlepieńca. Trzeba też zaznaczyć, że religia buddyjska w znacznym stopniu zmieniła przez wieki mentalność tych twardych i niedostępnych koczowników, których wychowywał skrajnie bezwzględny klimat. A i kilkadziesiąt ostatnich lat, kiedy dramatycznie szybko, większość Mongolczyków odeszła od tradycyjnie koczowniczego trybu życia na rzecz pracy na roli, czy w większości życia w mieście, pozostawiło silne zmiany w świadomości psychicznej tych ludzi. Piszę te wszystkie nazwy plemion mongolskich, aby zaznaczyć, że w pradawnych czasach istniało wiele grup, narodów, które miały taką samą świadomość narodową jak na przykład Polacy, ale znikli wmieszani w inne grupy. Pamiętając o tym można łatwiej zrozumieć dążenia na przykład takiego Kościuszki aby za wszelką cenę, nawet bezsensownych powstań, odbudować wolny kraj. Takie silne przeświadczenie o wolności nie było dane wszystkim narodom. Zmiany w Mongolii zapoczątkowała silna unia polityczna i gospodarcza z ZSRR, a w XXI wieku kontynuuje niańczenie Mongolii świat Zachodu. Jednak Mongolczycy nadal przejawiają typowe dla społeczeństw zacofanych cechy: jak niefrasobliwość, beztroska, otwartość na obcych, przejawiają brak poczucia czasu. Ale z drugiej strony potrafią w sytuacjach krytycznych okazać się zdyscyplinowani do przesady, jak roboty. Są ostrożni z powodu atawistycznych lęków, nieokrzesani i agresywni po alkoholu, który działa na nich dużo mocniej niż na białych (żółta rasa ludzi nie wytwarza w żołądku odpowiednich enzymów pomagających trawić i neutralizować alkohol, co nie jest takie złe, wystarcza im pół litra aby upić się do nieprzytomności, a więc oszczędnie, jak nowoczesny diesel). Dziś może wydawać się że zwierzęce, bezmyślne okrucieństwo armii Czyngis Chana zmieniło się w tolerancję i uprzejmość, ale to chyba tylko brak stanowczego przywódcy i idiotycznie prostej idei. Przecież jeszcze osiemdziesiąt lat temu, w czasie komunistycznych czystek, dochodziło do krwiożerczych gwałtów na społeczeństwie, a ich przywódca - Suche Batar, ma do dziś wysoką pozycję w pamięci Mongolczyków. Ja jednak wierzę, że zachodni materializm zmieni to społeczeństwo na przykładnie nudnych obywateli globalnej, sterowanej demokracji. Początek imperium Czyngis Chana to przełom XII i XIII wieku. Czyngis był synem Jesugeja, a on z kolei synem Kabuła - pierwszego Chana Mongolii, który zdobył władzę po podbiciu plemion mongolskich Bordżyginów przez Tatarów i państwo Jin. Chłopak dostał imię Temudżyn, po tatarskim jeńcu. Ta przedziwna tradycja nadawania synom imion od pokonanych, silnych wrogów, przetrwała dość długo. Po śmierci ojca, zamordowanego przez Tatarów, Temudżyn musiał wykazać się nie lada talentem i charyzmą aby odzyskać władzę i od bezdomnego biedaka żywiącego się korzonkami i szarańczą stepową, dojść do władzy absolutnej. I tu wracam do obrazu luźno, z rzadka, rozsianych jurt na stepie zielonym. Taki sam obraz przedstawiała Mongolia za czasów Temudżyna. To nie była kraina zamków, grodów, miast i dużej ilości ludzi, jak w średniowiecznej Europie. W Mongolii trzeba było mieć konia aby odwiedzić sąsiada, bo na piechotę było za daleko. Dlatego tworzenie tkanki społecznej, zebranie plemion pod jedną ręką i jednym prawodawstwem, przedstawiało zupełnie inną trudność niż intrygi na dworach europejskich. Jednakże nie można wyobrażać sobie Czyngisa jako bezdusznego, okrutnego dzikusa o genialnym talencie strategicznym i politycznym. Czyngis posiadał charyzmatyczną osobowość, był sprytny, inteligentny i przebiegły. Należy również pamiętać, że był także reformatorem. Stworzył system prawny, wywarł ogromny wpływ na świadomość i mentalność późniejszych pokoleń Mongolczyków. Dziś łączy ich w jedną tożsamość, daje im wewnętrzną siłę trwania. Można mieć jednak tylko nadzieję, że ogromny pomnik Temudżyna w Ulan Batar, został poświęcony jego talentom i tożsamości narodowej jaką tworzy do dziś, a nie jego zbrodniczej naturze bezwzględnego konkwistadora Azji, przy którym zasługi mordercze Stalina to pestka. |
klasztor Amyarbayasgalant klasztor Amyarbayasgalant klasztor Amyarbayasgalant klasztor Amyarbayasgalant kanion Baude Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski kanion Yolyn kanion Yolyn Ałtaj Gobijski Ulan Batar Ulan Batar Ulan Batar klasztor Amyarbayasgalant klasztor Amyarbayasgalant Bayanzag Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski Bayanzag Bayanzag kolacja dla turystów Bayanzag Bayanzag znajdź jaszczurkę pustkowie bez dróg jaskinia człowieka z okresu kamienia łupanego 700tys. lat temu kanion Chulut kanion Chulut kanion Chulut klasztor Tovhon przełomy Orhonu przełomy Orhonu klasztor Edene-Zum klasztor Edene-Zum klasztor Edene-Zum klasztor Edene-Zum jezioro Terkhit znajdź jaszczurkę podmokły step mongolski sposób wróżenia z kości Baga Gazarin Chuluu główna droga mongolska Tomek udaje mongolskiego księcia pomnik Chyngis Chana w Ulan Batar centrum Ulan Batar ciężarówka zamiast domu, podróż zamiast stagnacji klasztor w Shankh klasztor Amyarbayasgalant |
Jeśli ktoś z was przebrnął przez cały opis tego dnia i nie kartkował, czytając tylko pierwsze zdanie akapitów, to łatwo pojmie piękno Mongolii, które właśnie na własne potrzeby odkryłem. Tkwi ono zupełnie gdzie indziej niż się spodziewałem. Jak na razie, przeciąwszy Mongolię z północy na południe i odwiedziwszy kilka z jej najważniejszych atrakcji turystycznych, nie znalazłem nic co sprawiłoby, że ten kraj może się wydać pięknym. Nie znalazłem nic czego nie mógłbym sfotografować bliżej Polski. Bo tu nie ma takich wspaniałości co by parły na szkło obiektywu. Mongolia to bardziej przewodnik niż ekshibicjonista. Przewodnik, który zręcznymi zabiegami poprowadzi nas w takie miejsce naszego umysłu, w którym odnajdziemy przyjemność z prostego podróżowania. Przewodnik, który pozwoli nam poczuć się odkrywcą, mężczyzną trzymającym ster swego okrętu, władcą swojego losu i wreszcie w pełni usatysfakcjonowanym podróżnikiem poszukującym terenów na tyle dzikich, że można czuć się na nich zagubionym i zdanym tylko na siebie. Nawet odkrywanie przedwiecznej jaskini staje się niemalże archeologiczną ekspedycją z przewodnikiem Lonely Planet w ręku. Jesteśmy tu sami. Nie ma innych turystów. Nawet tubylców ciężko spostrzec. Nie ma do kogo porównać naszej determinacji szukania drogi przez pustkowie. Dla ludzi z Europy to prawie walka o przetrwanie, przygoda w czystej postaci. Stres zgubienia drogi i odpowiedzialności za własne decyzje na rozdrożu. To kosmicznie co innego niż zgubić drogę z Żuromina do Warszawy, bo GPS wysiadł. Tutaj można zestrachać się na poważnie i docierając do celu poczuć prawdziwym bohaterem. W europejskiej rzeczywistości możesz się tylko lansować na macho, podjeżdżając terenówą pod pub. To właśnie piękno Mongolii, można tu łatwo dotknąć swoich prawdziwych emocji i odkryć w sobie coś co w życiu w Europie nigdy na wierzch nie wypłynie. Ile to razy słuchałem o zrobieniu najwyższej przełęczy, najgłębszej depresji, najbardziej piaskowej pustyni. Sam takie głupoty opowiadam. Ale przecież taka jest prawda. Nie podróżujemy dla wyższych celów, ale dla prywaty. Chcemy być bohaterami na własny użytek. Odnaleźć Graala pełnego adrenaliny i wypić z niego duszkiem. W dobie mody na podróże, możemy stać się nawet bohaterami dla publiki. A jaki jest kolejny etap? Wystarczy spojrzeć na pasterza na mopedzie, który pogina czterdzieści kilometrów przez pustkowie do wioski po mąkę i paliwo. On tą rzeczywistość traktuje zupełnie normalnie, na luzie. Po kilku miesiącach wakacji w Mongolii można przeskoczyć do tego świata. Ale jak zrozumiale o nim opowiedzieć ludziom, którzy jeżdżą codziennie tramwajem do pracy? Z drugiej strony to przygnębiające, że aby usłyszeć w pełni egzotyczne dźwięki, trzeba stać się głuchym na skrzypienie sprężyn we własnym łóżku. A teraz czas na sen, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Wiatr znowu chce wyrwać namiot z kotwicy, mimo że chronią go ściany kanionu. Cóż, taka przygoda. Rano było zimno jak diabli, ale słońce szybko podgrzewało atmosferę. Ruszyliśmy dalej na azymut przez niskie pagórki. Powietrze było ostre i zimne jak w wysokich górach. Przejechaliśmy obok kilku jurt. Zwierzęta opuściły już swoje zagrody i ruszyły szukać czegoś do jedzenia pośród bazaltowych piargów i skał. Ludzie jeszcze nie wyszli z łóżek. Wejścia do jurt były szczelnie zamknięte grubymi wojłokami. Pewnie do późna oglądali satelitkę. Kluczyliśmy w prawo, w lewo, aż w końcu trafiliśmy na trochę bardziej wyjeżdżoną w żużlu dróżkę, która zdarzała w kierunku, który nam odpowiadał. Krajobraz zaczął się zmieniać. Łagodne pagórki ustąpiły miejsca czarnym skałom wyrastającym wprost z zielonej i pożółkłej już trawy stepu. Przed nami, w oddali majaczyły szczyty ponad 2400m n.p.m. Ku nim wiodła nasza droga. Zacząłem się zastanawiać jak nas przeprowadzi pomiędzy tymi stromymi skałami. Niedługo później okazało się, że droga wpłynęła w suchy kanion. Z początku jego ściany rozchylały się szeroko, ale im wyżej wjeżdżaliśmy po żwirowym dnie kanionu, tym bardziej skaliste ściany zbliżały się do siebie. W końcu, jak to zwykle bywa, zrobiło się tak ciasno, że trzeba było kombinować, szurając bokami samochodu o skały. Ale droga nadal nosiła ślady użytkowania. W piasku odciśnięte zostały ślady opon UAZa, który nie dalej jak przedwczoraj tędy przejeżdżał. Poza tym zajechaliśmy tak daleko, że wycofywanie się zajęłoby zbyt wiele czasu, no i nie było gdzie zawrócić. Kilometr dalej, nasz kanion połączył się z drugim, nieco szerszym. Skręciliśmy w niego, był łatwiejszy do pokonania i kierował się w kierunku przez nas pożądanym. W którymś momencie, prawie spod kół, wyskoczył orzeł. Majestatycznie wzbijał się w powietrze, wiodąc nas kanionem w górę. To pewnie znak. Sprawdziło się kolejne prawidło, że im trudniejsza droga tym piękniejsze widoczki do fotografowania. Skały nachylały się nad nami jak srodzy wartownicy strzegący gór. Ostre słońce wydobywało ich gęstą, spękaną rzeźbę i różne odcienie brązu. W końcu wydostaliśmy się na płaskowyż ponad 2000m n.p.m. i już szerszą drogą skierowaliśmy się na północ. Płaskowyż nie wyróżniał się niczym szczególnym, po prostu zielone łąki urywające się nagle od wschodu i łagodnie pochylone ku północy. W oddali, na wschodzie, było widać chmurny szczyt Bogdyn-Tergun (3596m n.p.m.). Wystawał jak mały stożek z ogromnego, płaskiego masywu. Po śniadaniu w korycie wyschniętej rzeki, wjechaliśmy na suchy step i skierowaliśmy się nową drogą na północny-wschód, w kierunku miasta Arwai-Her. Nowa droga wyróżniała się tylko tym, że nie było jej na żadnych mapach. Wyglądała zaś dość pospolicie jak na mongolskie realia. Po prostu wstęga kilku, równoległych ścieżek wyjeżdżonych w zakurzonym żwirze. Wielbłądy jednak potrafiły znaleźć coś do jedzenia na tym suchym i jałowym pustkowiu. Najwięcej spotkaliśmy ich przy wodopojach. Głębokie studnie przykryte były drewnianymi deklami. Pasterze czerpali z nich wodę za pomocą wiader na sznurze, lub motopomp. Wodę wlewali do metalowych koryt lub rozciętych na pół opon traktora. Zwierzęta piły, odchodziły w step, w poszukiwaniu pożywienia, a pasterz odjeżdżał mopedem do swojego geru. Kiedy przejeżdżaliśmy obok grupek wielbłądów skupionych w ciasną ciżbę, jak amerykańscy futboliści przed rzutem piłki, dolatywał nas ich silny zapach. Przypomniałem sobie jego delikatną woń od kurtek z wielbłądziej wełny jakie kupowałem w Maroku. Cieplejsze od polaru. Minęły już ponad dwa miesiące odkąd wyjechaliśmy z Polski. Powoli zaaklimatyzowałem się w Mongolii i coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje. Dziś podczas godzin spędzonych w samochodzie, rozmyślałem nad tym przyjemnym stanem w jaki udaje mi się uciekać kiedy poczuję się zadomowiony w kolejnej podróży. Stan podobny do euforii testowania nowego laptopa zaraz po przyniesieniu go do domu, albo pierwsza przejażdżka nowonabytym samochodem. Coś co niektórzy nazywają szczęściem. Zauważyłem, że to tylko taka iluzoryczna, ulotna jak woń pięknych kwiatów z ogródka sąsiadki chmurka, w której się znajduję. To taki osobny świat nazywany przez podróżników 'byciem w podróży'. Nie jest się ani w domu, ani w kraju przez który się podróżuje. Jest się w swoim świecie. Trochę sztucznie zbudowanym na potrzeby przetrwania trudów, przeciwności i stresu. Trochę wygląda to jak euforyczny stan samozadowolenia. Trochę jak izolowanie się od tego co jest nam obce w obcym kraju, tego czego nie akceptujemy, na przykład niedbałości o porządek. Trochę jest to taka ucieczka do dobrze znanego nam miejsca w naszej psyche, gdzie nie musimy martwić się o te drobne, przygnębiające sprawy życia codziennego - rachunki, wizyta u dentysty, imieniny żony, rozmowa z szefem w pracy. Otóż tego dnia czułem się właśnie klasycznie w podróży. Tak daleki od spraw w Polsce jak odległe są Polsce pejzaże Mongolii. Feerią kolorów akcentujące usypiska żwirowe suchych jak pieprz gór, wyrastających po przeciwległej stronie głębokiego kanionu. Te megalityczne pasma gór, bezkres płaskiego stepu urywającego się kilkudziesięciometrowym klifem do zielonej doliny rzeki, były tak odległe znanym z Europy krajobrazom, że musiały wprost oderwać każdego widza od spraw codziennych i wprawić go w głęboki zachwyt. Krawędź klifu, tak jak wcześniej niektóre jego wydęte wzgórki, zdobiły jasne, wyoblone skały. Sterczały z ziemi w równych rzędach jak kolce grzbietowe zakopanego w niej smoka. Urodę tego krajobrazu trudno opisać nie nadużywając porównań kulinarnych. Tylko kolorowe wypieki cukiernika mają tyle barw, tak fantazyjne kształty, aby mogły służyć za obraz czegoś powszechnie znanego, co miałem teraz w gigantycznej skali przed oczami. Jechaliśmy ponad godzinę wzdłuż kolorowych pasm barwami pasteli szczytów gór. Ich podnóża tonęły w zieleni doliny. Przypominało to tort czekoladowy na zielonej paterze. Rozmiarami jednak tak wielki, że przejazd samochodem wzdłuż jednego z jego boków trwał godziny. Mongolia wreszcie pokazała swoje piękne oblicze. Kocham te księżycowe krajobrazy, które potrafią wciągnąć mnie do swojego niecodziennego świata jak do bajki o istotach z innej planety. Takie to przedłużenie sobie dzieciństwa. Można znaleźć się jedną z postaci w absurdalnym komiksie "Tytusa, Romka i Atomka" Chmielewskiego. Zawsze twierdziłem, że podróże to dziecinada, a podróżnicy nie dojrzali do życia w normalnym świecie. Kiedy wyskoczyliśmy na główną drogę, przecinającą całą, zachodnią Mongolię ze wschodu na zachód, zauważyłem kolejnych uczestników młodzieżowej idei 'Mongol Rally' - tanio i zabawnie pokonać Azję w poprzek. Każdy powinien choć raz w życiu targnąć się na taki nieodpowiedzialny absurd aby zasiać w sobie, w pamięci ziarnko wolnomyślicielstwa, aby nie dać się zwariować w trudnych chwilach i zapamiętać, że kiedyś tam zrobiłem coś szalonego, aby złapać dystans do spraw traktowanych zbyt poważnie. Wjeżdżaliśmy na powrót do środkowej Mongolii, a więc także bogatszego regionu. Przyzwyczaiłem się już do biedy południa. A tutaj ponownie królują Land Cruisery, sklepy mają pełny asortyment towaru, jak na Zachodzie, ludzie są bardziej nowocześnie ubrani, a drogi są akurat gorsze. Mieszka tu więcej ludzi i większą liczbą samochodów rozjeżdżają drogi. Krajobraz z szarego, czasami kolorowego od żwirowych usypisk różnych minerałów, stał się ponownie jednolicie zielony. Na 50 kilometrów przed Arwai-Her wjechaliśmy na asfalt. Ostatni taki przejaw cywilizacji widzieliśmy trzy dni temu. Główną drogą jeździ dużo, jak na Mongolię, samochodów. Spotykamy wiele ciężarówek. W Arwai-Her chcieliśmy zatankować paliwo, zjeść coś w restauracji, zrobić zakupy i odwiedzić internet cafe. Udało się tylko to pierwsze, a to z powodu lichej konstrukcji latarni ulicznych tego dość sporego miasteczka. Podczas parkowania samochodu, Tomek staranował jedną taką latarnię. Nie żeby był nietrzeźwy, jak wielka liczba kierowców mongolskich, po prostu lekce sobie ważąc obraz jaki pokazywała w ekraniku radioodtwarzacza kamera cofania, cofał i cofał na ślepo, aż powalił latarnię na drogę. Zrobił się korek na głównej ulicy miasta, bo latarnia padła, szczęście w nieszczęściu, w poprzek pustej akurat jezdni. Rzuciliśmy się szybko odciągać ją na bok aby nie tarasowała ruchu. Ludziska patrzyły w zadumie co te dwa białasy tak skaczą koło tego żelastwa jak pchełki. Ci co widzieli padającą latarnię pewnie pomstowali, ci co nie widzieli zastanawiali się o co w tym wszystkim chodzi. A naród to inny niż biali i jak to zwykle doświadczamy, poziom jego kojarzenia faktów wynosi zero. Nie potrafią rozwiązywać najprostszych rebusów. Więc widząc dziwny samochód z pomarańczową budą, dwóch białych i leżącą latarnię, mogli równie dobrze pomyśleć, że mongolskie pogotowie elektryczne zatrudnia białych w swych szeregach. Że latarnia zrobiona była z kiepskiego surowca, jak już pisałem, to mimo trudności, siłą mięśni, codziennie wieczorem trenowanych, przesunęliśmy żelastwo na parking przy chodniku. Potem licząc na postkomunistyczną znieczulicę, oddaliliśmy się z miejsca zdarzenia na drugi koniec miasta, aby zatankować wóz i dać chodu w plener. Godzina bowiem była już późna, więc trzeba było znaleźć miejsce na nocleg i zamelinować się do rana, zanim odpowiednie czynniki urzędowe Arwai-Her wszczną postępowanie wyjaśniające w sprawie upadłej latarni. Wieczorem, po obiedzie złożonym z gotowanych w łupinie kartofli, zdemontowaliśmy co było cennego ze zniszczonych rowerów. Wisiały one na tyle samochodu i przyjęły na siebie pierwszy impet ataku latarni. Pogięte, aluminiowe truchła porzuciliśmy w terenie, w nadziei, że komuś to się jeszcze na coś przyda, może do podparcia dachu obory. Rano lżejsi o 30 kilogramów tego co było kiedyś naszymi bicyklami, ruszyliśmy dalej na północ. Zjechaliśmy już wczoraj z asfaltu biegnącego do Ulan Batar i wspinaliśmy się teraz szeroką doliną lichej rzeczki na płaskowyż powyżej 1900m n.p.m. Dno doliny było podmokłe, od dawna nie musieliśmy brodzić w wodzie i błocie. Okoliczne łąki nie obsiadały już wielbłądy ale stada koni, owiec i kóz, a bliżej jurt pasterskich spacerowały jaki. Płaskowyż był ostatnim, na wiele godzin, łagodnym akcentem krajobrazu. Białe skały wyrastające z soczystej, zielonej trawy, rozsiane były wszędzie. Na stokach zobaczyliśmy pierwsze od tygodnia drzewa. Wiele z nich było uschniętych, pewnie z powodu ostatnich, bardzo srogich zim i letnich suszy. To miejsce wibrowało ciszą i spokojem, bez empatii przyrody dla człowieka, bo był on, nawet w jadącym Iveco, tylko jej marną częścią składową. Kiedy płaskowyż obniżył się do kolejnej doliny, pejzaż stał się bardziej zaludniony jurtami pasterzy. W miasteczku Chudżirt zatankowaliśmy wodę i zjedliśmy śniadanie w małej jadłodajni. Stały w niej trzy biurka szkolne i pięć krzesełek, także szkolnych. Bar prowadziła korpulętna, przyjacielsko nastawiona i lekko nieśmiała, młoda dziewczyna, może kiedyś nauczycielka. Przez okienko wydawania posiłków łatwo można było zlustrować całą kuchnię. Zaskakiwała czystością i prostotą. Dobrze by było gdyby niektóre kuchnie w Polsce były takie czyste, na ten przykład moja. W barze nie było menu. Dostępny był tylko jeden posiłek tego ranka - ryż z baraniną rąbaną w sosie własnym, plus surówki dla zdrowia. Na przystawkę słona herbata z mlekiem. To mi się podoba! Wchodzę do baru w nadziei na mięso i o każdej porze dnia, nawet o dziewiątej rano mogę zamówić to co chcę. Nie jak w Polsce, że rano to tylko zupa mleczna, albo ewentualnie jajecznica. Jajka to ja umiem sam zrobić, a do restauracji wchodzę po mięso i nie interesują mnie wymówki, że obiady wydaje się po trzynastej. Dziś pierwszy września. Przed szkołą w Chudżirt ruch jak w ulu. Podjeżdżają Land Cruisery i mopedy. Rodzice przywożą pociechy ubrane w jednakowe, granatowe mundurki. Chudżirt to miasteczko - uzdrowisko. Okładają tu ludzi jakimiś zdrowotnymi błotami czy czymś w tym rodzaju. Zbudowano w tym celu pokaźny ośrodek oraz szpital. W trakcie budowy jest też droga asfaltowa z Ulan Batar. Skończono już połowę. I chyba w celu obkładania się błotem przybyli tu biali turyści zwykłym kamperem Haymer'a, których przyuważyliśmy pod ośrodkiem uzdrowiska. Na płocie usiadło stado trzynastu orłów. Tak jak u nas siadają wróble czy gołębie. Ten rejon obfituje w ptaki tej rasy. Nam jednak błoto nie smakuje, więc ruszyliśmy dalej na północ, do Chara-Chorin, czegoś co dawniej było stolicą imperium mongolskiego i znane jest w Europie pod nazwą Karakorum, jak te góry w Pakistanie. Dopiero ostatni, wielki chan - Kubilaj, przeniósł stolicę do Pekinu. Po dawnej świetności centrum Azji nic prócz kamiennego żółwia i kamienia w kształcie penisa nie zostało. Imperium koczowników, tak jak jego stolica, z kiepskiego były zrobione surowca, wszystko przepadło, jeno nazwa i legenda w Czyngis Chanie pozostała, w żądnych bohaterskiej przeszłości umysłach Mongolczyków. To region niezwykle turystyczny. Przemysł turystyczny to kilkanaście procent dochodu kraju. Spotkaliśmy dziś wielu białych wożonych busikami z Ulan Batar. Była tu liczna grupa cyklistów z Włoch. Busiki wiozły ich tobołki, a starsi, w większości, rowerzyści pedałowali po bezdrożach wzdłuż rzeki Orhon. My jechaliśmy w przeciwnym kierunku, szukać drogi do klasztoru Tovchon. Wcześniej jednak bezskutecznie szukaliśmy internet cafe w Chara-Chorin. Zobaczyliśmy też kamień - penis. Nie wiadomo czemu tak sławny. Czyżby to zaimportowany kult Shivy z Indii? Ale co najważniejsze, zwiedziliśmy jeden z trzech największych klasztorów Mongolii. Klasztor Erdene-Zum doznał poważnych zniszczeń za czasów rodzącej się komuny w Mongolii, ale mimo to ma czym się pochwalić. Otacza go wysoki mur ze 108-mioma szpicami. To liczba symboliczna dla buddyzmu. Przed drewnianą bramą stało już kilka busów z turystami. Obok kilkanaście baraków mieściło sklepy z souvenirami i mini-jadłodajnie. Przy drodze, na sznurku wiązane, prezentowały się cztery imponujące orły. Można było sobie z nimi pstrykać zdjęcia. W Mongolii istnieje nieliczne plemię, które kultywuje starożytną tradycję polowań z udziałem tresowanych orłów. Prawdopodobnie chęć zysku przygnała ich aż tu. Klasztor wewnątrz murów, był podobny w ornamentyce i zabudowie do tego w Amyarbayasgalant. Tutaj jednak czuło się natłok turystów. Nie jest to Sagrada Familia w Hiszpanii, gdzie w sezonie trzeba przeciskać się jak w porannym autobusie za komuny, ale można powiedzieć, że to taka super atrakcja turystyczna w wydaniu mongolskim. Wewnętrzny krąg świątyń można zwiedzać za opłatą około 7zł/osoba, reszta jest za darmo. W białej, ceglanej świątyni, przy północnym murze, akurat odbywały się południowe śpiewy modlitewne. Głosy mnichów, ostre słońce wpadające przez otwarte drzwi, zimne powietrze i niebieskie niebo. Jako żywo przypomina mi to Laddakh w Indiach. Z zadumy wyrwał mnie dopiero koniec śpiewu, albo raczej świętej melodeklamacji i głos trąbit. Mnisi zdjęli żółte, spiczaste czapki i rozchodzili się do innych zajęć. Podniosłą chwilę, jaką sobie stworzyłem we własnej wyobraźni, złamał tylko mnich, który wychodząc niedbałym, zamaszystym krokiem ze świątyni, splunął na beton posadzki, jakby zebrał mu się nadmiar śliny po wypiciu kufla piwa, w toaście za fajrant, po robocie w kopalni. Ale pisałem już o różnicy w pojmowaniu podniosłej świętości religii. Dowodem może być też nasza wizyta w klasztorze w Shankh, przed Chara-Chorin. Trafiliśmy akurat na śniadanie po porannych modłach, jak mniemam. Dzieciaczki różnego wieku, wszystkie w ciemnoczerwonych szatach mnisich, spożywali posiłek w świątyni, zamieniając tylko przed sobą święte księgi nauk Buddy na miseczki. Kiedy wychodziliśmy, przed bramą, już czekali na nas lokalni niby paserzy. Sprzedawali za drobne resztki dawnej chwały i bogactwa klasztorów buddyjskich, zrabowane za czasów komuny, kiedy klasztory stały puste. Dopiero biały turysta, który pojawił się wraz z nadejściem odwilży politycznej, zmusił ich do przypomnienia sobie o skarbach, które zrabowali ich dziadkowie. Turysta kupi wszystko, sam bym kupił, gdybym miał pieniądze. Rękodzieło nowej Mongolii nie trzyma dobrego poziomu, a człek z lepszego świata chce zostawić po sobie dobre wspomnienie w postaci pieniądza. Z Chara-Chorin pojechaliśmy na południowy-zachód, wzdłuż doliny rzeki Orhon, jak już wcześniej wspomniałem. Zielone od trawy, łagodne stoki dwutysięczników, wydały mi się nudne po tym co widziałem na pustyni Gobi i jej okolicach. Jednak dla rowerzystów z Włoch były one zupełnie piękne. Droga wiła się korzystając z każdej wolnej przestrzeni między szeroką, wzburzoną rzeką a górami. Dziury, trawersy, błoto bliżej wody na łąkach, wszystko to spowolniło naszą jazdę poniżej 20km/h. Dopiero 60 czy 70 kilometrów od Chara-Chorin krajobraz zmienił się na ciekawszy. Orhon wyciął w zboczu gór głęboki kanion, a droga musiała uciec wyżej, na szczyty. Mogliśmy podziwiać więc przełomy rzeki, jak Dunajec ze szczytów Pienin, tyle że w mega skali i w bardziej surowym pejzażu. Wcześniej, na bramce do Parku Narodowego Rzeki Orhon, musieliśmy zapłacić około 7zł/osoba za wstęp. Dzień miał się ku końcowi, a my ciągle nie mogliśmy znaleźć brodu na rzece, aby skręcić na północ do klasztoru Tovhon. Przewodnik Lonely Planet nie pomagał. To dobra seria, ale pisana przez trampów plecakowych, w Mongolii zmuszonych do poruszania się po niebywale słabo zaludnionym terenie bez infrastruktury komunikacyjnej i turystycznej, busami agencji turystycznych z Ulan Batar. To co pisali i to co widzieli było więc wypadkową zamysłów organizatorów z tutejszych biur, a każdy podróżnik doskonale wie, że takie biura traktują turystów jak stado kóz, przepędzane na lepsze pastwiska tylko po to aby na nich jak najwięcej zarobić. Tu nie liczy się idea pokazania własnego kraju z jak najlepszej strony, nie ma idei przekazania w zrozumiały dla białego sposób wiedzy o obyczajach, kulturze i historii. Jest tylko beznamiętne w prostocie podejście i brak chęci zrozumienia, że biały chce czegoś innego niż lokalny nowobogacki turysta. Bezduszność, szczerość posunięta do naiwności i silne, graniczące z absurdem poczucie celu przewodników we wszystkich, dzikich krajach przyrównałbym do rozkazu rozjeżdżania czołgami studentów na placu Tien An Men. Z tego też powodu przewodniki pisane przez trampów plecakowych w takich krainach jak Mongolia, Syberia, Kazachstan, Kirgizja, Tadżykistan, Pakistan, Turkmenistan a nawet Iran, nie odpowiadają potrzebom zmotoryzowanych turystów. Oni potrzebują nieco innych informacji. Bo w wyżej wymienionych krainach znalezienie odpowiedniej drogi do celu podróży, jest podobne w trudzie do szukania świadectwa maturalnego w domu, który pod swe władanie całkowicie przejęła żona. Lokalni pasterze, jeśli w ogóle można ich znaleźć, mogą udzielić równie bezsensownej wskazówki, co byśmy usłyszeli od żony - to jest tam gdzie położyłeś ostatnim razem. My jednak podpierani cudowną wręcz, bo nieswoistą naszej naturze, cierpliwością i wytrwałością, znaleźliśmy nie bród, ale most przez Orhon. Dynamika psa gończego uszła z nas na jego widok, więc poszukaliśmy miejsca na nocleg. Całkiem szybko to się udało. Rozstawiliśmy samochód i namiot w scenerii toczka w toczkę jak z Jury Krakowsko-Częstochowskiej. A... bym zapomniał wspomnieć o miłym spotkaniu z rodziną pasterską. Iwona zapragnęła ajmaku, czyli śmietany z mleka jaka. Jedliśmy ten przysmak w Kirgizji i chcieliśmy ponowić tą przyjemność. Iwona wkroczyła do schludnej jurty-geru i w wyniku niezrozumienia dostała mleko jaka za darmo. Ten gest swobodnej prostoty był miłym akcentem na koniec dnia. Rano nie było tak zimno jak się spodziewałem. Nie spieszyliśmy się, dopiero gdy słońce zaczęło mocno przygrzewać ruszyliśmy w stronę klasztoru Tovhon. Droga nie była ani trudna, ani długa. Musieliśmy wrócić kilkanaście kilometrów, drogą stroną rzeki, na północny-wschód. W potem szeroką doliną na północ do podnóża lasów okrywających przełęcz i okoliczne szczyty. Na jednym z nich Zanabazar zbudował w XVII wieku swój erem. Zaczęło się od jaskini w skale, zgodnie z tradycją starych mistrzów z Tybetu. Potem jego uczniowie dobudowali pomieszczenia sakralne i mieszkanie, wszystko z drewna, budulca tutaj dostępnego. Podjazd pod samą skałę na której, jak klasztory w Meteora, w Grecji, stoi klasztor Tovchon, jest możliwy ale ostatnie trzy kilometry stromego podjazdu pod górę, przez las, nie jest łatwe. Więc szybciej można dojść piechotą niźli dojechać samochodem. Nadal kręcimy się po okolicach często odwiedzanych przez turystów przylatujących do Ulan Batar samolotami. Więc na parkingu przed lasem spotkaliśmy kolejną grupkę przywiezioną busem terenowym. Poszliśmy razem przez cedrowy las, chłodny cieniem i nagrzanym od słońca, pachnącym igliwiem. Grube pnie niskich drzew rozsiane były bezładnie po stoku góry. Nikt ich nie sadził z rozmysłem. Droga pięła się stromo po korzeniach i głębokich dziurach wypełnionych ostatnim deszczem. Tuż przed schodami wiodącymi do klasztoru ustawiono parę jurt. Mieszkali w nich młodzi mnisi. Od turystów kasowali 5zł/osoba, na poczet renowacji świątyń. Klasztor okazał się być złożony z drewnianej bramy i takich samych, trzech, małych świątyń. Nie będę tu opisywał znaczenia kolorowej ornamentyki ani figurek na gontach dachów, bo jej nie znam. Taką wiedzę łatwo znaleźć w internecie lub innych publikacjach. Nadmienię tylko, że klasztor Tovchon nie odbiegał od kanonu budowli sakralnych mongolskiego buddyzmu. Ten erem na skale szczytu góry miał jednak coś w sobie. Większość zabudowań została odnowiona po zniszczeniach jakich dokonali komuniści. Jednakże drewniane odrzwia wejścia do jaskini Zanabazara były wciąż te same, z XVII wieku. Rzeczywiście otoczenie klasztoru, gdyby nie turyści i mnisi, nadawało temu miejscu specyficznej atmosfery odosobnienia dającego wyciszenie, które zaś kierowało wiecznie żywy umysł ku refleksji nader filozoficznej. One z kolei mogły długo przebywającego w jaskini mnicha natchnąć swą siłą i niezmiennością do pracy duchowej. Tej najlepszej, dążącej po samotnej ścieżce ku oświeceniu. Warto tu przytoczyć nieco faktów. Kim był ów Zanabazar? W 1639 roku, ówczesny władca tego co pozostało po imperium wielkiej Mongolii, nadał swemu pięcioletniemu synowi Zanabazarowi tytuł najwyższego lamy Mongolii, czyli Ondor Gegen (żyjący Budda). Wysłał go też do Tybetu na nauki, skąd wrócił uznany przez dalajlamę jako namiestnik buddyzmu w Mongolii. Coś podobnego do tego jak w Polsce, kiedy Mieszko II miał nadzieję, że jego syn wysłany do klasztoru stanie się arcybiskupem w kraju, by objąć rządy nad włościami i klerem chrześcijańskim z nadania papieża. Siatka przywódców religijnych, każdej niemal religii, przypomina polityczną strukturę rządzącą, albo siatkę szpiegowską KGB czy innego MI5. Ludzie nie potrafią wymyślić nic innego, nawet jeśli ukrywają swą żądzę władzy pod płaszczykiem uduchowienia i misji, a co dopiero mówić o stwarzaniu królestwa bożego na Ziemi. Wracając do Zanabazara. W ciągu swojego, długiego życia, przyczynił się bardzo do ugruntowania wiary buddyjskiej w Mongolii. Stworzył nowy alfabet, był tez znanym rzeźbiarzem i malarzem. Postanowił też zbudować trwałą stolicę - Urgę. Ale także położył podwaliny pod instytucje sakralne i rozpoczął budowę rozbudowanej struktury kleru. Co stało się w 1924 roku przyczyną tak dramatycznego odwrócenia się społeczeństwa od religii na rzecz dialektyki komunistycznej. Rozbudowujący się bez umiaru kler buddyjski zagarniał coraz większą władzę i dobra ziemskie w Mongolii. Stał się takim samym ciemiężycielem dla zwykłego ludu jak car i możnowładcy w systemie pańszczyzny w Rosji. Rewolucja była nieuchronna. A następne 65 lat odwrotu od religii stało się silnym punktem zwrotnym dla Mongolczyków. Dziś odbudowa instytucji buddyzmu jest dość trudna. Kler musi nie tylko od podstaw budować świątynie, ale także zaprowadzać świadomość buddyjską w społeczeństwie. W dobie parcia ku materializmowi Zachodu oraz ciągle istniejącej niechęci ludu do buddyzmu, takie zadanie staje się niezwykle trudne. Okazuje się, że młodzi ludzie prędzej kierują się ku chrześcijaństwu aniżeli kojarzonemu z epoką dawno, zamierzchłą, wszeteczną, wygasłą - buddyzmowi. Nam z perspektywy Europy wydaje się, że Mongolia jest krajem buddyjskim tak jak Polska katolickim. Ale podobnie jak to bywało i bywa w Polsce, tak i w Mongolii sprawa nie jest taka oczywista. Czyngis Chan był znany z tego, że interesował się różnymi religiami Europy i Azji. Znał podstawy chrześcijaństwa, islamu i buddyzmu. Rozważał wprowadzenie buddyzmu jako religii państwowej. Ale do końca życia pozostał przy szamaniźmie. Dopiero jego wnuk - Kubilaj, wyznaczył tybetańskiego mnicha Fagspę Lamę na przywódcę duchowego Mongolii. Mnich dokonał odpowiedniej interpretacji nauk Buddy (który podobnie jak Chrystus zabraniał spisywania swoich nauk) tak, że ustanowiono podział władzy na świecką i duchową. Ta odmiana buddyzmu łączyła nauki Buddy z tantrycznymi rytuałami i mistycyzmem., W Tybecie znana pod nazwą lamaizmu żółtych lub czerwonych czapek, od kolorów kapeluszy swych wyznawców. W Mongolii buddyzm dodatkowo wtopił się w realia atawistycznych wierzeń z przedwiecznych czasów. Do dziś mnisi buddyjscy uczestniczą w rytuałach uświęconych tradycją ovoo (kamiennych piramidek usypywanych w szczególnych miejscach krajobrazu, zakorzenionych w tradycji szamańskiej - wspólnoty człowieka z energiami kosmosu). Jednak buddyzm w Mongolii upowszechnił się tylko pośród szlachty. Inaczej bowiem niż chrześcijaństwo w Polsce za Mieszka I i Chrobrego, nie był wdrażany w życie prostego ludu za pomocą ognia i miecza. Dlatego po upadku Wielkiej Mongolii, buddyzm tak naprawdę znikł z tego kraju. Dopiero w XIV wieku, za sprawą Ałtan Chana powrócił. To właśnie Ałtan nadał tybetańskiemu przywódcy pierwszy tytuł dalajlamy, co z mongolskiego znaczy - wszechogarniający. Od tamtego czasu buddyzm powoli zakorzeniał się w Mongolii a to za sprawą głównie lamów z Tybetu, którzy podobnie jak mnisi z Włoch i Burgundii, za czasów pierwszych królów Polski, przekładali święte pisma na język zrozumiały dla prostego ludu i budowali świątynie. Ałtan Chan nawet zakazał praktyk szamańskich, co tak naprawdę spowodowało wchłonięcie przez buddyzm niektórych, codziennych praktyk szamańskich. Ale buddyzm przyszedł do Mongolii raczej za sprawą chęci władcy do unowocześnienia struktur państwowych oraz dla rozwoju kultury i nauki. Do Polski chrześcijaństwo zaimportowano ze strachu. Przewidujący Mieszko I wiedział, że krwiożercza odmiana chrześcijaństwa, doktryny religijnej wykorzystującej jako pretekst do aneksji ziem pogan, stanie się przyczyną zagłady Polski spowodowanej przez cesarza niemieckiego. Musiał więc przyjąć chrzest i musiał gwałtem wcielać nową religię pośród swych krajan, aby jak najszybciej ucywilizować Polskę czyli upodobnić do zachodniej Europy. Co dawało pewne gwarancje bezpieczeństwa na zachodnich i południowych granicach. Ale po kilkuset latach historia blaknie. Młodzież mongolska nie pamięta zasług buddyzmu dla ucywilizowania kraju i woli chrześcijaństwo albo ateizm, bo to bardziej nowoczesne, czyli zachodnie. A Polacy zapomnieli, że ich pradziadowie wierzyli w naturalne, szamańskie gusła, żyli bliżej przyrody i siebie samych. Wolą myśleć, że polskość jest równoznaczna z katolicyzmem, mimo że jeszcze w XII i XIII wieku większość prostego ludu polskiego bardziej ufała szmanom niż księżom. A nawet królowie polscy w obliczu choroby czy śmierci woleli odwołać się do bogów natury, a nie do trójcy świętej z Rzymu. A co robimy dziś? Tak zwany ruch new age to nic innego jak powrót do korzeni pradawnych praktyk stojących poza religiami i jak się okazuje lepiej się sprawdzający w zaspokajaniu pragnień ludzkich niż wizyta w jakiejkolwiek świątyń. Ciekawe czy dziś, gdyby Palikot został samowładnym władcą Polski i zarządził wdrożenie buddyzmu, na przykład, jako religii państwowej, ilu z Polaków oddało by życie za katolicyzm? A ilu oddało życie za szamanizm, kiedy Chrobry kazał palić świątynie Światowida i mordować tych, którzy przeciwstawiają się jedynej, słusznej religii? Prawda jest taka, że bez idei żyć nie sposób, a podważanie wszystkich prawd i zasad prowadzi do szaleństwa. Aby sobie ufać trzeba się czegoś trzymać i nie dociekać skąd się to wzięło, bo wtedy traci się szacunek do idei i do samego siebie. |
|
||
Aby dostać się pod pomnik Czyngis Chana w centrum Ulan Batar trzeba wystać w korkach na głównej Peace Alei dwie lub trzy godziny. Na tej alei, jak na rożnie, nadziane jest całe, milionowe miasto. Ulan Batar jest podobnie do niektórych miast syberyjskich, odciętych brakiem szlaków komunikacyjnych i tajgą od świata. Ulan Batar nie jest odcięty od świata, ale dziwnym jest wąska, dziurawa, niezatłoczona, główna droga dojazdowa. Wygląda raczej jak arteria dla dużej wioski, a nie dla stolicy. Dopiero kiedy zbliżyliśmy się do centrum, ruch uliczny, ruch pieszych, tkanka nowoczesnego miasta, zaczęła gęstnieć. Pojawiły się nowoczesne sklepy, budynki, znane z Europy sieci restauracji i hoteli. W końcu stanęliśmy na długo w chaotycznym korku. Wyglądało to tak, jakby Ulan Batar żył sam dla siebie, trochę jak kwiat w doniczce, który czerpie wodę z konewki i energię ze słońca zza szyby okna. Podobnie Ulan Batar buduje i utrzymuje się z kopalń i hodowli zwierząt rozsianych po kraju, ale jest od kraju oddzielony brakiem potrzeby wyjeżdżania z miasta, choćby na weekend. Jeszcze sto lat temu nie było tu żadnej, utwardzonej drogi, a błoto po deszczu deptały karawany wielbłądów i stada kóz. Jedynymi, trwałymi budynkami były setki świątyń, resztę stanowiły jurty. Hałas tworzyły dzwonki na uprzęży jaków ciągnących wozy, a nie tysiące samochodów. Pięćdziesiąt lat temu liczba mieszkańców przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy. Dopiero po roku 2000 nastąpiła eksplozja pędu ku nowoczesności. Budowanie nowoczesnych budynków, planowanie szerokich arterii, napływ ludności z kraju. Tłem do pejzaży miejskich na północ i na południe są góry, sięgające ponad 2500m n.p.m. Na wschód albo zachód, po horyzont, widać jedynie budynki. Nazwę Ulan Batar - czerwony wojownik, nadano miastu w 1924 roku, na cześć naczelnego rewolucjonisty Suche Batara. Wcześniej, w XVII wieku, mnich Zanabazar założył coś na kształt ruchomej stolicy, złożonej z filcowych jurt-gerów, która przenosiła się za stadami wyjadającymi trawę łąk. Dopiero w 1778 roku ustanowiono stałą stolicę - Urga, w miejscu dzisiejszego Ulan Batar. Wtedy było to zbiorowisko filcowych namiotów, głownie świątyń buddyjskich. Nazywano je Ich Churee Chot, czyli Wielkie Miasto Klasztorne. Dopiero w 1837 roku zaczęto stawiać pierwsze domy z cegły i kamienia, a w 1911 roku przemianowano nazwę na Klasztor Stołeczny - Nijslel Churee. Było wówczas stolicą autonomicznej Mongolii. Do dziś, po latach czerwonej rewolucji komunistycznej, przetrwało niewiele świątyń. Już sam przykład stolicy Mongolii mówi wiele o zupełnie innych od europejskich realiach geopolitycznych tej krainy. Brak zabytków architektury, czy kultury staje się zrozumiały, a dokonania Czyngis Chana i jego potomków bardziej nadnaturalne. Należy jednak pamiętać, że Mongolia nie jest w tym wyjątkiem. Już w samej Azji istniały kiedyś imperia zbudowane przez jednego przywódcę, a po których niewiele pozostało. Wspomnieć można tu dawne państwo Afganów, imperium Persji Dariusza i jego syna Kserksesa, albo imperium Timura z Samarkandy. Realia dawnego, słabego zaludnienia Azji oraz niskiej świadomości większości ludzi, dawały wielkie pole do popisu wybitnym jednostkom. No tak ale ja tu o historycznych postaciach plotę jakbym był znawcą, a tymczasem przebiliśmy się przez totalnie zakorkowany Ulan Batar do jego wschodnich przedmieść. Tam bowiem znajduje się hotel Oasis Cafe, prowadzony przez Austriaka i Niemkę. Polecił go nam Brytyjczyk, którego spotkaliśmy w klasztorze iwodzińskim. I tu w rzeczonym Oasis Cafe zostałem przegłosowany i zatrzymaliśmy się tutaj na noc. Niewielki, żwirowy parking zajmowała już szwajcarska ciężarówka MAN 6x6, którą podróżowało starsze, jowialne małżeństwo. Iveco Tomka wcisnęło się pomiędzy tego MANa a śmietnik, na którym Tomek właśnie znalazł całkiem jeszcze dobre opony do motocykla. Pewnie jakiś podróżnik zmienił na nowe, a te, na wpół zużyte porzucił. Nam kazano rozbić namiot koło starego wychodka. Oczywiście ceny trzymały poziom wiedeński, podobnie jak restauracja i kibelki. Mimo to słowo się rzekło i zostaliśmy aby rano zwiedzać miasto, chociaż mogliśmy zanocować w krzakach, na dziko i w spokoju. Późnym wieczorem na parking wjechał jeszcze Defender ze Szwajcarii, a pod jedną z hotelowych jurt stał BMW GS650 Dakar amerykańskiego Bułgara. W Mongolii, na głównym szlaku zrobiło się nagle rojno od podróżników. Tylko dziś, na drodze, minął nas kamper z Francji, Citroen Berlingo z Danii, ciężarówka Mercedes z Niemiec, pięć wypasionych terenówek z Moskwy, chociaż wyglądały jak z Warszawy oraz rowerzystka ze Słowenii i grupa rowerzystów z Francji. A wszystko to w jeden dzień na odcinku 220 kilometrów asfaltowej drogi łączącej Ulan Batar z Bajkałem. Zapomniałbym o Amerykaninie z Nowego Yorku, który małym Kawasaki jeździ etapami przez świat i właśnie zostawił swój motocykl w hotelu Oasis na zimę. Mongolia jest jednym ze światowych magnesów przyciągających podróżników. Innymi, aktualnie modnymi są Kirgizja, Nepal, Jordania i nieustająco największa biurokracja na świecie - Indie. To tylko Azja. Rozpoczął się trzeci dzień naszej podróży po Mongolii, a tyle się wydarzyło. Sądzę, że tendencja będzie spadkowa, zwłaszcza kiedy wkroczymy na pustkowia południowej Mongolii, gdzie bezduszna przestrzeń będzie jedynie skłaniała do emocjonalnej refleksji nad samym sobą, a zapiski przygód ograniczą się, jak mam nadzieję, do poszukiwania stacji benzynowej. Po południu wyruszyliśmy z Ulan Batar na wschód, w góry. Wcześniej jeszcze zamieniliśmy kilka słów ze Szwajcarami z ciężarowego MANa. Na emeryturze postanowili sprzedać dom i kupić dwudziestotonową ciężarówkę, aby tułać się po świecie to tu, to tam. Zjeździli w cztery lata całą Amerykę Południową, a teraz wzięli się za Azję. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszej przyszłości dla siebie. Noclegu szukaliśmy w pobliżu wioski Guchurt. To takie przedmieścia Ulan Batar, w dolinie rzeki rośnie rzadki las, a wokół zbudowano wille dla lepszych obywateli stolicy. Nad rzekę przyjeżdżają ludzie z miasta aby odpocząć i łowić ryby. W górach jest kilka szlaków trekingowych. Następnego dnia zrobiłem sobie wycieczkę rowerem wzdłuż doliny. Trzy razy musiałem przechodzić w bród głębokie do kolan strumienie, ale woda nie była zimna. Po południu wyjechaliśmy z powrotem do miasta na obiad, w tanim barze. Jutro rano Karol - syn Tomka, wraca samolotem do Polski, do szkoły, a my jedziemy dalej na południe. Nocleg znaleźliśmy nad tą samą rzeką Tola, ale tym razem w krzakach i w sąsiedztwie jakiejś kopalni. Dobre miejsce aby się przespać i następnego ranka jechać dalej. |
klasztor Amyarbayasgalant klasztor Amyarbayasgalant klasztor w Nowej Iwołdze klasztor w Nowej Iwołdze największa głowa Lenina na świecie w Ułan Ude Ałtaj Mongolski Ałtaj Gobijski Ałtaj Gobijski Ałtaj jesienią i rzeka Czuja Ałtaj jesienią |
Warto w tym miejscu przypomnieć skrótowo podstawy buddyzmu, bo dla większości Polaków kojarzy się on raczej tylko z pachnącymi kadzidełkami, aniżeli z jakąś doktryną, w tym wypadku duchową. A więc podstawą myślenia buddyjskiego jest zrozumienie i przyjęcie czterech twierdzeń: - egzystencja żywych istot jest cierpieniem, - cierpienie powodowane jest przez pragnienia, - pozbycie się pragnień kończy cierpienie, - aby pozbyć się cierpienia należy podążać ścieżką ośmiu przykazań. A te przykazania to: słuszny pogląd, postanowienie, słuszne słowa, słuszne czyny, słuszny żywot, odżywianie, skupienie i słuszna medytacja. A o tym co słuszne nauczają zaś święte nauki Buddy. Nasza ścieżka tego popołudnia wiodła przez dwie przełęcze z karkołomną, off-roadową drogą na północ. Krajobraz, który na jeden dzień, w dolinie rzeki Orhon, stał się piękny i przyciągający wzrok jak zielona, soczysta trawa jaki, teraz na powrót zrobił się zwykły i nudny. Zielone pastwiska wspinały się z dolin aż po same szczyty łagodnych pagórków. Bliżej źródła wody wyrastały szare, okrągłe jurty. Pasterze śmigali na mopedach, krowy zastąpiły jaki i krowojaki (krzyżówka krowy z jakiem), a konie zastąpiły wielbłądy. Wlekliśmy się zakosami po pagórkach z jednej doliny w drugą. Nie dało się jechać szybciej niż 25km/h. Emocje podgrzewały tylko strome trawersy (przechyły boczne), które dla Iveco były zabójcze. Wiele więc razy balansowaliśmy na granicy przewrotki. Na nocleg stanęliśmy za wioską Tuwszrulech, w małej dolince, nie wyróżniającej się niczym szczególnym. Piękny krajobraz - rzecz kapryśna. Kolejnego dnia znowu zmienił się na ciekawy. Przed Cecerleg trafił się nam krótki odcinek asfaltu. Jednak coś się buduje! W Cecerleg zatrzymaliśmy się na śniadanie. Było dość wcześnie, a Mongolczycy, podobnie jak Hiszpanie, to znane nygusy i śpią do późna. Jednakże państwowy urząd telekomunikacyjny był już otwarty, a w nim dobrze wyposażone internet cafe. Spotkaliśmy tam parę z Polski. Podróżują po świecie samolotami i pociągami. Po Mongolii puścili się wypożyczonym UAZem469 z kierowcą - 56USD dziennie, na dwa tygodnie. Potem udało się nam zamówić jakieś mięsne danie w barze. Kucharki dopiero rozgrzewały piec, a na nim ogromny wog. Usmażyły dla nas takie duże pierogi z baranim mięsem jako farsz. Całkiem dobre ale niemożebnie ciężkie do strawienia. Godzinę drogi od Cecerleg rozłożyło się przy rzeczce miasteczko Ih-Tamir. Wcześniej, po północnej stronie asfaltowej drogi, wystaje z płaskiej doliny, lita skała o sześciennym kształcie. Ma kilkanaście metrów wysokości. Oczywiście jest z nią związana legenda, bo musi być. Zbyt nienaturalnie wygląda w tej scenerii, aby można było sądzić, że lękliwy lud, uzależniony w silnym stopniu od kapryśnej przyrody i klimatu, nie dopisał by do skały nadnaturalnych właściwości. Ale mnie ona zainteresowała z zupełnie innego punktu widzenia. Skała został dość neutralnie opisana w przewodnikach. Nie uchodzi to uwadze żadnego turysty podążającego z Ulan Batar, przez Chara-Chorin do wulkanu Khorgo. W Mongolii jest bowiem tak mało punktów szczególnej wagi, nie mylić z urodą, że cokolwiek jest, na pewno musi być odwiedzone. Turystyka to między innymi przemieszczanie się pomiędzy takimi punktami szczególnej wagi, opisanymi w przewodniku. Tak więc i my się pod rzeczoną skałą znaleźliśmy razem z innymi białasami. To podobnie jak w przypadku właścicieli Land Roverów i Harley'ów. Znają się wszyscy dobrze, bo często spotykają się w service. My spotkaliśmy ponownie parę z Polski, właśnie pod tą nudną skałą. Ja jednak twierdzę, że ciekawa Mongolia to nie rodzynki w cieście, jak ta skała czy klasztory, ale samo monosmakowe ciasto, czyli podróż pomiędzy punktami szczególnej wagi. Ale, jak mi tu Tomek z boku podpowiada - ciasto kupuje się dla rodzynków, a nie dla samego ciasta. Mnie osobiście, tuż za pierwszą przełęczą, za miastem Ih-Tamir, ponownie urzekł piękny krajobraz kosmicznie różnych od tego co znam z Europy, skalistych gór i dolin. Ten miks górskich pejzaży można podawać na miliony sposoby, a Mongolia udowadnia, że ma na to swój prywatny przepis. Pochyliłem się więc nieco w przód, aby ogarniać wzrokiem szerszą perspektywę i wypuściłem zmysł wzroku na pastwisko. Ponownie samo ciasto, pomiędzy rodzynkami, okazało się ciekawsze niż same rodzynki. Brak mi słów które mogłyby oddać piękno tego surowego krajobrazu, jego ciepłą i srogą zarazem kolorystykę. Bezlitosny ogrom przestrzeni, który z powodu pustki, a więc i braku skali, braku elementów znanych, jak wioska, samochody, kominy fabryk, trudny był do ogarnięcia miarą umysłu. Od razu na myśl przychodzą mi zdjęcia galaktyk robione teleskopami, one też są zupełnie z innej rzeczywistości. Zachmurzone, popołudniowe niebo dodawało surowości temu widokowi. Nasze, ogromne Iveco, pełzło niczym czarny robak z pomarańczowym odwłokiem, śmiesznie podskakując na wybojach, nanizane na jedną z nitek żółto-szarej ścieżki, która w tej niegościnnej pustce nikła jak ślad mrówki na świeżo zaoranym polu rolnika spod Żuromina. Gdzieś przy jakiejś wiosce, zauważyłem pierwsze rozpadliny kanionu Czulutyn. Płytka woda przełamywała czarne, powulkaniczne skały i wryła się głęboko, na jakieś trzydzieści metrów w głąb. Kanion rzeki Czulutyn to znana atrakcja tego regionu. Jego zachodni brzeg, bliżej drogi, wyjeżdżony jest samochodami wiozącymi turystów. Nas też zatrzymał swoim niezaprzeczalnym urokiem. Jak to zwykle bywa, próbowałem przywołać z pamięci inne kaniony, do których mógłbym Czulutyn przyrównać. Ale nie wychodziło. Tym piękniejszy mi się wydał, bo patrzyłem na niego oczami młodzieńca. Stojąc na krawędzi skały pstrykałem zdjęcia bez opamiętania. Przestrzeń przepaści wciągała mnie jak magnes. Świadomość ogromnego urwiska sprawiała, że czułem się jakby przyciągany w dół. Jakże by było wspaniale popłynąć kajakiem dnem tego kanionu, po jego zielonkawej wodzie. Gdy tak staliśmy, podeszło ku nam dwóch chłopców. Wyglądali na takich miejscowych dżygitów, ale brudni, zasmarkani, z otwartymi szeroko oczami z powodu Iveco, skłonili Iwonę aby dać im ciastko. Nakarmić biednego. Moim zdaniem oni, ze swoimi umiejętnościami wykształconymi przez ten klimat, przetrwaliby koniec świata, my nie przetrwamy nawet dużego kryzysu paliwowego. |
|
||
Wystartowaliśmy późnym rankiem w deszczu. Cały ten dzień był w deszczu. Nawet pejzaże za oknami samochodu pasowały do tego szarego, nijakiego dnia. Słońce ani razu nie nadało kolorów zielonym łąkom stepu mongolskiego. Z początku dręczył nas niezwykle dziurawy asfalt, który skończył już w miasteczku Zuunmud. Nie mogliśmy sobie poradzić ze znalezieniem odpowiedniej drogi na południe. Wojskowe mapy na GPSa niewiele pomagały. Teren był tylko lekko pofalowany i nie można było się orientować według poziomic. Więc szybko ogarnęła nas pustka wokół. Po horyzont, w każdą stronę, nie było nic prócz zielonej trawy. Szukaliśmy najgłówniejszej drogi, która łączy Ulan Batar z największą atrakcją turystyczną Mongolii - pustynią Gobi oraz z dwoma, kilkunastotysięcznymi miastami - stolicami województw. Nie chciało się nam wierzyć, że kilka równoległych, wyjeżdżonych w trawie, polnych ścieżek, ma być tą główną drogą. Wreszcie dogonił nas jakiś samochód i mogliśmy zasięgnąć języka. Skierowano nas bardziej na zachód, gdzie odnaleźliśmy budowę nowej drogi. Tempo budowy wskazywało, że gdzieś pod koniec mojego życia może zobaczę tu asfalt. Toczyliśmy się więc wzdłuż budowy po wyjeżdżonej w trawie, polnej ścieżce, mając nadzieję, że gdzieś tam, za parę kilometrów, wpadniemy na główną, starą drogę. Jednakże im dalej wgłębialiśmy się w ten równie szary co pusty krajobraz bezgranicznej pustki stepu, tym nasza nadzieja bardziej topniała. Można powiedzieć - im dalej w Mongolię tym mniej dróg. Przez następne pięć godzin zrobiliśmy tylko dwa, krótkie odpoczynki i zobaczyliśmy kilka samochodów z przeciwka. Wokół żywej duszy. Mijały z wolna kilometry i godziny. Zawieszenie Iveco i przewymiarowana buda kempingowa, powodowały tą jazdę niezwykle uciążliwą i powolną. Zaczynał mnie już boleć kręgosłup od tych podskoków, kiedy zatrzymaliśmy się na niewiele wyniesionej ponad teren przełęczy obok szczytu Dżaran-Dulgo (1835m n.p.m.). Oczywiście takie miejsca, dla ludzi żyjących blisko natury, mają moc. Zbudowano więc tutaj ovoo, takie usypisko z kamieni. A że brak utaj drzew, więc wstążki materiału i flagi modlitewne przywiązywano do kamieni. Według nawiedzonych podróżników, którzy we wszelkich przejawach obcej kultury doszukują się nadnaturalnego piękna i tajemniczości, miejsca takie są święte dla Mongolczyków, albo raczej dla wszystkich nacji wyznających szamanizm, albo tak jak Mongolczycy, mieszających wiarę napływową, w tym przypadku buddyzm, czy prawosławie, z wierzeniami animistycznymi. Życie jednak nadweręża idealistyczne wizje. Większość podróżnych zatrzymujących swe samochody w takich szczególnych miejscach, nie rzuca się do wiązania kolorowych szmatek w intencji jakiejś prośby do boga, ani nie czyni zadość rytuałom, czy tradycji, obchodząc trzykrotnie w nabożnym skupieniu ovoo. Większość traktuje takie miejsca jako dobry parking. Wyrzuca tu śmieci, albo korzysta z dzikiej toalety w trawie, lub wprost na drodze, jak to czynił przy nas kierowca ciężarówki. Widać zdjęcie spodni i opróżnienie okrężnicy na środku międzywojewódzkiej, na oczach turystów, należy do mongolskiego zwyczaju. My też się tu zatrzymaliśmy dla odpoczynku i za potrzebą. Poszliśmy nieco dalej w trawę. Trzeba mieć choć trochę kultury! W tej bezosobowej pustce, gdzie przez całe godziny nic się nie zmienia w krajobrazie, gdzie widok za oknem w pierwszą godzinę podróży jest taki sam jak w ostatnią, takie miejsca powodują, że człowiek chce się zatrzymać, bo wreszcie jest jakaś odmiana. Kolorowe szmatki na ovoo, wyjeżdżony przez samochody parking w trawie i nadzieja, że za tą niską przełęczą wreszcie zmieni się krajobraz. Ale kończy się na tym, że można wdepnąć w gówno. Budowa nowej drogi dawno została gdzieś w tyle. Zrobiło się trochę więcej samochodów wokół nas. To znaczy, tak w przybliżeniu, jeden na pół godziny. Drogi tu nikt, nigdy nie wytyczał, nie planował i nie budował. Przed wiekami była tu z lekka wydeptana ścieżka przez konnych jeźdźców. Wiodła po prostu najkrótszą drogą ze stolicy na południe, omijając większe wzniesienia i bagna. Potem zaczęły jeździć tu pierwsze samochody i wyjeździły szerszą ścieżkę. A kiedy koleiny stały się za głębokie, wyjeżdżono nową ścieżkę obok starej. Tak wygląda jedna z najważniejszych arterii komunikacyjnych Mongolii. To daje obraz jak mało mieszka tu ludzi na wsi, jak rzadko maja potrzebę przemieszczania się do innego regionu kraju, jak trudno tu rozwinąć jakiś biznes oparty na transporcie czy komunikacji oraz jak bardzo ta rzeczywistość różni się od tego co Europejczyk rozumie przez normę. Gdy wreszcie dojechaliśmy do wioski Delger-Tsogt, tak na oko kilkadziesiąt domów, skręciliśmy na zachód, w rejon skalistego masywu Baga Gazaryn Chuluu. Teraz, przez ponad trzydzieści kilometrów wiodła nas przez zielone pagórki już tylko z lekka wyjeżdżona ścieżyna. Chcieliśmy zanocować pośród nagich, wapiennych skał, źródeł mineralnej wody i drzew. Opis ten wyczytaliśmy z przewodnika Lonely Planet. Jak ulał nadawał się na zakończenie tego nadmiernie nudnego dnia, podczas którego zacząłem już wątpić w piękno krajobrazu mongolskiego. No i udało się. Znaleźliśmy nagie skały o fantazyjnych kształtach, wyrastające wprost z zielonego trawnika. Trochę jak w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Straciłem już nadzieję, że krajobraz po dziesięciu godzinach jazdy w ogóle może się zmienić. A jednak, Zrobiło się pięknie. Tyle, że drzew tu nigdy nie było. Spostrzegliśmy zaledwie dwa. To już drugi raz Lonely Planet, zawsze tak precyzyjny, w Mongolii przelukrowuje rzeczywistość. Niedobrze to wróży na przyszłość naszej podróży. Ale mimo to warto było tu przyjechać. Ten krajobraz jak z bajki przyciągał podobno już samego Czyngis Chana i jego konie, które tu znajdowały krystaliczną wodę. Dla mnie był on jak łyk zimnej, czystej wody, po całodziennej jeździe motocyklem w spiekocie słońca. Ale nie popadajmy w skrajność, Gdybym mieszkał w Ulan Batar, to bym tu przyjeżdżał może dwa razy do roku. A gdybym mieszkał na Syberii, to bym tu nie przyjechał nigdy, za daleko się tłuc po dziurach. Korzyści niewspółmierne do wysiłku. Ale my przyjechaliśmy tu z Europy! Mam nadzieję, że dalej będzie równie pięknie, a nawet dużo piękniej. |
Ałtaj jesienią Ałtaj jesienią Ałtaj mongoliski i płoty budowane przez kazachskich pasterzy podróż rzeką Bayanzag pierwsza część filmu druga część filmu |
Im bardziej zbliżaliśmy się do wioski Tarjat, tym krajobraz stawał się bardziej surowy. Czarne skały i szklista, lodowata woda rzek, przypominały wulkaniczną Islandię. W końcu przekroczyliśmy bramę parku za 7zł/osoba i wjechaliśmy na czarne jak smoła pobojowisko wokół wulkanu Khorgo. Okrążyliśmy jego niski, łagodny stożek i wjechaliśmy na stromą przełęcz, dzielącą go od jeziora Terkhin Tsagan. Na przełęczy rósł las i w jego pobliżu zanocowaliśmy. Zachód słońca nad jeziorem ubarwił ciepłymi kolorami szeroką i długą perspektywę. W dole świeciły nieliczne latarnie ger-kempingów dla białych turystów. A my byliśmy tu, na przełęczy zupełnie sami, 2150m n.p.m. Chowaliśmy się za samochód przed wiatrem i grzaliśmy zmarznięte dłonie nad ogniskiem. Rano na namiocie był pierwszy w tej podróży szron. Poranek nie był przyjemny. Namiotem szarpał lodowaty wiatr. Mimo, że słońce dawno już wstało, wcale nie zrobiło się cieplej. Wczorajszy deszcz widać przyniósł zmianę pogody. Przyszedł mroźny wyż z silnym wiatrem. No ale nie można siedzieć w namiocie cały dzień! W końcu trzeba zmierzyć się z rzeczywistością poza śpiworem i poza namiotem. Z przełęczy, gdzie rozbiliśmy obóz, roztaczał się piękny widok na wschodnią stronę. Słońce ostro świeciło na błękitnym niebie i ukazało wulkan Khorgo w pełnej krasie. Między przełęczą a stożkiem wulkanu, rozciągał się czarny kobierzec żużlu i spękanej lawy. W niektórych miejscach rosły na nim karłowate cedry. Przed 7700 laty nastąpiła erupcja i wylewająca się lawa zatopiła całą dolinę, blokując jednocześnie rzekę Sumyn, co spowodowało utworzenie jeziora Tekhin Tsagan. Krajobraz nader ciekawy, bo zupełnie inny od tego co do tej pory widzieliśmy w Mongolii. Góry tutaj stały ciasno obok siebie, niektóre miały skaliste czuby, najwyższy sięgał 2693m n.p.m., czyli jakieś 600m wyżej niż nasza przełęcz. Północne stoki porastały drzewa iglaste, reszta była obsiana zieloną trawą. Po śniadaniu, gnani zachodnim wiatrem, poszliśmy przez wulkaniczny dywan do Khorgo. Wydawało się to proste. Dzieliło nas od wulkanu ledwie 2300 metrów, ale czarne, ostre skały zwietrzałej, spękanej lawy, nie pozwalały na szybki marsz. Niekiedy lawa wyglądała jak stary, miejscami wybrzuszony i spękany asfalt. W jego szczelinach tliło się coś zielonego. Niekiedy lawa spiętrzała się jakby zderzając ze sobą dwa nurty. Wtedy trzeba było wspinać się na czarne, chrzęszczące pod butami żużlowisko. Na szczycie takich zwałów ziała zwykle głęboka rozpadlina, którą trzeba było przeskoczyć. Nie można było pomagać sobie rękami, bo krawędzie luźnej skały najeżone były ostrymi krawędziami. Przypomniałem sobie dawne czasy, kiedy wraz z ojcem woziłem taczką koks do pieca w piwnicy naszego domu. Kiedy ładowałem go na taczkę, albo po nim stąpałem, chrzęścił tak jak te kawałki luźnej lawy czy pumeksu. Nasza droga przez czarną mękę mimo wszystko była ciekawa. Czasami otwierała się przed nami kilkaset metrowa przestrzeń czarnego pobojowiska, zaprzeczenie jakiejkolwiek wegetacji. Przedzieraliśmy się wtedy jak pionierzy po zgliszczach starego świata. Widok był na tyle niecodzienny, że raczej nie przygnębiał swoim bezdusznym zaprzeczeniem życia, ale interesował innością. Chociaż gdyby ciągnął się tak całymi kilometrami, można by się poczuć jak w piekle. W końcu jednak wdrapaliśmy się na wulkan. Z krawędzi jego garbatej kaldery spojrzałem w dół żużlowej dziury. Odwrócony stożek sięgał głęboko do środka Ziemi. Wyglądało to jak wygasły przed wiekami gigantyczny piec, albo lądowisko dla statków kosmicznych, z którego nie wygrzebano popiołu. Ale gdzieś tam, pod spodem było dno, metalowe raszki paleniska, a my byliśmy mrówkami stojącymi na krawędzi pieca. 7700 lat temu wszystko tu wrzało i kipiało, dziś tylko zgliszcza i spokój. Przyroda nie kieruje się prawami wymyślonymi przez człowieka. Wokół wulkanu, ze stoickim majestatem, piętrzyły się szczyty gór. O wiele wyższe od krateru. Na ten najwyższy postanowiłem się wdrapać. Z początku szło mi nawet łatwo, łagodnie wznoszącym się żlebem. Między rzadkimi drzewami towarzyszyły nam kozy i beczące owce. Bawiły nas swoimi przypominającymi ludzkie, odgłosami. Ogromne stado, na kilkaset sztuk, wchłonęło nas w swoje szeregi i dreptało razem z nami, skubiąc przez cały czas lichą trawę. Potem zostaliśmy sami, stado skręciło w lewo. Jak na umówiony znak wszystkie kozy i owce zaczęły migrować na południowy stok żlebu. Z oddali wyglądały jak ruszająca się ziemia. Nie miały pasterza, ani wyróżniającego się na czele przywódcy. Tak jakby umysł zbiorowy kierował ich ruchami. My zaczęliśmy się wspinać stromo na szczyt. Ale im wyżej wchodziliśmy tym dalszy wydawał się cel. Zaokrąglone zwieńczenie góry, niewidoczne u podnóża, ukrywało skalisty szczyt daleko. Iwona zrezygnowała i skręciła ku obozowi, więc wdrapałem się na skałę sam. Wiatr wciskał mi oddech na powrót w usta. Ale postałem chwilę aby podziwiać widok. Dorzuciłem też swój kamyczek do małego ovoo. Widać stąd było prawie całe jezioro, wioskę Tarjat, góry po przeciwnej stronie jeziora oraz mały, z tej perspektywy, wulkan. Teraz z góry wyglądał jak kluska z dziurką uwalana czarnym piaskiem. Widać było także Iveco, jak pomarańczowy, maleńki kwiatuszek, na przeciwległym końcu łąki. Powrót do obozu również był emocjonujący. Musiałem sforsować mały łańcuch skalistych szczytów. Iwona wolała je obejść doliną. Wieczorem zrobiliśmy duże ognisko. Na przekór lodowatym wiatrom, rano wstaliśmy przed wschodem słońca aby zdążyć złożyć namiot zanim obudzi się, śpiący w nocy, zachodni wiatr. Niestety ubiegł nas i wziął się do pracy tego dnia godzinę przed wschodem. Bogowie znają zamysły ludzi i bywają złośliwi. Grubo ubrani ruszyliśmy północnym brzegiem jeziora na zachód. Mimo wczesnej godziny, widać było ruch w jurt-campingach. Znaczy turyści w tradycyjnych gerach pomarzli w nocy i domagali się gorącej herbaty. Spostrzegliśmy też zaparkowaną na plaży Discovery III z Anglii. Jeszcze spali. |
|
||
Ranek przywitał nas mgłą. Czubki skalistych szpic zniknęły w chmurach. Nici z trekingu. Zrobiliśmy duże koło samochodem pomiędzy skałami i skierowaliśmy się na powrót ku głównej. Wczoraj mieliśmy średnią z całego dnia 26km/h, dziś pewnie nie będzie lepiej. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do wioski Delger-Tsogt i wskoczyliśmy na główną. Przez następne trzy godziny jechaliśmy polnymi ścieżkami na południe. Główna wyglądała jak wiązka dwudziestu, luźno powiązanych kabli elektrycznych, rzuconych na pustkowie zielonego stepu. Wiązana raz po razie, w odległości kilku kilometrów opaskami zaciskowymi gdzie wszystkie ścieżki łączyły się w jedną aby przeprawić się przez okresową rzeczkę albo bagna. Potem na powrót rozbiegały się po stepie w poszukiwaniu lepszego, bardziej równego podłoża i kierowały się równolegle względem siebie, wężykując pomiędzy kamieniami. No i tak jechaliśmy godzina za godziną. Z atrakcji dnia był obiad z wołowiną za 10zł i festyn lokalnych wytwórców żywności oraz rzemiosła z Mandalgobi - 13 tysięcy mieszkańców. Tuż przed miasteczkiem zaczął się niespodziewanie asfalt. Na tyle nas zaskoczył na tym pustkowiu, że aż poświęciliśmy mu chwilę postoju i zdjęcie. Chciałem wyjść i ucałować czarną wstęgę, ale zostałem zrugany, że niby byłaby to czcza profanacja papieskiego gestu. Chociaż ja bardziej miałem na myśli pijanego Kwaśniewskiego. Pomknęliśmy więc zawrotną prędkością 110km/h ku stolicy regionu - Mandalgobi. Miasteczko mnie zaskoczyło. Spodziewałem się zaplutej, gnijącej we własnych odpadkach dziury, jak w Rosji, a tu wręcz przeciwnie. Na początek plac zabaw dla dzieci - spełniał normy unijne. Potem nowiuśka stacja paliw, nowoczesne kładki z barierkami nad przepustami wodnymi, a następnie festyn. Widać było rękę gospodarza, kogoś kto potrafi zebrać ludzi aby poczuli się we własnym domu jak w domu. Żeby nie żyli ideą - a ja i tak kiedyś stąd ucieknę. Żeby ich zainspirować do stworzenia lepszego świata tu - u nas we wiosce. Na festynie był obecny nawet jakiś biały wolontariusz, pewnie z delegacji Banku Światowego. Pilnują swoich pieniędzy. Na niewielkim placyku, po jego obrzeżach, stały kramy, gdzie wzorowe gospodynie wystawiały swój najlepszy wyrób. A to ser z suszonego na słońcu mleka, a to bambosze z filcu pięknie ozdabiane, a to sok z ciekawych owoców i takie tam. Widać było zaangażowanie społeczne w ciemnych, skośnych oczach starszych pań. Rzekłbyś takie koło gospodyń wiejskich. Ale to nie Bawaria, to zapchlona Mongolia. Dlatego aż serce we mnie drgnęło na ten widok czynu społecznego, na ten ruch oddolny, gest patriotyzmu kobiecego. Po pijaku z szabelką na czołgi, wyśpiewując 'hej sokoły' to każdy potrafi. Ale taki festyn, w takiej dziurze, na środku pustego stepu, to wyczyn. Potem były śpiewy, tańce i wizyty dostojników w ludowych strojach. My zrobiliśmy zakupy i zatankowaliśmy wodę na prysznic. Łatwo zauważyć tutaj o wiele większą biedę niż w Ulan Batar, ale tej degręgolady i rozkładu co w miasteczkach syberyjskiej Rosji tu nie ma. Może dlatego, że ludzie żółci są tu we własnym kraju, a biali Rosjanie w takim Minusińsku są potomkami kolonizatorów, którym marzenia o easternie zdeformowała komuna. Przez następne sześć godzin jazdy nic prócz urwanego w Iveco błotnika się nie wydarzyło. Minęły nas tylko trzy samochody. Droga do Dalan-Dzadgad stała się jeszcze bardziej zapyziała. Bez samochodu terenowego nie podchodź. Czasami nikła w żwirze stepu, czasami w bagnach. A to przecież droga międzywojewódzka. Raz nawet o mały włos nie utonęliśmy na środku pustkowia w błocie. Wioski jakie mijaliśmy, oznaczone na mapie całej Mongolii (skala 1:1.5 miliona), okazywały się trzema jurtami rozrzuconymi, na odległość kilometra od siebie, pośród coraz bardziej szarzejącego stepu. Zwykle skupiały się wokół jakiegoś źródła wody. Tym niemniej step z zielonego przeistoczył się w szary żwir. Po jedenastu godzinach jazdy rozbiliśmy obóz na małym wzniesieniu. Jest jakaś taka ludzka przekora, żeby na noc zatrzymać się w jakimś szczególnym miejscu. A tu przez cały dzień krajobraz niczym się nie wyróżniał. Idealnie, monolitycznie, monochromatycznie, tak samo. Co ciekawe, zaczęła mi się ta pustka i monotonia podobać. Z chęcią zostałbym tu na dłużej. Ten ogrom przestrzeni i widok horyzontu 360 stopni dookoła, a wokół płasko i pusto. To zmusza do bycia blisko siebie. Dziś wykręciliśmy tylko 23km/h średniej. Ale jutro będzie lepiej! Wieczorem odwiedziły nas inżyniery co stawiają słupy telefonii komórkowej. Tacy na delegacji, wygniecieni, przepaleni i przepici, same chłopy. Wśród nich był nawet zastępc\a szefa firmy, na wizytacji. Pogadaliśmy po rosyjsku i angielsku. Potem jeszcze nawiedził nas pasterz na chińskim mopedzie. W tradycyjnym, powłóczystym surducie w kwiatki, z długimi rękawami, co mają robić za rękawiczki, z żółtą szarfą w pasie, w zakurzonych bryczesach. Wypatrzył nas przez lornetkę. Ma swój ger - jurtę, kilkanaście kilometrów w bok od drogi. Z nim pogadaliśmy na migi. Iwona wręczyła mu souvenir w postaci kartki pocztowej na której majestatycznie sterczał w słońcu poznański ratusz. Ten widok dla pasterza był dość szokujący. W tej pustkowi, po latach można zupełnie zdziczeć, jakby to powiedzieli poznaniacy. Albo odsunąć się od świata ludzi, od systemu, jak ja bym to powiedział. Zachwycił go jednak pewien znajomy mu element na widokówce. Były to poznańskie koziołki z blachy. Staliśmy przy samochodzie jeszcze długo po zmroku. Niebo było aż jasne od gwiazd. Wystarczyło zadrzeć głowę do góry i znaleźć się w innym świecie. Wszystko co tu, blakło i znikało, a wszystkie marzenia o tym co tam, kolorowała wyobraźnia. |
Dalsza część jeziora Terkhin Tsagan okazała się o wiele nudniejsza niż wschodni jego kraniec. Krajobraz obłych pagórków, szarozielonych od traw, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ziewając z niewyspania, rozgrzani już wentylacją samochodu, powoli człapaliśmy wyboistą drogą ku głównej. Dotarliśmy do niej po dwóch godzinach. No i jak to w Mongolii, główna okazała się nasypem z niezwykle dziurawą szutrówką. Właściwie wszyscy jeździli po trawie z boku, wyjeżdżając liczne, nowe ścieżki. Były bardziej znośne do jazdy. W Mongolii podróż samochodem wcale nie oznacza, że wszędzie można szybko dojechać. Pokonanie przestrzeni okazuje się być mozolnym podskakiwaniem na dziurach, każde trzydzieści kilometrów to godzina. Cóż jak przemieszczanie się samochodem w godzinach szczytu w Warszawie. Aż do Toson Tsengel krajobraz zmieniał się falami. Przez dwie godziny było nudno, potem na chwilę pojawiły się fantazyjne, szarobiałe skały, a potem znów nuda. Zjedliśmy mięsne śniadanie w Tsakhir. Przy tej okazji obejrzeliśmy sobie sprawne zarzynanie barana. Patrzyliśmy przez okno na podwórko za barem. Baran obstalowany wczoraj na ubicie, z każdą minutą coraz mniej przypominał śmierdzącego futrzaka. Każdy jego kawałek, sierść, skóra, mięso, kości, wnętrzności, krew znajdywały swoje miejsce w jakimś naczyniu, a baby odnosiły go do domu. Zwierzę w zręcznych rękach ludzi przestawało istnieć. W końcu na podwórku pozostała tylko mokra plama. Ludzie też tak mogą przestać istnieć. Właśnie kucharka przyniosła na mój stół buzz, takie pierogi - momosy z baraniną. Wziąłem się więc do jedzenia. Aby udusić w zarodku wyrzuty sumienia wegetarian, większość kultur na świecie przyjęło traktować zwierzęta jak sługi podległe człowiekowi. Może dlatego obrazoburczą herezją jest wyobrażanie sobie, że to człowiek może być hodowany jak zwierze, z racjonalnych, bezideologicznych pobudek. A to przecież jest zupełnie możliwe. Sądzę, że nawet człowiek człowiekowi potrafiłby zgotować ten los. Bo upodlona ciałem dusza, przestaje być świetlistą istotą. W dolinie rzeki Tsetsuhijn wpadliśmy w typowy, alpejski krajobraz. Rzeka spływająca z gór wiła się pośród traw i krzewów o jesiennych barwach, a dolina obsadzona była drzewami iglastymi. Przypominało to rzekę Izerę w październiku. Zatęskniłem do jesieni. Za Toson Tsengel wjechaliśmy w surowe pustkowia obsiane wysoką jak na Mongolię trawą. Teraz przed nami ponad pięćset kilometrów bezludnego krajobrazu. Wszystkie jeziora w okolicy są słone, wysoki płaskowyż z rzadko rozsianymi malowniczo kolorowymi szczytami gór, jest zimny i hula po nim ostry wiatr. Nie ma tu słodkiej wody, więc mało tu pasterzy i ich zwierząt. Nie ma kto kosić trawy. Zatrzymaliśmy się na nocleg nad słonym jeziorem Telmen. Zachodni wiatr nawiał na piaszczystą plażę białą sól i szumiał w słomkowej, wysokiej trawie. Zachodzące na pomarańczowo słońce oblewało krajobraz ciepłym kolorem i powstrzymywało, deszczowe, granatowe chmury na wschodzie. Mimo to było zimno jak diabli. Rano w namiocie zamarzł mi tusz w długopisie kiedy pisałem te słowa przed świtem. Przypomniałem sobie mijane wczoraj wioski i miasteczko Tsavdan. Były biedniejsze i jakieś takie bardziej brudne od tych ze środkowej Mongolii. Te na południu były ubogie, te na północnym zachodzie po prostu biedne. Jednakże w sklepach można było kupić prawie wszystko, a bardzo dużo produktów 'made in Poland'. W Toson Tsengel próbowaliśmy skorzystać ze sponsorowanych internet cafe. Ale jak zwykle koczowały tam tabuny dzieciaków grające w internetowe, międzynarodowe gry komputerowe, których ideą przewodnią jest strzelanie do wszystkiego co się rusza a na drzewo nie ucieka. Ludziom z zachodnich fundacji pomocowych wydaje się, że idea internetu w każdej wiosce cywilizuje zacofany naród, jak kiedyś działania pod hasłem 'elektryczność w każdej wiosce', ale internet dla ludzi na wsi tylko poprawia wskaźniki. A w tych jaskiniach internetu kipiących od emocji małoletniego hazardu, jedynie zwyżkują wskaźniki ogłupienia i demoralizacji. Kiedyś łatwo było cywilizować doprowadzając linię elektryczną do wioski i już. Dziś otwieranie okna na świat przez internet bardziej globalizuje, eksportuje głupotę z Zachodu, niż rozwija. Może już czas aby tak zwana opinia publiczna z Zachodu zaczęła traktować globalizację jako proces niosący więcej złego niż dobrego, nie tylko z powodu wpatrzonych w ekran komputera małolatów z Mongolii. Rano słońce było rozmazane za chmurami. Siny blask żółtego światła na dawał ciepła. Wiatr całkiem ustał. Butelka z wodą do mycia zębów zawierała miksturę lodu i wody, trudno było umyć nią twarz. Na szczęście mieliśmy samochód. Nie wiem czy moje liche zdrowie wytrzymałoby teraz jazdę motocyklem. Ale lokalni pasterze śmigali w ten mroźny poranek na swych chińskich mopedach, za okrycie mając deel - powłóczystą sukamene związaną w pasie kolorową szarfą, a na głowie czapkę kroju wędkarskiego i okulary przeciwsłoneczne. Dziś przejechaliśmy w dwanaście godzin coś koło 240 kilometrów. Zrobiliśmy tylko cztery, krótkie postoje. Jazda polegała na bezustannym wpatrywaniu się w drogę aby zobaczyć nagłe, większe dziury, które groziły utratą zawieszenia. Obijaliśmy się w kabinie jak ziarenka w grzechotce trzymanej niemowlęcą ręką. Albo jak kartofle na chłopskiej furmance zdążającej przez pola na targ. Nie było chwili spokoju, cały dzień trzeba było trzymać się czegoś ręką, aby nie wylecieć z fotela. Nie mogłem nawet trafić palcem w odpowiedni klawisz na klawiaturze komputera. Niby byliśmy już do tego przyzwyczajeni po tylu dniach spędzonych na mongolskich drogach, ale mimo to mogliśmy tylko kląć w duchu z bezsilności. |
|
|
||
Ranek przywitał nas mgłą. Czubki skalistych szpic zniknęły w chmurach. Nici z trekingu. Zrobiliśmy duże koło samochodem pomiędzy skałami i skierowaliśmy się na powrót ku głównej. Wczoraj mieliśmy średnią z całego dnia 26km/h, dziś pewnie nie będzie lepiej. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do wioski Delger-Tsogt i wskoczyliśmy na główną. Przez następne trzy godziny jechaliśmy polnymi ścieżkami na południe. Główna wyglądała jak wiązka dwudziestu, luźno powiązanych kabli elektrycznych, rzuconych na pustkowie zielonego stepu. Wiązana raz po razie, w odległości kilku kilometrów opaskami zaciskowymi gdzie wszystkie ścieżki łączyły się w jedną aby przeprawić się przez okresową rzeczkę albo bagna. Potem na powrót rozbiegały się po stepie w poszukiwaniu lepszego, bardziej równego podłoża i kierowały się równolegle względem siebie, wężykując pomiędzy kamieniami. No i tak jechaliśmy godzina za godziną. Z atrakcji dnia był obiad z wołowiną za 10zł i festyn lokalnych wytwórców żywności oraz rzemiosła z Mandalgobi - 13 tysięcy mieszkańców. Tuż przed miasteczkiem zaczął się niespodziewanie asfalt. Na tyle nas zaskoczył na tym pustkowiu, że aż poświęciliśmy mu chwilę postoju i zdjęcie. Chciałem wyjść i ucałować czarną wstęgę, ale zostałem zrugany, że niby byłaby to czcza profanacja papieskiego gestu. Chociaż ja bardziej miałem na myśli pijanego Kwaśniewskiego. Pomknęliśmy więc zawrotną prędkością 110km/h ku stolicy regionu - Mandalgobi. Miasteczko mnie zaskoczyło. Spodziewałem się zaplutej, gnijącej we własnych odpadkach dziury, jak w Rosji, a tu wręcz przeciwnie. Na początek plac zabaw dla dzieci - spełniał normy unijne. Potem nowiuśka stacja paliw, nowoczesne kładki z barierkami nad przepustami wodnymi, a następnie festyn. Widać było rękę gospodarza, kogoś kto potrafi zebrać ludzi aby poczuli się we własnym domu jak w domu. Żeby nie żyli ideą - a ja i tak kiedyś stąd ucieknę. Żeby ich zainspirować do stworzenia lepszego świata tu - u nas we wiosce. Na festynie był obecny nawet jakiś biały wolontariusz, pewnie z delegacji Banku Światowego. Pilnują swoich pieniędzy. Na niewielkim placyku, po jego obrzeżach, stały kramy, gdzie wzorowe gospodynie wystawiały swój najlepszy wyrób. A to ser z suszonego na słońcu mleka, a to bambosze z filcu pięknie ozdabiane, a to sok z ciekawych owoców i takie tam. Widać było zaangażowanie społeczne w ciemnych, skośnych oczach starszych pań. Rzekłbyś takie koło gospodyń wiejskich. Ale to nie Bawaria, to zapchlona Mongolia. Dlatego aż serce we mnie drgnęło na ten widok czynu społecznego, na ten ruch oddolny, gest patriotyzmu kobiecego. Po pijaku z szabelką na czołgi, wyśpiewując 'hej sokoły' to każdy potrafi. Ale taki festyn, w takiej dziurze, na środku pustego stepu, to wyczyn. Potem były śpiewy, tańce i wizyty dostojników w ludowych strojach. My zrobiliśmy zakupy i zatankowaliśmy wodę na prysznic. Łatwo zauważyć tutaj o wiele większą biedę niż w Ulan Batar, ale tej degręgolady i rozkładu co w miasteczkach syberyjskiej Rosji tu nie ma. Może dlatego, że ludzie żółci są tu we własnym kraju, a biali Rosjanie w takim Minusińsku są potomkami kolonizatorów, którym marzenia o easternie zdeformowała komuna. Przez następne sześć godzin jazdy nic prócz urwanego w Iveco błotnika się nie wydarzyło. Minęły nas tylko trzy samochody. Droga do Dalan-Dzadgad stała się jeszcze bardziej zapyziała. Bez samochodu terenowego nie podchodź. Czasami nikła w żwirze stepu, czasami w bagnach. A to przecież droga międzywojewódzka. Raz nawet o mały włos nie utonęliśmy na środku pustkowia w błocie. Wioski jakie mijaliśmy, oznaczone na mapie całej Mongolii (skala 1:1.5 miliona), okazywały się trzema jurtami rozrzuconymi, na odległość kilometra od siebie, pośród coraz bardziej szarzejącego stepu. Zwykle skupiały się wokół jakiegoś źródła wody. Tym niemniej step z zielonego przeistoczył się w szary żwir. Po jedenastu godzinach jazdy rozbiliśmy obóz na małym wzniesieniu. Jest jakaś taka ludzka przekora, żeby na noc zatrzymać się w jakimś szczególnym miejscu. A tu przez cały dzień krajobraz niczym się nie wyróżniał. Idealnie, monolitycznie, monochromatycznie, tak samo. Co ciekawe, zaczęła mi się ta pustka i monotonia podobać. Z chęcią zostałbym tu na dłużej. Ten ogrom przestrzeni i widok horyzontu 360 stopni dookoła, a wokół płasko i pusto. To zmusza do bycia blisko siebie. Dziś wykręciliśmy tylko 23km/h średniej. Ale jutro będzie lepiej! Wieczorem odwiedziły nas inżyniery co stawiają słupy telefonii komórkowej. Tacy na delegacji, wygniecieni, przepaleni i przepici, same chłopy. Wśród nich był nawet zastępc\a szefa firmy, na wizytacji. Pogadaliśmy po rosyjsku i angielsku. Potem jeszcze nawiedził nas pasterz na chińskim mopedzie. W tradycyjnym, powłóczystym surducie w kwiatki, z długimi rękawami, co mają robić za rękawiczki, z żółtą szarfą w pasie, w zakurzonych bryczesach. Wypatrzył nas przez lornetkę. Ma swój ger - jurtę, kilkanaście kilometrów w bok od drogi. Z nim pogadaliśmy na migi. Iwona wręczyła mu souvenir w postaci kartki pocztowej na której majestatycznie sterczał w słońcu poznański ratusz. Ten widok dla pasterza był dość szokujący. W tej pustkowi, po latach można zupełnie zdziczeć, jakby to powiedzieli poznaniacy. Albo odsunąć się od świata ludzi, od systemu, jak ja bym to powiedział. Zachwycił go jednak pewien znajomy mu element na widokówce. Były to poznańskie koziołki z blachy. Staliśmy przy samochodzie jeszcze długo po zmroku. Niebo było aż jasne od gwiazd. Wystarczyło zadrzeć głowę do góry i znaleźć się w innym świecie. Wszystko co tu, blakło i znikało, a wszystkie marzenia o tym co tam, kolorowała wyobraźnia. Następnego dnia ruszyliśmy dalej na południe. I znowu zdziwił nas widok pierwszej wioski Tsogd-Ovoo. Schludna, czysta, kolorowa. Bardziej przypominała atmosferą północnoskandynawskie eremy aniżeli syberyjską biedę wsi rosyjskiej. Nawet w centralnej Azji, w byłych republikach sowieckich, wioski na stepie czy pustyni przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy, mimo że nie mieszkają tam biali kolonizatorzy. Może kilkadziesiąt lat słowiańskiej rusyfikacji umysłów a potem sowietyzacji gospodarki, spowodowały że ludzie w takim Kazachstanie, Kirgizji czy Uzbekistanie, na siłę wstawieni w ramy jakie narzucił biały człowiek, utracili swą dawną tożsamość, szacunek do miejsca w którym żyją, chęci do poprawy. Potem były nudne godziny jazdy po wyboistej drodze, w ostrym słońcu i zimnym wietrze. Gobi Reserve - potężny, brązowy masyw Ałtaju Gobijskiego oraz stolicę regionu Dalan-Dzadgad zobaczyliśmy na długo przed tym zanim tam dojechaliśmy. Wydawało się, że to mała wioska na tle jakiegoś pagórka i za chwilę do niej dotrzemy. Ale rzut oka na mapy wyraźnie dawał do zrozumienia, że to tylko złudzenie, spowodowane bardzo długą perspektywą pustki stepu. Do miasta zostało nam ponad 30 kilometrów, czyli godzina jazdy. Mieliśmy więc czas na zastanowienie się co nas jeszcze tego dnia czeka. Jednakże podskoki na dziurach były tak znaczne, że nie sposób było czytać, w czasie jazdy, notatek dotyczących tego regionu. Ręce były potrzebne do trzymania się fotela aby z niego nie wyskoczyć. Krótkoskokowe, resorowe zawieszenie Iveco, dawało z siebie co tylko mogło, ale nie projektowano go z myślą o takich drogach, albo raczej bezdrożach. Przed wjazdem do miasta nasza droga połączyła się z główniejszą, bardziej wyjeżdżoną, biegnącą ze wschodu, z miasteczka Saynschand, do którego dochodzi kolej transmongolska. Widać to właśnie stamtąd importowana do Dalan-Dzadgad wszelkie dobra i turystów. To bliżej niż Ulan Batar. A było co wozić. Po ulicach miasta wałęsało się kilkunastu białych turystów, a w sklepach można było znaleźć pełen asortyment. Od ikry z Rosji, po ogórki konserwowe i pasztet z Polski, całkiem smaczne napoje orzeźwiające z Korei oraz ciekawe, ostre przyprawy, i opieńki w zalewie z Chin. Oczywiście były także standardowe rzeczy typu snikers, pepsi, a także lokalne wyroby piekarnicze i warzywa z tutejszych szklarni. Dalan-Dzadgad nie zaskoczył nas swoim cywilizowanym wyglądem. W centrum zaprojektowano zielony deptak z ławeczkami i drzewami. Ozdabiały go wykonane w kolorowym betonie figurki dinozaurów, każdy był inny, a naliczyłem ich ponad dwadzieścia. Ten region słynie z odkryć skamieniałych dinozaurów. Jest też znany ze swej kopalni miedzi i złota. Nie dziwi więc wygląd kilku nowoczesnych biurowców i hoteli, asfaltowe ulice i ogólny porządek. Centrum zbudowane z murowanych budynków otacza wianuszek dzielnic filcowych jurt, odgrodzonych od siebie wysokimi, drewnianymi płotami. To nie są slumsy jak w innych krajach Azji, ale normalne domy ludzi tutaj pracujących i nadal przywiązanych do tradycji mieszkania w gerze - jurcie. Nie ma tu śmieci, ani smrodu jak w Indiach. Nie rzadko przed frontem niektórych gospodarstw stoją zaparkowane, nowe Land Cruisery czy terenowe Lexusy. Dalan-Dzadgad ma 13 tysięcy mieszkańców i nie tylko jest stolicą regionu, ale także bramą do największej atrakcji turystycznej Mongolii. Według przewodników fantazyjnie ukształtowane góry, na południe i zachód od miasta to coś wyjątkowego na skalę całego kraju. I z tym się zgadzam. Kwestią sporną pozostaje czy jest tu aż tak pięknie aby tłuc się trzy dni po dziurach z Ulan Batar. No... można przylecieć samolotem. Aby poznać piękno tego kawałka Mongolii pojechaliśmy czterdzieści kilometrów na zachód, w masyw Dzun-Sajchny, do kanionu Yolyn, który ma zaszczyt być wizytówką Gobi National Reserve. Wygląd z daleka oraz cała ta reklama turystyczna przypominały mi pustynię Wadi Rum w Jordanii, chociaż nie było tu tyle piachu ani tak niecodziennych kolorów. Na bramie do kanionu zbudowano mizerne muzeum z kiepską wystawą wypchanych zwierząt jakie tu żyły lub jeszcze żyją. Moim zdaniem powinny znaleźć się tu galerie zdjęć pięknych plenerów całego parku Gobi, który jest zbyt duży aby normalni turyści przylatujący tu na dwa dni, mogli go zwiedzić, a zdjęcia byłyby tylko zachętą aby tu wrócić na dłuższy pobyt w przyszłości. Obok stały jurty z souvenirami jakie zwykle serwuje się bogatym turystom zwożonym tutaj samochodami. Wjazd do kanionu kosztował 7zł za osobę. Dziesięć kilometrów dalej serpentynami pośród całkiem ładnych, zielonych stoków wzgórz, zorganizowano parking dla samochodów. Stało już tu kilka Land Cruiserów i dwa ogórki - UAZy452. Turyści dalej, do głównej atrakcji - kanionu Yolyn, szli lub jechali konno. To około 2.5 kilometra. My przeszliśmy około pięć kilometrów w nadzieli dotarcia do tego czegoś..., co zadośćuczyniłoby naszym wysiłkom dotarcia na południe Mongolii. Ale najładniej było gdzieś w połowie, czyli po tych opisanych w przewodniku 2.5 kilometra. Kiedyś zbierało się w wąskim, skalnym przesmyku coś na kształt lodowca, rozpuszczającego się co roku w okolicy lipca. Ale ocieplenie klimatu temu skutecznie zapobiegło. Wróciliśmy więc do samochodu i poszukaliśmy sobie na nocleg, ładnej polanki pośród gór. Ten kawałek Gobi wydaje się całkiem ładny, ale nie piękny. Nie dorasta do pejzaży Tien-Shanu, ani do kanionu Sharyn w Kazachstanie. Myślę, że coś całkiem podobnego widziałem nawet w Czechach. Kładłem się spać do namiotu smaganego zimnym wiatrem z nadzieją, że kolejne dwa dni łazikowania po górach, dadzą mi wystarczająco dużo wrażeń abym odkrył piękno tego regionu, które nie da się uwiecznić na błonce światłoczułej fotoaparatu. Ono gdzieś tu jest. A dobrym punktem wyjścia aby go szukać jest nocleg na dziko w tych bezludnych górach. Rano obudziły mnie Land Cruisery wiozące nowy transport turystów do kanionu Yolyn. Noc na 2323m n.p.m. nie była wcale zimna. Niecałe czterysta metrów wyżej sterczały najwyższe szczyty tego łańcucha. Najwyższy w całym Gobi Reserve ma prawie 4000m n.p.m. Ale znajduje się w jego zachodniej części, do której tym razem nie dotrzemy. Aby wyrobić sobie zdanie o Mongolii chcemy bowiem zobaczyć większość w pośpiechu, a dopiero na następnej wyprawie wybrać sobie region, który da radość poznania w szczególe. Wiadomo pieniądz jest panem życia człowieka i nie można mieć wszystkiego, co się chce od razu. Z drugiej strony mam już sporą listę miejsc, do których chciałbym wrócić na dłużej, a ciągle jeżdżę w świat w poszukiwaniu nowych. Sądzę że to lęk przed spotkaniem z kimś kto powie - taki z ciebie wielki podróżnik a w Mongolii nie byłeś! Dziś wstaliśmy nieco później, godzinę po wschodzie słońca. Jego promienie rozgrzewały już trawę na wschodnich stokach gór, ale nasz obóz był jeszcze w cieniu. Zaparkowaliśmy na nierównej łące porośniętej wysoką, suchą już, jak zboże na koniec lata, trawą. Falowała na wietrze jak złocista pszenica. Patrząc ze szczytu wzniesienia, wyglądała jak poruszane wiatrem płynne złoto mieniące się w słońcu. Namiot tonął w tej trawie jak mała, brudnozielona wysepka. Tylko czubek wystawał ponad szumiące łany. Ten szum wiatru, świergot nielicznych ptaków i cykad, to jedyne dźwięki jakie docierały do uszu w tej dziczy. Czasami tylko przerywały ciszę piskliwe świsty bobaków, takich małych świstaków. Jest ich tu bardzo dużo. Podziurawiły powierzchnię gór jak ser szwajcarski, budując swoje królestwa. Nieliczne w tej okolicy ptaki drapieżne są ich jedynymi wrogami. Tam gdzie ludzi jest więcej, w kanionie Yolyn, potrafią podejść do przechodniów na pół metra. Mieszkają tu także dzikie konie. Te, które zalęgły się tu same, przed wiekami, wyginęły już dawno. Teraz ponownie się pojawiły dzięki projektowi przy wsparciu Zachodu. Żyją tu także dzikie osły i niedźwiedzie. Ale te pierwsze są zbyt mądre aby pokazywać się ludziom, a te drugie zbyt nieliczne. Konie, na równi z kozicami, wspinają się na strome zbocza, aż do skalistych szczytów. My z Tomkiem, zaraz po śniadaniu, także jęliśmy się wspinać rowerami na przełęcz krętą, szutrową dróżką, którą wozi się turystów do kanionu Dugany. Wysokość nad poziomem morza oraz stromizna dały mi popalić. Na przełęcz wjechałem na ostatnim biegu, a z wysiłku miałem mroczki przed oczami. Jednakże warto było. Pejzaż stoków gór w wielu odcieniach zieleni był piękny. Ciemnobrązowe, skaliste szczyty wyrastały z osypisk żwiru porośniętych trawą jak zęby z dziąseł. Na przełęczy 2406m n.p.m. usypano oczywiście ovoo. Na czubku kupki kamieni, średnicy dwóch metrów, rzucono trzy czaszki zwierząt. Kości bielały w słońcu trawione czasem. Rogi już zaczęły się łuszczyć. Nietrudno w Mongolii natrafić na zewłok zwierzęcia. Codziennie widujemy zdechłego konia lub krowę. Czasami już tylko resztkę bielącego się w trawniku kręgosłupa. Na stosik kamieni ovoo, zgodnie z tradycją, rzucono złamane, niepalone papierosy i wetknięto w szczeliny banknoty niskiej wartości. Wokół walały się resztki butelek po wódce. Często skrapia się nią ovoo. Zwyczaj oddawania bogom tego co jest nam cenne jest stary jak rasa ludzka, my też to czynimy. Jak często modlimy się o lepszy los, w myślach czyniąc zadośćuczynienie bogu jakimś poświęceniem czy przyrzeczeniem. Może to atawizm, ale wiemy, że w życiu nie ma nic za darmo. Jeśli chcemy czegoś od boga, to musimy zapłacić, na przykład pielgrzymką do Częstochowy, czy Mekki, albo obietnicą że od nowego roku rzucam palenie. Stworzyliśmy sobie bogów na własne podobieństwo aby nadać sens własnej egzystencji. Nie potrafimy przecież wyobrazić sobie absolutu i nadać mu boskie imię. A skoro bóg jest taki jak my, to tak jak nas, można go przekupić. Wielu Mongolczyków wierzy, że Buddę albo innego boga można przekupić. Tutaj dawni, szamańscy bogowie nadal egzystują w tle postaci Buddy, w ludzkich umysłach. Te banknoty wciśnięte pod kamienie ovoo, są tylko świadectwem, że bogowie są nam potrzebni do spełniania życzeń za które trzeba zapłacić. To co nieosiągalne drogą starań ludzkich, z pewnością jest możliwe w gestii boga. Każdy, prosty człowiek wie, że życzenie kierowane do najwyższego, ma szansę spełnienia tylko wtedy gdy będzie poparte dziesięcioma zdrowaśkami, jakąś celebrą liturgii, albo stoma Tigrikami (waluta Mongolii). Tylko nieliczni potrafią wyzbyć się życzeń do boga, czyli potrafią go traktować nie jak narzędzie, dżina z butelki, złota rybkę, ale jako cel ścieżki duchowej. Zwykle takich widzimy jako prawdziwych mnichów. Tego się po mnichach spodziewamy, aby bezinteresownie chwalili boga. Bo inni czynią to interesowanie. A tu kolejna personifikacja boga. Obowiązek jego czczenia, składania mu ofiar i hołdów, w nadzieli, że bóg jest tak samo próżny jak my i potrzebuje naszych uniżonych pokłonów i świadectw dobrowolnej pańszczyzny, jak powietrza aby żyć. Nie odkrywam Ameryki. Każda wiara jest zbiorem kolosalnych sprzeczności i absurdów, tak jak ludzka psyche, bo jest jej odbiciem. Przecież wszystkie religie jakie znamy, były tworzone przez setki czy tysiące lat inwencją ich wyznawców i to nie wybitnych jednostek o nieograniczonej świadomości jak na przykład Chrystus, ale bezrozumnego tłumu, prostych potrzeb prostych ludzi, czy oczywistych potrzeb sprytnych, błyskotliwych i żądnych władzy oligarchów. Takie to suche jak wiór beznamiętnej logiki refleksje drenowały moją świadomość z powodu kilkuset Tigrików wetkniętych w kamienie. Zastanawiałem się, czy gdyby ktoś wetknął w te kamienie 1600 Tigrików i gdybym zabrał ten szmal aby kupić sobie wódkę Czyngis Chan, to czy stanęła by mi w gardle? Czas było jechać dalej. Kilkanaście kilometrów zjazdu po szutrowej tarce i dotarliśmy do kanionu Dugany. Okazał się być ciekawą alternatywą Yolyn Am. Dugany jest cały przejezdny dla samochodów nie większych od UAZa452. Mniej więcej po środku jego długości znajduje się kamienna, wąska brama. Dnem kanionu płynie strumień krystalicznej, chłodnej wody. Mimo pionowych, wysokich skał, wpadają tu promienie słońca roziskrzając wodę szemrzącą pośród kamieni. Z pewnością po każdej wiośnie dno kanionu zmienia się nie do poznania. Ale liczne samochody wożące tędy turystów zawsze utorowują nową drogę między większymi kamieniami. Już na parę kilometrów przed skalną bramą okolica robi się znacząco piękna. Zielone pagórki żwirowisk zastępują brudno brązowe skały poprzecinane żyłkami jakiegoś jasnego minerału. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie widziałem podobne skały. Być może w południowo-zachodnim Iranie. Tutaj rozłożysta, szeroka dolina zaczyna się zacieśniać. A skały gór jak tłum żołnierzy tłoczy się ciasno wokół skalnej bramy, jakby chcąc zabronić ucieczki strumieniowi z gór na stepy. Z boków dołączają do głównego strumienia małe kaniony. Każdy ma swoją, osobliwą urodę. Sam kanion ma zaledwie parę kilometrów, ale przejażdżka rowerem jego dnem przypominała mi treking w kanionie Samary na Krecie. Tam kanion uwalnia się z gór na otwarte morze. Tu skały rozstępują się szeroko, a płaskim, żwirowym dnem woda wypływa w bezgraniczny, żółto-zielony step, albo też pustynię Gobi. Ujście kanionu przypomina wybetonowane, uregulowane koryto rzeki. Pionowe ściany brązowych skał i płaskie dno żwirowej, szarej posadzki, wyglądają jak zaprojektowane funkcjonalnym umysłem inżyniera. Powrót rowerami pod górę kanionu, a potem doliny wypełnionej miękką, żwirową tarką wyjeżdżoną przez Land Cruisery, nie był już ani łatwy, ani przyjemny. Teraz wiatr wiał nam w plecy, ale to wcale nie pomagało, bo twarz mieliśmy od zawietrznej, więc muchy do woli właziły nam w oczy, nos i otwarte, łykające powietrze jak ryba wodę, usta. Ale chętnie bym to całe przedsięwzięcie z rowerami powtórzył aby raz jeszcze zafundować sobie taką nagrodę na koniec. Nie ma to jak po kilkugodzinnym wysiłku i trekingu z pięknymi widokami napić się zimnej pepsi. Zwłaszcza, że sumienie nie gryzie, bo przecież całe to jeżdżenie w górę i w dół, to potężny haust zdrowia, więc można doprawić go odrobiną czarnej chemii. Co by to było, gdyby w Iveco nie było lodówki, ani potężnego akumulatora dającego energię na postoju. Po południu poszedłem na piechotę na południową przełęcz. Nie można tu kupić map, na których byłyby wypisane nazwy tych wszystkich przełęczy. Może są bezimienne, zbyt mało tu ludzi aby nazwy miały jakieś znaczenie. Droga była z początku wyjeżdżona przez samochody, a dalej, aż na przełęcz, oponami pasterskich mopedów z Chin. Dolina zygzakowała pomiędzy stokami gór. W kilku miejscach zmuszony pięknym pejzażem, pstryknąłem zdjęcia. Pięćset metrów przed przełęczą 2464m n.p.m. ścieżka zaczęła piąć się bardziej stromo, potem przekroczyła siodło i zbiegała na niżej położone szczyty pagórków. W oddali, na stromych zboczach maszerowało spore stado kóz i owiec. Rozpoznałem po beczeniu, które echo niosło ponad szczytami. Pasterza nie mogłem zlokalizować. Pewnie siedział gdzieś w cieniu, chroniąc się przed palącym słońcem i ostrym wiatrem, gmerając coś w silniku swojego chińczyka. Okoliczne, łagodne pagórki i długie, spokojne granie wyższych szczytów, to wymarzona kraina na podróże quadem. Aż mnie ręce zaswędziały aby spakować namiot, zapas paliwa i żywności, i puścić się bez patrzenia w GPS, tak przed siebie quadem. Tylko skąd go tutaj wziąć. Mógłbym tutaj spędzić tydzień albo dwa w siodle. |
Dalsza część jeziora Terkhin Tsagan okazała się o wiele nudniejsza niż wschodni jego kraniec. Krajobraz obłych pagórków, szarozielonych od traw, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ziewając z niewyspania, rozgrzani już wentylacją samochodu, powoli człapaliśmy wyboistą drogą ku głównej. Dotarliśmy do niej po dwóch godzinach. No i jak to w Mongolii, główna okazała się nasypem z niezwykle dziurawą szutrówką. Właściwie wszyscy jeździli po trawie z boku, wyjeżdżając liczne, nowe ścieżki. Były bardziej znośne do jazdy. W Mongolii podróż samochodem wcale nie oznacza, że wszędzie można szybko dojechać. Pokonanie przestrzeni okazuje się być mozolnym podskakiwaniem na dziurach, każde trzydzieści kilometrów to godzina. Cóż jak przemieszczanie się samochodem w godzinach szczytu w Warszawie. Aż do Toson Tsengel krajobraz zmieniał się falami. Przez dwie godziny było nudno, potem na chwilę pojawiły się fantazyjne, szarobiałe skały, a potem znów nuda. Zjedliśmy mięsne śniadanie w Tsakhir. Przy tej okazji obejrzeliśmy sobie sprawne zarzynanie barana. Patrzyliśmy przez okno na podwórko za barem. Baran obstalowany wczoraj na ubicie, z każdą minutą coraz mniej przypominał śmierdzącego futrzaka. Każdy jego kawałek, sierść, skóra, mięso, kości, wnętrzności, krew znajdywały swoje miejsce w jakimś naczyniu, a baby odnosiły go do domu. Zwierzę w zręcznych rękach ludzi przestawało istnieć. W końcu na podwórku pozostała tylko mokra plama. Ludzie też tak mogą przestać istnieć. Właśnie kucharka przyniosła na mój stół buzz, takie pierogi - momosy z baraniną. Wziąłem się więc do jedzenia. Aby udusić w zarodku wyrzuty sumienia wegetarian, większość kultur na świecie przyjęło traktować zwierzęta jak sługi podległe człowiekowi. Może dlatego obrazoburczą herezją jest wyobrażanie sobie, że to człowiek może być hodowany jak zwierze, z racjonalnych, bezideologicznych pobudek. A to przecież jest zupełnie możliwe. Sądzę, że nawet człowiek człowiekowi potrafiłby zgotować ten los. Bo upodlona ciałem dusza, przestaje być świetlistą istotą. W dolinie rzeki Tsetsuhijn wpadliśmy w typowy, alpejski krajobraz. Rzeka spływająca z gór wiła się pośród traw i krzewów o jesiennych barwach, a dolina obsadzona była drzewami iglastymi. Przypominało to rzekę Izerę w październiku. Zatęskniłem do jesieni. Za Toson Tsengel wjechaliśmy w surowe pustkowia obsiane wysoką jak na Mongolię trawą. Teraz przed nami ponad pięćset kilometrów bezludnego krajobrazu. Wszystkie jeziora w okolicy są słone, wysoki płaskowyż z rzadko rozsianymi malowniczo kolorowymi szczytami gór, jest zimny i hula po nim ostry wiatr. Nie ma tu słodkiej wody, więc mało tu pasterzy i ich zwierząt. Nie ma kto kosić trawy. Zatrzymaliśmy się na nocleg nad słonym jeziorem Telmen. Zachodni wiatr nawiał na piaszczystą plażę białą sól i szumiał w słomkowej, wysokiej trawie. Zachodzące na pomarańczowo słońce oblewało krajobraz ciepłym kolorem i powstrzymywało, deszczowe, granatowe chmury na wschodzie. Mimo to było zimno jak diabli. Rano w namiocie zamarzł mi tusz w długopisie kiedy pisałem te słowa przed świtem. Przypomniałem sobie mijane wczoraj wioski i miasteczko Tsavdan. Były biedniejsze i jakieś takie bardziej brudne od tych ze środkowej Mongolii. Te na południu były ubogie, te na północnym zachodzie po prostu biedne. Jednakże w sklepach można było kupić prawie wszystko, a bardzo dużo produktów 'made in Poland'. W Toson Tsengel próbowaliśmy skorzystać ze sponsorowanych internet cafe. Ale jak zwykle koczowały tam tabuny dzieciaków grające w internetowe, międzynarodowe gry komputerowe, których ideą przewodnią jest strzelanie do wszystkiego co się rusza a na drzewo nie ucieka. Ludziom z zachodnich fundacji pomocowych wydaje się, że idea internetu w każdej wiosce cywilizuje zacofany naród, jak kiedyś działania pod hasłem 'elektryczność w każdej wiosce', ale internet dla ludzi na wsi tylko poprawia wskaźniki. A w tych jaskiniach internetu kipiących od emocji małoletniego hazardu, jedynie zwyżkują wskaźniki ogłupienia i demoralizacji. Kiedyś łatwo było cywilizować doprowadzając linię elektryczną do wioski i już. Dziś otwieranie okna na świat przez internet bardziej globalizuje, eksportuje głupotę z Zachodu, niż rozwija. Może już czas aby tak zwana opinia publiczna z Zachodu zaczęła traktować globalizację jako proces niosący więcej złego niż dobrego, nie tylko z powodu wpatrzonych w ekran komputera małolatów z Mongolii. Rano słońce było rozmazane za chmurami. Siny blask żółtego światła na dawał ciepła. Wiatr całkiem ustał. Butelka z wodą do mycia zębów zawierała miksturę lodu i wody, trudno było umyć nią twarz. Na szczęście mieliśmy samochód. Nie wiem czy moje liche zdrowie wytrzymałoby teraz jazdę motocyklem. Ale lokalni pasterze śmigali w ten mroźny poranek na swych chińskich mopedach, za okrycie mając deel - powłóczystą sukamene związaną w pasie kolorową szarfą, a na głowie czapkę kroju wędkarskiego i okulary przeciwsłoneczne. Dziś przejechaliśmy w dwanaście godzin coś koło 240 kilometrów. Zrobiliśmy tylko cztery, krótkie postoje. Jazda polegała na bezustannym wpatrywaniu się w drogę aby zobaczyć nagłe, większe dziury, które groziły utratą zawieszenia. Obijaliśmy się w kabinie jak ziarenka w grzechotce trzymanej niemowlęcą ręką. Albo jak kartofle na chłopskiej furmance zdążającej przez pola na targ. Nie było chwili spokoju, cały dzień trzeba było trzymać się czegoś ręką, aby nie wylecieć z fotela. Nie mogłem nawet trafić palcem w odpowiedni klawisz na klawiaturze komputera. Niby byliśmy już do tego przyzwyczajeni po tylu dniach spędzonych na mongolskich drogach, ale mimo to mogliśmy tylko kląć w duchu z bezsilności. Krajobraz za oknami samochodu nieco rekompensował obijanie się o ściany kabiny. Szaroróżowa poświata od słońca, wzbijanego wiatrem kurzu i odległości, skrywała i rozmywała kontury pojedynczych szczytów, rozsianych rzadko na suchym stepie. Czasami były to łagodne pagórki, zalesione od północy, a czasami skaliste zwaliska o różnych barwach. To już tereny nie dla turystów przylatujących samolotami do Ulan Batar. Ten kawałek Mongolii - północno-zachodnia część, to już samo ciasto bez rodzynków. Dlatego bardziej mnie cieszył każdy ciekawy pejzaż, albo takie piękne miejsce, gdzie znaleźliśmy nocleg. Szukaliśmy osłony od północnego, lodowatego wiatru, więc z map wyczytałem jakieś bezładnie rozsiane na płaskowyżu osypiska kamieni albo samotnie sterczące skały. Niedługo potem pokazały się nam na horyzoncie przed nami. Dzień miał się ku końcowi, a że jechaliśmy na zachód, słońce oślepiało nas i widzieliśmy jedynie czarne kontury na tle pomarańczowego horyzontu. Kiedy się jednak zbliżyliśmy ujrzeliśmy ciekawy krajobraz megalitycznych skał sterczących z płaskiego pustkowia. Czuby skał były pokruszone przez czas, a odłamane głazy rozsypane wokół. Skały oddalone były od siebie o kilkaset metrów, a droga prześlizgiwała się między nimi i uciekała na zachód. Przytuliliśmy się do jednej ze skał, chroniąc przed porywistym wiatrem. Zanim słońce znikło za horyzontem, wdrapałem się na szczyt najbliższej ze skał. Roztaczał się stamtąd widok na całe te pustkowie, które przez ostatnie trzy lub cztery godziny trawiliśmy kołami Iveco. Na południu, bardzo daleko, płaskowyż, za rzeką Harnjn, zamykały góry nieznanej nazwy. Tonęły w szarobrunatnych chmurach. Na północy brązowy, masywny łańcuch Khan Khikhij odcinał się na tle błękitnego nieba. Widnokrąg sięgał na kilkadziesiąt kilometrów wokół. W oddali było widać więcej sterczących z suchej trawy i żwiru skał. Z tej perspektywy wyglądały jak kipiąca, mleczna czekolada. Wystrzeliwały szpicami w górę z płaskiej powierzchni stepu. Jak okiem sięgnąć ani żywego ducha, ani jurty, samochodu, konia czy wielbłąda. Nie słychać było nawet nawołujących się stad orłów. Często je widujemy jak całymi gromadami, po kilkanaście sztuk, siedzą na ziemi i zrywają się powoli i ociężale na dźwięk nadjeżdżającego samochodu, niczym gołębie na wrocławskim rynku. Cały ten krajobraz dookoła skały, na której stanąłem, skąpany był w ciepłym, pomarańczowym świetle zachodzącego słońca. Ciepło jednak nie było. Lodowaty wiatr z północy był tak silny, że bałem się stanąć na krawędzi urwiska, aby mnie nie zepchnął. Mroził też uszy i ręce jak mroźny, listopadowy poranek. A to przecież początek września. Tak jak pisałem, tylko te zapierające dech, monumentalne krajobrazy ratowały nudę tłuczenia się samochodem po niewyobrażalnie dziurawych drogach. Wjechaliśmy w zupełne pustkowia, porównywalne z pustynią Gobi. Dziś minęliśmy tylko dwie wioski, a jutro mamy przed sobą tylko jedną, a i tak nie wiadomo czy zdążymy do niej dojechać. Widujemy nieliczne jurty, skupione wokół źródeł słodkiej wody. Tutaj pasterze chodzą za swoimi stadami konno. Być może benzyna do mopedów jest tutaj trudniej dostępna. Przyzwyczajenie jest nienawistną, a jednocześnie wspaniałą cechą człowieczej natury. Pamiętam jaka nudna wydawała mi się Mongolia na południe od Ulan Batar. Teraz bezludne, surowe plenery wydają mi się oczywistą codziennością. Nie chciałbym wracać stąd samolotem i wylądować w sercu przeludnionej, hałaśliwej i ciasnej Europy. Dobrze, że wracamy na kołach, a wylądowanie w Europie zamortyzuje Ałtaj, stepy środkowej Syberii i Ural. Może jeszcze załapiemy się na piękną, rosyjską jesień w europejskiej części Rosji. Ale mimo to powrót do Europy zawsze kojarzy mi się z obowiązkową wizytą u dentysty. Rano poczekaliśmy ze złożeniem namiotu aż wzejdzie słońce i trochę się ociepli. Zimne, szare żwirowisko wokół naszego obozu nabrało żółtej barwy. Mimo zmarzniętych dłoni, oczy widząc pierwsze promienie słońca, dawały nadzieję na ciepły dzień. Pamiętam te wczesne poranki z podróży motocyklowych, kiedy zgrabiałymi rękami pakowałem graty do sakw, a lodowatą wodą obmywałem twarz, kiedy pierwsze godziny jazdy w zimnie skutkowały brakiem czucia w stopach i dłoniach, kiedy szukałem pierwszej lepszej daby - baru, aby wypić gorący czaj. To było tak niedawno, a jeszcze w tym roku czeka mnie to samo w Nepalu. Trzeba mieć zdrowie do podróżowania. Zawsze to samo powtarzam. A kiedy już mam dość mówię sobie - za stary na to jestem, to już ostatni raz. Ten zimny nocleg nie jest ostatnim w tej podróży. Tomek mówi, że zawsze możemy spać razem z nim w Iveco, jest tam sporo miejsca. Ale co własny dom, to własny, poza tym trzeba być twardym. Czas ruszać w drogę, wyjeżdżamy na dziurawą drogę i kierujemy się na zachód. Nie od razu mieliśmy co podziwiać za oknami. Dopiero po dwóch godzinach zbliżyliśmy się do ogromnego jeziora Chjargas i wtedy, od północnej strony, z mglistego powietrza wyłoniły się góry Khan Khikhij. W Polsce góry kojarzą się nam z sosnowym lasem, kosodrzewiną, daleką panoramą przedgórza pól, łąk i kolorowych dachów wsi. Tutaj tego wszystkiego nie ma. Widać jedynie żwirowy płaskowyż po którym jedziemy. Prawie zupełnie brak na nim roślinności. Nie ma więc jakichkolwiek zwierząt. A góry to lita skała i piargowe usypiska. Gdyby były monochromatyczne, nudziły by się po pięciu minutach, ale są różnobarwne. W tym akurat miejscu, te pierwsze pagórki i szpice mają odcienie beżu i brązu. Ich tło stanowią zielonkawe, piargowe usypiska. Dalej wznoszą się ciemne, brązowe szczyty, każdy w innymi odcieniu, jakby konkurowały ze sobą, aby się wyróżnić i zwrócić na siebie uwagę. Między nimi zdarzają się czerwono-brunatne, albo żółte jęzory żwiru. Powyżej już tylko błękit nieba, nieskalany żadną chmurką. Zatrzymaliśmy się nad słonym jeziorem Chjargas. Turkus wody błyszczał falami w ostrym słońcu. Wydawało się, że można wyskoczyć z samochodu w krótkim rękawku i pójść na plażę. Ale lodowaty, północny wiatr odmrażał uszy w pięć minut. Od razu traciło się ochotę na jakiekolwiek spacery. Słońce przez szybę grzało jak diabli, ale lekkie uchylenie drzwi mroziło rękę, która je trzymała aby wiatr ich nie wyrwał z zawiasów. Woda ogromnego jeziora falowała i biła o żwirowy brzeg. Przy samej plaży wszystko było białe od nawianej soli. Z daleka wyglądało na szron, ale słońce nie mogło go stopić. Brak zabudowy, lasu i bliskich gór, powodował, że można było okiem ogarnąć całe jezioro. Jak na morzu, jednym spojrzeniem ogarnia się kilkadziesiąt kilometrów widnokręgu przed sobą. To było szybkie śniadanie. Ja zjadłem jajecznicę usmażoną ze śledziem z puszki. Dodałem trochę lichej, polskiej musztardy z mongolskiego sklepu i gotowe. Zawsze byłem antytezą smakosza. Zjem wszystko byle było to coś co już znam. Jem jaja co dzień od lat i nie odczuwam potrzeby poszukiwania innych smaków. Ani wyrafinowanej kuchni europejskiej, ani lokalnych dziwadeł. Nie jestem podróżnikiem, który ceni sobie okazje próbowania egzotycznych smaków. Nie szukam też polskiej kuchni za granicą, ani Mc'Donalds'a. Po prostu jaja, warzywa lub mięso, codziennie to samo przez całe lata. Gdybym miał wybór ostatniego posiłku przed szubienicą, to zażądałbym jajecznicy z frytkami i majonezem. Tego na co dzień jeść mi nie wolno, bo fryty kiepsko się mieszają z białkiem jajek w żołądku. No ale my tu o żarciu, a tymczasem słone jezioro, po kilku godzinach tłuczenia się po dziurach, zostało w tyle. Dojechaliśmy do miejscowości Naranbulag. Tam zatankowaliśmy wodę i uzupełniliśmy zapasy. Na środku wsi stoi mały budynek - dystrybucja wody przywożonej beczkowozem z jakiegoś źródła. Takich źródeł jest w pobliżu kilka. Mam je zaznaczone na wojskowych mapach, z podaniem ilości litrów na godzinę, ile z nich wycieka. Wioski zwykle kupują wodę. Każdy przywozi sobie w kance po mleku trochę wody do domu i za nią płaci. To suchy i pustynny kraj. Wodę sprzedaje się zwykle rano. My przyjechaliśmy po południu. Ale obok rozlewni wód, stała cysterna z otwartym, górnym deklem. Więc sobie nabraliśmy wody ile potrzeba. Przy tej okazji o mało nie zanurkowałem głową w dół, do cysterny. Sądziłem, że ktoś nas powstrzyma, zażąda zapłaty, albo czego innego. Ale tylko się przyglądali nie rozumiejąc po co biały wlewa kilka konewek wody w otwór, w ścianie samochodu. Pisałem już o tym, że poziom domyślności pośród ludzi z dzikich krajów jest równy zero. Gdyby to ode mnie zależało, to zamiast budować im studnie, albo łączyć z internetem, wysłałbym Piotra Gąsowskiego na roboty przymusowe do telewizji w Ulan Batar. Niech robi program Rebusy i niech go puszczają w TV na całą Mongolię, zamiast tych durnych zapasów nadan. Nauka kojarzenia, kompilacji wniosków, to jak dać komuś wędkę zamiast ryby. No ale Unia Europejska z natury o podejściu humanistycznym, domniema że taki Mongolczyk to zupełnie jest taki jak Europejczyk, tylko miał gorszy start. Ale ludzie się od siebie różnią, nie ma sprawiedliwości. Różnią się od siebie czasami na korzyść białego, a czasami na jego niekorzyść. Ale akurat w kojarzeniu białe jest sto razy lepsze. Jestem dumny z tego, że potrafię rozwiązywać rebusy, nawet jeśli nie potrafię tak szybko się uczyć i adaptować do nieznanego jak ludzie z Mongolii. Dziś na ten przykład zatrzymał nas policjant na stepie. Całe szczęście, że akurat trzeźwi byliśmy. Popatrzył w mój paszport i tablicę rejestracyjną, a potem ładuje się bezceremonialnie od strony pasażera i każe się wieźć naprzód. Na początku sądziliśmy, że chce aby go podrzucić do najbliższej jurty bo nie miał żadnego transportu, ale okazało się, że chce naszym samochodem dogonić ciężarówkę co to ją dopiero puścił. Pościg trwał długo, bo Iveco nie daje rady na dziurach. Jednak w końcu bezceremonialnie zajechałem drogę wielkiej wywrotce, jakbym był jakimś brudnym Harrym, a policjant pożegnał nas pospiesznie i przesiadł się do ciężarówki. To trzeba umieć chwytać okazję, aby być niezmotoryzowanym policjantem na stepie szerokim, gdzie bez transportu jesteś trupem. Parę godzin później, w mieście Ulangum, spotkaliśmy Francuza - trampa, co to z plecakiem przemierza całą Azję w poprzek. Narzekał, że Mongolia to taki kraj, gdzie jazda na 'stopa' jest niezwykle trudna. Powinien chyba kupić sobie policyjna pałkę i mundur, a dalej jakoś pójdzie. Przed Ulangum zobaczyliśmy ośnieżone do połowy szczyty Tirgin - 3965m n.p.m. oraz Kharkhiraa - 4037m n.p.m. To już początek Ałtaju Mongolskiego. Widać z tego, że zima już puka do bram Mongolii, choć to początek września. Białe czapy, gdzieś tam hen w górze, były groźnym tłem dla wiosek Burgaasatyn Ortoo i Tarialan. W Ulangum, leżącym niedaleko ogromnego, słonego jeziora Uvs, nie było ich widać. Zatrzymaliśmy się w mieście na dłużej. Trzeba było wydać ostatnie, mongolskie pieniądze, bo może już jutro wjedziemy do Rosji. Poza tym odwiedziliśmy internet cafe. Teraz, na koniec wyprawy, takie miasteczko jak Ulangum wydało mi się całkiem normalne, a nawet schludne i nowoczesne. Nazywam to syndromem Taftan - przygranicznego miasteczka, wioski na granicy pakistańsko-irańskiej. Jego wygląd, obiektywnie rzecz biorąc, jest sto razy bardziej przygnębiający niż Ulangum. Ale w zależności od kierunku podróży, z zachodu, czy ze wschodu, albo dołuje psychikę turysty, albo podnosi go na duchu. Mongolia znaczy brak cywilizacji, inny niż brak cywilizacji w Pakistanie, ale jakże to piękny brak cywilizacji. Nocowaliśmy na 900m n.p.m. a mimo to rano było mroźno. Skierowaliśmy się na przełęcz Ulan i już na 1200m n.p.m. zauważyłem zamarznięte strumienie górskie. Musieliśmy wjechać prawie tysiąc metrów stromym kanionem o łagodnie nachylonych ścianach. U wylotu kanionu stał terenowy kamper z Europy. Jeszcze spali, zatrąbiliśmy na przywitanie i pojechaliśmy dalej. Przez pierwsze dwa dni w Mongolii zobaczyliśmy kilkanaście pojazdów podróżników z Zachodu, a przez całą resztę tylko dwa. Może wszyscy kręcą się po środkowej Mongolii, tam jest najwięcej do zwiedzania. Chociaż ja uważam, że ten region jest najmniej ciekawy i reprezentacyjny dla tego kraju. Wspinaliśmy się na przełęcz wzdłuż potoku. Jego wilgoć dała życie trawie i drzewom, które wyścielały dno kanionu. Ale już kilkanaście metrów od wody wegetacja zanikała, żwirowiska tylko z rzadka porastały najwytrzymalsze kępy traw. Wreszcie wjechaliśmy na 1860m n.p.m. Z pagórka powyżej przełęczy, od strony wschodniej, można podziwiać piękną panoramę na kanion i dalej na jezioro Uvs, będące granicą Tuwy. Cztery lata temu zaaresztowało nas tam wojsko ochrony pogranicza, ponieważ chcieliśmy bez odpowiednich pozwoleń przejechać z Tuwy do Ałtaju, wzdłuż granicy Mongolii. Teraz, stojąc na lodowatym wietrze, patrzyłem przez rozsunięte szczyty gór na przedpole Tuwy. Tak od lat układam puzzle Azji w swojej pamięci. W różnych podróżach zapoznaję się z krainami, które przylegają do siebie granicami, przenikają podobnym językiem, łączą tą samą kulturą i historią. Z czasem udało mi się poukładać już tyle puzzli, że wyłania się z tego całkiem zrozumiały, ale jeszcze nie kompletny obraz Azji. Zaczynam ten kontynent rozumieć. Pewnie subiektywnie, na swój sposób, ale tego właśnie szukałem. Dalej pojechaliśmy w dół z przełęczy, przez bezimienną dolinę, na następną przełęcz, a dalej szczytami i kanionem nad jezioro Uureg. Tak po kawałku, podskakując na dziurawej drodze, poznawaliśmy te góry. Na przełęczach można było okiem ptaka spojrzeć dalej, zobaczyć więcej, mogłem przełożyć sobie na obraz trójwymiarowy, plątaninę poziomic z dokładnych map. Ciekawiło mnie badanie gdzie kończy się stok jednej góry, a zaczyna drugiej, czy z kolejnej przełęczy, na którą się wdrapaliśmy, będzie można ujrzeć jeszcze z wysoka granatową wodę jeziora Uureg. Regularnymi zakosami kanionu, wyrzeźbionego w łupkowatej, brązowej skale, zjechaliśmy ponownie na 1300m n.p.m. Otworzyła się przed nami rozległa na dziesiątki kilometrów dolina. Łagodnie opadała w prawo, w stronę jeziora. Na jego brzegu wyrastał skalisty półwysep, na który chcieliśmy dojechać. Wydawał się blisko, mógłbym pomyśleć, że dojdę do niego na piechotę. Ale przyzwyczaiłem się już w Mongolii do tego aby nie oceniać odległości oczami. Wystarczyło spojrzeć na mapę w komputerze aby pojąć odległość jaka dzieliła nas od skalistego półwyspu i jeziora. Policzona bezwzględnie przez komputer wynosiła ponad 20 kilometrów. Może gdybym tu pomieszkał przez parę lat, to nauczyłbym się oceniać prawidłowo odległości na oko. Jezioro widziane z bliska okazało się o wiele mniej ciekawe niż z daleka. To także pewna prawidłowość pejzaży Mongolii. Zachwycają kolorystyką i fantazją kształtu tak bardzo, że chciało by się ich dotknąć ręką, pojechać, pójść, dotrzeć do nich blisko i zatopić się w ich pięknie. Rodzi się nadzieja, że przyjemność oglądania ich z daleka jest niczym w porównaniu z przyjemnością czerpaną z obcowania z bliska. Ale kiedy tylko zaczniemy się zbliżać do tego wynalezionego, jedynego punktu w całym widnokręgu, traci on na swoim pięknie, zaczyna być szary i podobny do pleneru, z którego wyruszyliśmy. Kiedy tylko się odwrócimy, możemy spostrzec, że tam skąd przed chwilą przyjechaliśmy jest równie pięknie, bo widzimy to z daleka, jako kompozycję całości. Z perspektywy kilkudziesięciu kilometrów te nieruchome makiety wspaniałych pejzaży gór czy pustyni Mongolii, są najpiękniejsze. Oglądane w szczególe tracą wiele. Dlatego warto ciągle oglądać się za siebie aby złapać tą fatamorganę. |
|
|
||
Następnego dnia rano poszliśmy na mały treking, na najbliższy, skalisty szczyt. Wdrapaliśmy się prawie trzysta metrów w górę, po stromym, kamiennym rumowisku. Powiewy wiatru z północy, ze stepu, były chłodne i wilgotne. W tym suchym jak wiór powietrzu, tchnienie stepu czuło się jakby ktoś otworzył drzwi do głębokiej piwnicy w skwarny dzień. Tutaj każdą wilgoć słońce wypala w kilka minut. Nawet namiot zrobił się jakiś sztywny i szorstki. Wdrapałem się pierwszy na skalną czapę góry. Nie wiem, czy przede mną był tu jakiś biały. Więc jako zdobywca nadałem mu nazwę Rewkozcis, od pierwszych sylab naszych nazwisk. Poczułem się jak nieprzymierzając jakiś Wielicki, albo inny. Wokół jednak roiło się od odchodów bobaków. Mieszkały tu po prostu. A na kolejny szczyt w tym łańcuchu, dwieście metrów dalej, wchodzą też dzikie konie, sądząc po ścieżce jaką wydeptały i zasrały. Po południu wróciliśmy do Dalan-Dzadgad dla uzupełnienia zapasów paliwa i wody, a potem ruszyliśmy płaską, jak to mongolski step, równiną porośniętą rzadką, twardą i kłującą trawą. W Narodowym Parku Pustyni Gobi spędziliśmy zaledwie dwa dni. Czas nas goni. Zobaczyliśmy rejon, który jest najczęściej odwiedzany przez turystów. Przez nich także okrzyknięty najładniejszym. Ale niewielu ma czas i chęci zobaczyć cały park. Ma on bowiem 270 tysięcy kilometrów kwadratowych, dla przypomnienia Polska ma 325 tysięcy. Muszę przyznać, że im dłużej przebywałem w parku, tym lepiej się tu czułem. Na początku wydał mi się dość pospolitym i nie wartym wysiłku aby tu przyjeżdżać samochodem. Ale po jakimś czasie zacząłem odkrywać inne jego wartości. Przede wszystkim bardzo małe zaludnienie i to że odwiedza go niewielu turystów, sprawia że aż przytłacza spokojem i nietkniętą przez człowieka ciszą. Wydaje się być taki naturalny i dostępny, bo nie trzeba tu pilnować porządku ani wyznaczać ścieżek dla turystów. Można tutaj spacerować lub jeździć czymkolwiek, bez obawy, że ktoś nam w tym przeszkodzi. To miejsce oferuje samotność, tak potrzebną w dzisiejszym przeładowanym hałasem i ruchem świecie. Jest jeszcze coś. Nie znam map, które by dokładnie opisywały całe góry i puste przestrzenie Gobi. Więc gdziekolwiek człowiek się zapuści, może czuć się odkrywcą. Są tu wydmy piasku jak na Saharze, dzikie góry, tętniące szumiącą, krystaliczną wodą kaniony. Można odkryć dla siebie jakiś zakątek i poczuć się jak w domu. Trzy godziny jechaliśmy na północny-zachód przez zupełnie płaskie pustkowia. Gdyby trawa była niebieska, można by się czuć jak na morzu - 'suchym bezmiarze oceanu' jak pisał poeta litewski - Mickiewicz. Dojechaliśmy do Bayanzag - skalno-piaszczystego klifu. Step obrywał się w tym miejscu jakieś dwadzieścia metrów, tworząc coś na kształt linii brzegowej suchego właśnie oceanu. Jasno pomarańczowy zlepieniec kruszył się całymi, wielotonowymi blokami, a pozostałości stepu wcinały się poszarpanymi, ostrymi półwyspami i wyspami. Klif ten ciągnął się po horyzont, na zachód i wschód. Coś tak spektakularnego na miarę Mongolii musi przyciągnąć pielgrzymki turystów. Wzdłuż klifu, na górze i na dole, zbudowano kilka ger-campów. A przed wejściem na najdłuższy i najwyższy półwysep stało stado handlarzy minerałami oraz marnymi wyrobami ręcznego rzemiosła z barwionego filcu. Obrońcy przyrody powbijali w ziemię paliki ze sznurami aby utrudnić kierowcom Land Cruiserów z turystami, rozjeżdżanie atrakcji turystycznej. Widocznie najazd Zachodu przybrał ostatnio na skali. Akurat trafiliśmy na zachód słońca. Postanowiliśmy więc zanocować na szczycie klifu. Wcześniej jednak zrobiliśmy sobie długi spacer do najdalej wysuniętego półwyspu. W niektórych załomach pomarańczowego zlepieńca nawiało sporo piachu. Niedaleko stąd na północ, rozciąga się piaszczysta wydma - els. Z poziomu wysokiego klifu można było podziwiać daleki widnokrąg płaskiego jak stół stepu. W dole trwały przygotowania do kolacji i przyjęcia turystów na kempingach. Ktoś przeganiał mopedem zapóźnionego wielbłąda, który odłączył się od stada i teraz truchcikiem biegł ponaglany przez zmotoryzowanego pasterza. A dalej już tylko pustka żwirowej pustyni Gobi. Tam pojedziemy jutro. Tej nocy czeka nas jeszcze przeprawa z silnym wiatrem. Rano trochę niewyspani, o wschodzie słońca, pojechaliśmy dalej na północny-zachód. Najpierw musieliśmy znaleźć zjazd z klifu. Potem minęliśmy ostatnie jurty i nagle wszystkie ścieżki się skończyły. Postanowiliśmy jechać na azymut po idealnie równym, twardym żwirowisku. GPS podawał 14 kilometrów do pierwszej drogi zaznaczonej na wojskowych mapach. Jednak żwirowisko skończyło się po pięciu kilometrach. Dookoła nas, po horyzont tylko kamienie i żadnej drogi. Bez kompasu czy gwiazd, ciężko było by znaleźć kierunek. Przez szary żwir zaczęły przerastać kostropate, kłujące igłami krzaki o sztywnych jak drewno łodygach. W ich kulistych klombach zatrzymywał się nawiewany piasek. Tak, że każdy krzak tworzył kopiec żółtego piasku zmieszanego z szarozieloną gęstwiną kolczastych łodyg. Te większe trzeba było omijać aby nie rozbiły zawieszenia samochodu. Tyle, że im dalej tym krzaków było więcej. Widocznie żwirowe podłoże dostało w tym miejscu nieco podziemnej wilgoci. W końcu trudno było przebijać się między krzakami. Zaścielały całe podłoże, w każdym kierunku. Już mieliśmy dość skrótów, kiedy atak flory zelżał i na powrót żwir zaczął zwyciężać. Można było pojechać dookoła, przez maleńką wioskę - oazę Bulang. Ale twardy żwir na początku zachęcał do skrócenia drogi. Nagle pojawiła się słabo wyjeżdżona ścieżka, która doprowadziła nas do maleńkiego źródełka. Obok stała jurta. Liczne ślady wskazywały na hodowlę wielbłądów i kóz. Droga jednak mijała gospodarstwo i zakosami, pomiędzy wysokimi kępami zielonej trawy, czasami wyższymi od Iveco, parła dalej na zachód. Trzymaliśmy się jej aż do kolejnej atrakcji turystycznej - Togrigin Shire. Płaski i stromy płaskowyż, samotna góra z poszarpanymi brzegami, jakby wyspa na piasku, zrobiona z piasku. Z daleka przypominała Uluru - świętą górę Aborygenów, kiedy podjeżdżaliśmy bliżej, do złudzenia przypominała plenery wszystkich kowbojskich filmów, czyli Arizonę. Może w mniejszej skali ale trudno byłoby się zorientować mieszkańcowi Fenix, czy aby nie został cudem przeniesiony do domu. Obok wielkiego masywu ściętego od góry jak stół, stały mniejsze. Brązowo-żółty zlepieniec osypywał się wokół nich tworząc gigantyczną piaskownicę. Na długość, ten łańcuch wzniesień, miał około pięć kilometrów. W zaciszu jednego ze żlebów stał UAZ z turystami. Chyba jeszcze nie zwinęli obozu, bo namioty wciąż były rozstawione mimo przedpołudniowej godziny. My odbiliśmy przed mongolskim Uluru na północ, w nadziei znalezienia drogi do miasteczka Bogd, oddalonego o jakieś sto kilometrów. Przez ponad godzinę błądziliśmy po żwirowych pagórkach, szukając jakiejkolwiek drogi, która przeprowadziłaby nas przez podmokłe tereny ciągnące się na sześć kilometrów w kierunku naszej podróży. W końcu udało się. Znowu wtedy gdy już całkiem straciliśmy nadzieję i chcieliśmy zawracać aby rozpocząć poszukiwania w innym miejscu. Droga prowadziła przez wyschnięte, słone bagniska. Dno było grząskie od piachu. Wyścielały ją kupki spiczasto usypanego piachu. Wyglądało to tak, jakby ktoś zamiatał ogromną miotłą podwórko ze śniegu i zamiast go wywieźć, zgarnął na takie kupki na trzy, cztery metry wysokie. Droga lawirowała między nimi jak w labiryncie. Znowu, jak to w Mongolii, obszar po horyzont przesłoniły nam kupki ze słonego, białego piasku. Wreszcie wyskoczyliśmy na żwirową pustynię. Gdzie, po środku niczego, zrobiliśmy sobie późne śniadanie. Słońce prażyło i wiał zimny wiatr. Zaczynam wierzyć, że to typowa, letnia pogoda w Mongolii. Po niebie płynęły leniwe i ciche jak ta pustynia obłoczki. W oddali pasło się na żwirze stado wielbłądów. Ze żwiru bowiem wyrastały bardzo rzadkie kępki czegoś zielonego. Widać niezwykle wprost odporne na zamiary bogów, aby ten kwitnący przed milionami lat skrzypami, tropikalny dom dinozaurów, zamienić w nic, pustkę, totalne zero. Tutaj jednak w oddali piętrzyły się jakieś niskie góry - masyw Arts-Bogdyn. Mapa mówiła o najwyższym szczycie zaledwie 2477m n.p.m., czyli tylko 700 metrów wyżej niż nasza żwirownia. Słońce nagrzało już tak kamienie, że szczyty gór nabrały pływających spódniczek od drgającego, gorącego powietrza. Nawet sam żwir był ciekawy, bo składał się z gładko szlifowanych kamyczków, różnych minerałów i kolorów. Tutaj nie morze, ale wiatr tak je toczy i szlifuje. Tak sobie to obmyśliłem. Ale jedźmy dalej. Po kolejnych trzech godzinach jazdy w podskokach na nierównej drodze, zobaczyliśmy pierwszego człowieka tego dnia. Jechał mopedem do miasta. Od jakiegoś czasu zauważałem więcej trawy, więcej stad wielbłądów i gospodarstw składających się z jurty, zagrody dla zwierząt, mopeda, darmowego solara i anteny satelitarnej. Wojskowa mapa donosiła o licznych źródłach, a do Bogd zostało tylko jedenaście kilometrów. Miasteczko miało jakieś trzy kilometry średnicy. Stało tu sporo opłotowanych jurt oraz kilka bloków posowieckich. Musiał być tutaj jakiś kołchoz przed laty. Kilka sklepów było bardzo nędznie zaopatrzonych, to znaczy były chipsy i coca-cola oraz wódka, ale mleka i chleba, warzyw nie było. Ludzie jednak nie wyglądali ani na zabiedzonych, ani na zmartwionych faktem, że muszą mieszkać na takim bezludziu. Wręcz tryskali uśmiechem i radością życia. Dwie godziny dalej postanowiliśmy, za moją namową, że skoro już potrafimy jeździć po Mongolii na azymut przez pustynię, to skrócimy sobie drogę i puścimy się słabo wyjeżdżonymi ścieżkami wprost na Tsagan Agui, jakieś 58 kilometrów w linii prostej. Z początku nawet nieźle szło. Droga była szeroka, wyjeżdżona w trawiastym stepie, aż do żwirowej kości. Na mapach wojskowych też zapowiadało się nieźle, na najbliższe 25 kilometrów mamy jakąś drogę do źródła słodkiej wody, więc musi być dojazd do gospodarstw hodowlanych. Tyle, że im dalej w przysłowiowy las, tym więcej przeszkód. Z prawej piętrzył się masyw Zun-Bogd, wyglądający jak płaska kupa kolorowego żwiru. Ale z małym wypiętrzeniem od północnej strony, na 3590m n.p.m. Na tle niebieskiego nieba i przepływających ponad nim białych obłoczków, prezentował się na tyle uroczo, że skupiał na sobie co i rusz uwagę naszych fotoobiektywów. Z lewej flankował nas, o wiele niższy bo bardzo daleko Nemegt i przepaścista pustka pustyni Gobi, z jednym tylko wzgórkiem Haman-Subal (1420m n.p.m.), na podobieństwo lichego stożka wulkanicznego. Zaś w poprzek naszej marszruty, co kilkaset metrów dziurawej drogi, orały ziemię koryta okresowych strumieni. Orały tak uczciwie, że stromizny brzegów stawały się coraz trudniejsze do pokonania. Nasza, na początku, dość wyraźna droga, jęła znikać w miarę jak odchodziły od niej na prawo i lewo, wątłe odnogi, kończące się u wrót jakiejś jurty. Zaczęła w nas narastać obawa, że płyniemy, aczkolwiek nie bez wstrząsów, pod prąd lichej rzeczki, która na początku była szeroka, bo moc brała z licznych dopływów, ale im bliżej źródła tym bardziej staje się płytka i wąska. Po 22 kilometrach nadzieja na osiągnięcie celu podług skrótu upadła w nas sromotnie. Słychać już było pośród żołnierzy głosy nawołujące do odwrotu z podkulonym ogonem, póki nie jest za późno. Spodziewaliśmy się, że niewyraźna ścieżyna skończy się lada moment przy jakiejś jurcie, a o jeździe na azymut bez drogi nie było mowy, bo teren był zbyt rozorany okresowymi strumieniami. Ale tak jak wcześniej natchnął nas Budda do wybierania odpowiednich dróg na wszystkich rozjazdach, tak i teraz udało się nam podtrzymać ducha walki w ekipie Iveco i parliśmy naprzód. Jakaś droga ciągle przed nami się wiła. A skoro ostatnie jurty przy źródłach znikły za nami, to znaczy że biegnie do innego rewiru z wodopojami, który jest blisko naszego celu na dziś. W końcu zobaczyliśmy kolejne jurty i nasza ścieżka jęła stawać się coraz wyraźniejszą arterią zbiorczą dla kolejnych dopływów dróg. Tak jakby udało się nam przedrzeć przez nicość, z jednego dorzecza rzeki do drugiego. Płynęliśmy już teraz z prądem a krajobraz z nudnego, niepostrzeżenie przeistoczył się w ciekawy. Wjechaliśmy w żwirowe, czarne, bazaltowe osypiska. Kluczyliśmy teraz w surowym, księżycowym krajobrazie czarnych pagórków. Droga pięła się trawersami po zboczach tych osypisk żwirowych. O mały włos, jeden z takich trawersów nie stał się grobem dla Iveco. Przeciążony ponad miarę tył samochodu, zarzucił wysokim środkiem ciężkości na prawo i prawie byśmy strzelili szczupaka na dach, w dół zbocza. Ale szczęście nas nie opuszczało. Im bliżej celu, tym pewniej się czuliśmy. Już nie było mowy o zawracaniu. Teraz tylko zastanawialiśmy się z której strony podjechać do Tsagan Agui. Ostatnie kilometry to brawura wynikająca z pewności siebie. Duma rozpiera serca. Znowu się udało! Ale jesteśmy fajni goście. I dup tylnim zderzakiem w kamień na podjeździe. Zniszczenia małe, odwracalne. Grunt, żeśmy u celu. Cel - Tsagan Agui, to niewielka, trzykomorowa jaskinia, w szeroko rozłożystym kanionie pośród bielejących skał. W tejże jaskini, przed 700 tysięcy laty, mieszkał człek pierwotny i łupał swe kamienie. Ani się spodziewał, że jego hawirę, po tylu latach będzie odwiedzał, tak dla kaprysu, turistikus-sapiens. Połowę wysokości jaskini zajął piach. Widać dawno tu nie zamiatali. Na ścianach skrzyły się jakieś kryształy, jakie pamiętam z Sahary, w Maroku. Tam leżą na drodze przez pustynię. Zabraliśmy latarki i spenetrowaliśmy całą jaskinię. Na noc zatrzymaliśmy się w kanionie. Chciałem rozbić namiot w jaskini, jak jaskiniowiec, ale nie mogłem tam znaleźć równej podłogi. |
Kiedy jedzie się godzinami po pustkowiu, żwirowisku, kiedy obraz za oknem samochodu przypomina kopalnianą hałdę urobiska w Wałbrzychu, to za godzinę lub dwie, kiedy się człowiek obejrzy za siebie z jakiejś niewysokiej przełęczy, to te żwirowisko może wydać się piękne, bo razem z otoczeniem gór tworzy, z daleka widziane tylko, niepowtarzalną kompozycję barw i kształtów. Piszę tu truizmy, ale ja dopiero po kilkunastu dniach w Mongolii przypomniałem sobie o nich i przestałem gonić od mirażu do mirażu, jak spragniony wody wędrowiec na pustyni. Dlatego też udało mi się zwalczyć pokusę zobaczenia z bliska jeziora Achit, parę godzin drogi od jeziora Uureg. Kiedy zjechaliśmy z przełęczy Bajrmyn, Achit otoczone zupełnym pustkowiem jak otuliną ochronną przed górami, wyglądało w drgającym od słońca powietrzu jak zdjęcie z powierzchni Wenus. Zimne barwy turkusu, zieleni, bieli odcinały się na tle ciemnobrązowych i czarnych gór w tle. Skaliste wzniesienie, tuż przy wodzie, od strony północnej jeziora, przypominało te z pustyni Gobi. Ciemnobrązowe skały piętrzyły się obsypane pomarańczowym piaskiem pustyni. A za nimi soczysty turkus chłodnej wody. Wysoko, na błękitnym niebie, błyszczały mleczne, śnieżne czapy wysokich na 4000m n.p.m. szczytów. To był jeden z najpiękniejszych pejzaży jakie widziałem w tej podróży. I już chciałem namówić Tomka i Iwonę aby zobaczyć to z bliska, ale się powstrzymałem. Może lepiej aby pozostał w pamięci krajobrazem z Wenus. Wcześniej, jeszcze zanim wciągnęliśmy się w szalonych podskokach na przełęcz Bajrmyn 2552m n.p.m., przystanęliśmy na chwilę przy balbach. Tak tu zwą kamienne słupy, często z wyrzeźbionymi wizerunkami postaci ludzkich lub innymi rysunkami, z VIII wieku. Stoją one wetknięte na sztorc w grunt wokół kurhanów - miejsc szczególnej mocy albo mogił znamienitych przodków dzisiejszych Mongolczyków. Wyrosły na powszechnej, przed tysiącleciami, tradycji ludów północnej Azji. Można je spotkać w wielu krajach, również w Europie. Jedne z największych są w Chakasji, ale o nich pisałem w innym miejscu. Sterczą w tej skostniałej od zimna i braku wody ziemi, smagane wiatrem, śniegiem i prażone słońcem przez tyle lat. Miały kumulować w sobie pamięć o ważnych ludziach i zdarzeniach. Pamięć, która była istotna dla ludzi, których już dawno nie ma. Dziś piszemy książki, robimy reportaże telewizyjne o ważnych wydarzeniach historycznych, o ważnych osobach, które mają bezpośredni udział w tworzeniu wielkiej historii. Akumulujemy potem te zapiski w archiwach, w nadziei że przetrwają wieki, w nadziei że na przykład prawda o Katyniu będzie dla kogokolwiek ważna po stuleciach. A czy robiąc zdjęcie balbowi - sterczącemu kamieniowi obok kurhanu, z niewyraźnym rysunkiem rzeźby, zastanawiamy się nad historią, którą ten zimny głaz miał zapamiętać? Dziś spotkaliśmy wiele kamiennych kurhanów. Jesteśmy w mongolskim Ałtaju. Tradycje ludów kirgisko-tureckich przeniknęły tutaj już bardzo dawno temu. Ludy tureckie, stojące na wyższym poziomie rozwoju niż plemiona pradawnej Mongolii, przyniosły na te ziemie wraz ze swymi zbrojnymi najazdami wiele ze swej kultury. Dziś można zaobserwować trend odwrotny. Wioski Kazachów mongolskich, z rejonu jeziora Achit wyglądają jak typowe sioła w Kazachstanie. W porównaniu do wiosek typowych dla Mongolii to obraz chaosu, rozpadu i braku jakiejkolwiek myśli urbanistycznej, nie mówiąc o odpowiedzialności za przyszłe pokolenia. To typowe dla ludów wyrosłych z tradycji koczowniczej, ludów plemion tureckich. Dlatego takim zaskoczeniem były dla mnie schludne wioski i miasta mongolskie. Kazachowie mimo że o twarzach prawie takich samych jak Mongolczycy, przedstawiają już zupełnie inną kulturę, lub jej brak. Są otwarci i ciekawi, prostolinijni i przyjacielscy. To zaprzeczenie postawy Mongolczyków. W ich wioskach, w dolinie jeziora Achit, można zobaczyć meczety, a na obrzeżach wsi, tradycyjne, rozbudowane cmentarze. Domy budują z cementowej, szarej cegły, ale także używają gerów - jurt. Do jeziora Achit spływają dwie rzeki z gór - Alman-Gadasny i Buch-Muren. Tworzą szerokie na kilkanaście kilometrów rynny zieleni w tym suchym pustkowiu. Trudno się przez nie przedostać. Dużo tam wody i drzew. Nie łatwo odnaleźć odpowiednią drogę, bo coroczna pora deszczowa zmienia grunt z suchego w bagno, lub odwrotnie. Krążyliśmy przez długi czas pośród bardzo wysokich kęp trawy i tłukących o boki samochodu gałęzi wierzb i innych kolczastych krzaków. Udało się nam nawet zakopać i tylko dzięki blokadom dyferencjałów Iveco wyszło z tego o własnych siłach. Zawsze powtarzałem, że blokady są ważniejsze od wyciągarki, bo zwykle nie ma o co zapiąć liny. Na koniec było wodowanie. Droga wiodła kamienistym dnem potoku przez kilka kilometrów. Oprócz tego wmusiliśmy pokonywać kilka brodów w poprzek. Tak właśnie wyobrażałem sobie podróż po Mongolii i tak pewnie wygląda cala jej północ w okresie czerwcowych i lipcowych deszczów. W końcu udało się nam odnaleźć drogę do wyjścia z tej ogromnej doliny jeziora Achit. A wyjście to głęboki kanion, pnący się w górę pomiędzy czarnymi skalami i brązowymi, żwirowymi osypiskami na 2100m n.p.m. Dnem tego kanionu płynie rzeczka Hawtsalyn i mai wszystko wokół na zielono. Rzeczka bierze początek z kilku jezior na płaskowyżu. Nad jednym z nich postanowiliśmy zanocować. Było jeszcze wcześnie, a do granicy Rosji tylko 30 kilometrów. Ale było także przepięknie. Spokojna tafla wody dawała żywność i schronienie wielu ptakom wodnym. Bezustannie przelatywały i hałasowały ponad naszymi głowami. Nie było tu drzew tylko żwirowiska przechodzące najpierw w zieloną trawę, a potem granatową wodę. Rano słyszałem żurawie, a po południu widzieliśmy dziewięć czarnych bocianów. Tomek mówi, że oglądanie bocianów przynosi dzieci, oby nie. Ale czarne bociany to chyba przynoszą czarne dzieci. Wieczorem pojechaliśmy jeszcze do przygranicznej miejscowości Tsagan-nuur. To muzułmańska - kazachska wioska, w której oprócz dwóch nędznych sklepików w rozlatujących się barakach, nie ma nic. Zaszliśmy do jednego z nich. Na pólkach stały tylko podstawowe produkty. Kupiliśmy mongolski szampan na wieczorną imprezę. To na uczczenie ostatniego noclegu w Mongolii. Na etykiecie napisano, że wyprodukowano ten napitek zgodnie z najlepszymi tradycjami francuskimi. Smakował jakby był zrobiony z pestek brzoskwiń. Sprzedawca wyglądał tak jak jego sklep. Zmęczoną twarz zdobił złoty ząb, jakby na chybił trafił, krzywo wbity w dolną szczękę. W nocy nawiedziło nas dwóch mężczyzn na mopedzie. Szukali krów i zapraszali na słoną herbatę w gościnę. Ależ to był dzień pełen wrażeń. Poranek, mimo dużej wysokości - 2100m n.p.m., nie okazał się bardzo zimny, a jak tylko słońce wyszło zza gór, zaczęło mocno przygrzewać. Szybko dojechaliśmy na granicę Rosji. Nawet niezła szutrówka na wysokim nasypie, pozwalała na spokojną jazdę. Granica przebiega tutaj na przełęczy Durbet 2483m n.p.m. Mongolskie posterunki celników są o dobre pięć kilometrów przed przełęczą, a rosyjskie dopiero 20 kilometrów za, w miejscowości Taszanta. Po stronie mongolskiej można jeszcze skorzystać z usług brudnych barów prowadzonych przez Kazachów. Kręcą się też cinkciarze, a w sklepach, zlokalizowanych w rozlatujących się barakach, można wydać ostatnie mongolskie Tigriki. Aby wjechać na nowo wybudowane przejście trzeba uiścić opłatę za tak zwaną dezynfekcję wozu, albo za płatne drogi, sam nie wiem. Wychodzi tego prawie 40zl za samochód. Budynki celne tak i po stronie mongolskiej, jak i po rosyjskiej, postawione są na metrowej wysokości, betonowych palach. Nie wiem co to za nowatorska technologia, czyżby była tutaj wieczna zmarzlina? Taką zabudowę stosuje się właśnie na terenach objętych wieczną zmarzliną, aby uniknąć jej rozgrzewania przez szerokie fundamenty i ciepłą w zimie, podłogę domów. Kiedy wieczna zmarzlina zacznie się roztapiać, budynek zacznie osiadać, nawet cale metry w dół. Opuszczenie Mongolii poszło sprawnie i szybko. Natomiast celnicy rosyjscy mieli akurat przerwę obiadową, więc przyszło nam czekać prawie dwie godziny przed bramą zamkniętą na kłódkę. Wcześniej musieliśmy zapłacić 10zl za dezynfekcję opon samochodu. Kiedy wreszcie celnicy wrócili z obiadu, mogliśmy rozpocząć pracochłonną i mozolną procedurę biurokratyczną przejazdu przez granicę wielkiego mocarstwa. Wypełnianie papierków, sprawdzanie paszportów i dokumentów wozu po sześć razy. To wszystko musiało trwać, mimo że na granicy było ledwie parę samochodów. Jeszcze kilka kilometrów za bramą przejścia ponownie spisano w jakimś baraku nasze dane z paszportów do komputera. Pierwsze wrażenie po wjeździe do Rosji z Mongolii jest dość zasadnicze i nazywa się 'równy asfalt'. Chociaż żaden Europejczyk z Zachodu, równym by go nie nazwał. Zobaczyć asfalt po przejechaniu Mongolii to jak ujrzeć ląd po przepłynięciu oceanu. Nagle świat znowu wydaje się mały i dostępny. Prędkość samochodu oszołamia. Ale podobnie jak to jest kiedy wjedzie się z Nepalu do Indii, od razu poraża biurokracja która jest kręgosłupem wielkich mocarstw. Kończy się swoboda fiskalna, więc już jest dużo mniej zagranicznych samochodów. Obywateli wielkich mocarstw zmusza się do kupowania produktów rodzimych, nawet jeśliby były drogie i nic nie warte. W Nepalu czy Mongolii, zachodnie społeczności sponsorują wiele rzeczy mających na celu ucywilizowanie zapyziałych narodów i gospodarek. Solary będące na obowiązkowym wyposażeniu każdej jurty na pustkowiach Mongolii, w Rosji stanowią rarytas dostępny jedynie dla policji albo armii. Dojechaliśmy do pierwszego miasteczka na czujskim trakcie, jak zwie się starożytna droga przez rosyjski Ałtaj. Kosz-Agacz jest ostoją cywilizacji w tym rejonie. Krajobraz przez pierwsze 70 kilometrów Rosji, w porównaniu do Mongolii, w ogóle się nie zmienił. Kosz-Agacz jest właśnie takim małym miasteczkiem, które stanowi centrum cywilizowanego życia dla lokalnych pasterzy. Tyle, że Kosz-Agacz różni się dramatycznie od podobnych mu miasteczek w Mongolii. Takiego ruchu na ulicach, reklam sklepów, asfaltu, tłumu ludzi i całego tego harmideru małomiasteczkowego, nie widzieliśmy od tygodni. Chyba ostatni raz w Ulan-Batar. Zaraz za Kosz-Agacz wpadamy w kanion jak z folderów reklamowych Ałtaju. Potężne szczyty w okolicy 4000m n.p.m. błyszczą świeżym śniegiem. Skaliste stoki ciemnobrązowej barwy upstrzone są czerwienią i ciemną zielenią traw. W dole szumi szeroka rzeka Czuja. Jej mleczny turkus przypomina rzeki spływające z lodowców Norwegii. Wzdłuż jej wijącego się koryta rosną drzewa wystrzelające żywymi kolorami jesieni, czystą żółcią, czasami pomarańczem czy czerwienią. Pomiędzy nimi stoją iglaki z soczystą zielenią. Po prostu złota jesień jak z marzenia o raju. W zakolach rzeki jest dużo miejsca na trawiastych łąkach, aby zatrzymać się na nocleg. Jest tu trochę wędkarzy. Zauważyłem także Toyotę z zachodniej Europy. Można robić zdjęcia byle jak, a każde z nich jest godne folderu turystycznego. Czyż można wymarzyć sobie ładniejszy krajobraz? Już prawie pomyślałem, że warto pojechać do Mongolii choćby dla jesieni w Ałtaju czy Sajanach. No ale właśnie przyszedł czas na podsumowania. Zrobiliśmy koło i dotarliśmy po około miesiącu do miejsca gdzie już byliśmy. Czy Mongolia jest warta odwiedzenia? Sądzę, że ten kto przeczytał powyższy tekst sam potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Moim celem było jak najwierniej oddać w opisie to co widziały moje oczy. Starałem się w subiektywnych sądach nie oddalać się za daleko od istoty rzeczy i pokazać ją z wielu stron. Tak jak już pisałem wcześniej, Mongolia to idealna kraina dla podróży własnym środkiem transportu. Idealna kraina dla podróżników lubiących oddalić się jak to tylko możliwe od hałaśliwej cywilizacji. Dla tych, którzy lubują się w odnajdywaniu własnych ścieżek, chcą czuć wolność bycia osamotnionym pośród totalnej pustki, pośród przyrody nie mającej sobie równej w Europie. Ja czułem się tu wspaniale i zamierzam powtórzyć to jeszcze kilkukrotnie. Pustka Mongolii zbliża ludzi do ich własnego wnętrza. To idealne miejsce do podroży dla samotników. mariusz reweda zdjęcia: Tomek Cisak, Iwona Kozłowiec, Mariusz Reweda Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2010, 2013, 2013, Mongolia2013, 2014, 2014, 2014, 2016, 2016, 2017, 2019, 2019, 2019. artykuł z Off-road.pl o etapie podróży przez pustynię Gobi |
|
|