Indie 2010 (ucieczka od znanego)
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012








tekst można ściągnąć w pliku DOC (192kB) i wydrukować
trasa na GPS jest na sprzedaż

Zdecydowaliśmy się pojechać pociągiem z Delhi do Chennai. To około 2200km. Podróż planowo powinna trwać 36 godzin, w rzeczywistości było tego 42 godziny. W europejskich kategoriach oceny to niezrozumiałe utrudnienie sobie życia, indyjski absurd, albo po prostu pewien rodzaj sportów ekstremalnych. Ja zaliczam to do wyzwań prawdziwej podróży, z którymi niewątpliwie należy się zmierzyć aby poczuć sedno sprawy. W tym wypadku jest to zmiana optyki postrzegania indyjskiej rzeczywistości. Monotonia, zmęczenie, bezustanne bombardowanie naszej psychiki nadmiarem bodźców nieznanych z naszej codzienności. Ciągły hałas zdezelowanych wagonów tłukących się po krzywych szynach, dobiegający z nieszczelnych okien, przez dziurę po drzwiach w końcu wagonu, albo po prostu spod trzeszczącej podłogi, miesza się z nawoływaniem sprzedawców żywności i gadżetów mających umilić podróż. Hałas ten po kilkunastu godzinach staje się tłem nowego otoczenia, w którym niknie nasza prywatna przestrzeń i nasze myśli. Będąc zmuszeni ciągle oddychać smrodliwym powietrzem płynącym z zewnątrz, kiedy przejeżdżamy wioski, albo z wnętrza wagonu, kiedy zawieje od kibla czy Indyjczyka kończącego właśnie rozgotowaną fasolę, przestajemy zwracać uwagę na pospolite różnice między naszym krajem a Indiami. Po kilkudziesięciu godzinach obcowania ze zwykłą, indyjską rzeczywistością, nie mogąc ukryć się za mury hotelu, uciec do lepszej restauracji dla turystów, a nawet odwrócić plecami, zaczynamy swój nowy byt tutaj. Jesteśmy bardziej tu niż tam, skąd przyjechaliśmy. Innymi oczami patrzymy na slumsy ciągnące się wzdłuż torów w każdym mieście. Już nie krytycznymi, ale po prostu oceniającymi. Poza tym w przyspieszonym tempie tracimy to nasze przyzwyczajenie do luksusu życia. Łamią się nasze higieniczne fobie, zapominamy o codziennym myciu zębów i tyłka, a czyste ręce do obiadu wydają się nam tak samo głupim przyzwyczajeniem, jak kiedyś, kiedy byliśmy dziećmi. W nocy zasłaniamy twarz przed zimnym światłem jarzeniówki, zamkniętej w metalowej klatce na suficie. Przewracamy się na twardym jak deska łóżku, jak baran na grilu. Pierwszej nocy liczymy siniaki z powodu zbyt nagłego hamowania maszynisty albo powyginanych torów. Drugiej nocy już nie myślimy o tym, że mamy za małą tkankę tłuszczową, skoro dechy obijają nam żebra. Po wejściu do pociągu boimy się dotknąć czegokolwiek, butem otwieramy drzwi do zasranej ubikacji, kiedy nas przyciśnie po indyjskim żarciu. Rano jednak wtulamy twarz w zieloną dermę obicia pryczy, bo to nasze łóżko, nasze miejsce w przepełnionym pociągu, nawet jeśli tydzień temu pierdział w nie otyły Hindus. Stopniowo zmienia się nam optyka, system wartości. Bardziej rozumiemy, mniej się dziwimy. To dobry moment aby podróż zaczęła nas uczyć.

      Podróż pociągiem przez całe Indie, polecam każdemu podróżnikowi chcącemu przywieźć z wakacji coś więcej niż pełne karty pamięci do aparatu. Nie ulegajcie namowom przewodników i wybierajcie zwykłą klasę sleeper, zamiast klimatyzowanych wagonów, za których szczelnymi oknami można się poczuć jak ryba w akwarium.
      ---
      Tak zaczęła się nasza kolejna podróż przez Indie. Tym razem wyjechaliśmy aby spenetrować nowe tereny, południowy kraniec półwyspu. Przez pierwsze, dwa tygodnie, towarzyszy nam Kalina z Poznania. Dla niej to coś nowego, przypomina nam jak to było kiedy pierwszy raz wyruszyliśmy na wyprawę.
      Po trzech dniach, od opuszczenia lotniska w Delhi, znaleźliśmy się w małym miasteczku Mammalaphuram. W Indiach to raczej wioska, mimo że ma ponad 13000 mieszkańców. Miejscowość jest jednym z wielu punktów hinduistycznych pielgrzymek. Znajdują się tu świątynie sprzed kilkunastu wieków. Niektóre do dziś służą wiernym. Przełom grudnia i stycznia to także festiwal folklorystyczny, który przyciąga białych turystów, każdego wieczoru występami grup tancerzy w scenerii monumentalnych, tysiącletnich płaskorzeźb, na skałach otaczających miasteczko.
      Rok 2010 nie jest szczęśliwym dla mieszkańców Mammalaphuram. Kryzys w Europie spowodował znaczny spadek ilości turystów. A to ważny dochód tego miasteczka. Dziesiątki restauracji i hoteli przygotowanych w standardzie turystycznym, świeci pustkami. Wygórowanych cen jednak jeszcze się nie opuszcza. Indyjczycy łatwo potrafią zbudować miasto dla białych, o wiele trudniej przychodzi im ocena sytuacji ekonomicznej. Dopiero trzy - pięć lat temu zaczęli opuszczać ceny biletów wstępu do atrakcji turystycznych. Najpierw wywindowali je wyżej niż ceny europejskie, kierując się przeświadczeniem, że biały na wakacjach wyda każde pieniądze. Ale wątpliwej urody i kondycji zabytki Indii okazały się być za słabym magnesem i przychód z biletów spadł.
      Nieprzyjemne zderzenie sprzecznych interesów, na linii turysta - tubylec, to domena Indyjczyków. Dziecięca natura autochtonów, tak fascynująca bezpośredniością i otwartością w kontaktach, na przykład w pociągu, w kontaktach z ludźmi żyjącymi z turystów bywa zwykle nieprzyjemna. Zachłanność, podstępne praktyki, namawianie, wreszcie dręczenie turystów to zwykła rzecz. Proste sprzedawczynie rękodzieła lichej jakości, szybko uczą się, że mają większe szanse sprzedać cokolwiek czepiając się białego jak rzep psiego ogona, albo raczej jak końska mucha naszego ciała w leniwe, ciepłe popołudnie. Wiedzą, że dla świętego spokoju turysta coś kupi. To łatwiejsze niż wykazanie się inwencją i zmiana asortymentu. Każdy kto choć raz był w Indiach, wie jak kończą się miłe, niezobowiązujące rozmowy z przygodnymi Indyjczykami. Jest miło dopóki nie zaciągnie nas do swojego hotelu, restauracji, czy sklepu. Biały się irytuje, przy następnej okazji stara się być czujny, szorstki, aby nie wyjść na frajera, a priori obniża wartość każdego Indyjczyka, jako człowieka. Czasami z litości ulega, myśląc że przecież ich jest tak dużo i taka tu bieda. A tubylec, zupełnie bezceremonialnie i bez zażenowania łyka rzucony mu ochłap jak pies przybłęda. Bo to co nam czyni ujmę na honorze, jego nawet nie łaskocze.



      W Mammalaphuram trudno uciec od Indyjczyków pracujących w turystyce. To nie jest taka zwykła, indyjska wioska. Ale mimo to może być tu przyjemnie. Jest piaszczysta plaża Oceanu Indyjskiego. Ciągnie się w obie strony na wiele kilometrów. Jeśli tylko spacerujemy blisko wody, nasz wzrok kierujemy na wschód, na fale, to możemy poczuć się dobrze nie widząc śmieci, nie czując smrodu osiedli rybackich. A jeśli zapomnimy o ściekach z miasta i naturalnym załatwianiu wszelkich potrzeb fizjologicznych rybaków po zmroku na plaży, to możemy zażyć orzeźwiającej kąpieli w przyjemnie chłodnej wodzie. Należy uważać jedynie na silne fale, mogą sponiewierać.
      W Mammalaphuram można objadać się także owocami morza w miłych restauracjach z atmosferą luzu i dekadencji na dystans. Ceny są 90% niższe niż w Europie, ale i tak wysokie jak na warunki Indii. Przesiadując w gęstej atmosferze Budda Barów, w oparach absurdu i haszyszu, zatopieni w lekko strawną dla ucha, nowa muzykę indyjską, możemy odstresować się jak nigdzie indziej na świecie.
      W sumie gdybym miał przyznawać oceny takim miejscom jak to czynił Louis de Funes w filmie 'Skrzydełko czy nóżka' przyznając gwiazdki wybornym restauracjom, to Mammalaphuram dał bym małego plusika. Może jest tu nudnie ale mimo to przyjemnie. W porównaniu jednak do Konark na wybrzeżu Zatoki Bengalskiej, wypada dużo gorzej. Ale Konark to mała mieścina, ma tylko jeden zabytek, prawie nie zaglądają tam biali, no i w zimie jest tam po prostu zimno.
      ---
      Trzy godziny jazdy autobusem na południe od Mammalaphuram leży Pondichery. Jazdy karkołomnej, przypominającej walkę o pierwsze miejsce w wyścigu, w grze komputerowej, gdzie każdy uczestnik ma trzy życia. Nasz kierowca autobusu jechał tak, jakby włączyła mu się nieśmiertelność.
      Pondichery zostało założone w 1674 roku przez Francuzów, jako ośrodek Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Było okupowane przez Holendrów oraz przez Brytyjczyków. W 1954 przekazane zostało Indiom.
      W Pondichery było o wiele więcej turystów niż w Mammalaphuram. Odwiedziliśmy kilka hoteli zanim znaleźliśmy taki z wolnymi pokojami. Ale udało się nam pozostać w centrum miasta, tuż przy kanale oddzielającym dawną, francuską, kolonialną dzielnicę od nowego Pondichery. Miasto leży nad oceanem, ma długą promenadę i miły, choć mały park. Tak jak wszędzie w południowych Indiach ulice są utrzymane w jako takim porządku, chodniki są odnowione, stoją kosze na śmieci, rynsztoki ukryto pod ziemią, razem z kablami elektrycznymi i telefonicznymi. Mało tu wałęsających się psów a nawet krów. Wydaje się to normą z naszego punktu widzenia, ale w północnych Indiach taki, podstawowy porządek w mieście jest nieosiągalny. Południowe Indie pokazują, że Indyjczyk jednak potrafi. Większość urzędów państwowych jak szkoły, stacje kolejowe, banki, szpitale, główne ulice są odnowione i utrzymane w lepszym stanie niż na przykład w Rosji. W Delhi, na stacji kolejowej, po torowiskach biegają szczury, a w poczekalni karaluchy. W Chennai albo w Pondichery perony i torowiska, po przejeździe każdego pociągu są sprzątane. Wszędzie stoją kosze na śmieci, ławki są nowe, chodniki także. Jednak stan posiadania obywateli nie wskazuje na to, aby południe było bogatsze od północy. Wygląda na to, że jest wręcz odwrotnie. Po ulicach jeżdżą stare modele skuterów, jest dużo rowerzystów i mniej samochodów.
      Ale oczywiście to nadal są Indie. Slumsy wyglądają tak samo jak na północy, śmierdzą też tak samo. Hałas na ulicach też jest taki sam. Natręctwo i bezmyślność obywateli podobna. A propos ludzi. W Pondichery znajduje się słynna świątynia Ganeszy, doskonałe miejsce aby podpatrywać dewotyczną ludyczność religijnych Hinduistów. Najstarsza religia świata narosła przez tysiąclecia obrzędami, regułami, obyczajami jak dawny słup ogłoszeniowy w centrum miasta kolejnymi warstwami papieru reklam i afiszy. Dziś, tylko sięgając do źródła - świętych wed, można poznać farbę pokrywającą nasz słup ogłoszeniowy, czyli pierwotne założenia religii hinduistycznej. Cała reszta, począwszy od obyczaju zdejmowania butów przed progiem świątyni, poprzez bardzo głośne deklamowanie sutr z podkładem muzycznym, a skończywszy na kolorowych wyobrażeniach kilku tysięcy bóstw, jest tworem nieskrępowanej fantazji wyznawców w funkcji bardzo długiego czasu. Hinduizm jest ponad dwa razy starszy od chrześcijaństwa i ponad trzy razy od Islamu. Należy także pamiętać o pewnej istotnej cesze Indyjczyków, jaką jest łatwość łączenia sprzecznych tradycji, filozofii czy funkcji. Biali raczej zastępują jedno drugim, wierzenia animistyczne, pogańskie religią chrześcijańską. Religię w ogóle, naukowym ateizmem. Indyjczycy wcielili Chrystusa w poczet bóstw hinduistycznych pod wpływem przymusowej chrystianizacji. To samo uczynili z Buddą, mimo że tenże przecież wyrósł w tradycji reformy religijnej i przeciwstawiał się religii hinduistycznej. Dziś potrafią łączyć nowoczesne myślenie, naukowe postrzeganie wszechświata z dążącą ku pogaństwu religią hinduistyczną.
      Przypatrując się więc rytuałom w świątyni Ganeszy w Pondichery, można przestać traktować religię hinduistyczną serio, bo ten cały huczący od dźwięków, duszny od indywidualnych sposobów na adorację boga bałagan nie przystaje do modelu obcowania z wyższą istotą w świątyni, jaki przynależny jest naszej kulturze. Ale zawsze można na to patrzeć jak turysta na taniec wojownika z jakiegoś afrykańskiego plemienia. Dla turysty ważna jest powierzchowność, ta w przypadku rytuałów religii hinduistycznej jest przebogata w egzotykę.
      Pondichery jest znane przede wszystkim z ashramu Sri Aurobindo, jednego ze świętych mężów dawnych Indii. Mieszkał on tutaj wraz ze swoją wybranką do lat '70-tych. Niedaleko Pondichery powstało wtedy idealne, nowe miasto szczęśliwości - Auroville. Działa prężnie do dziś. Aura Aurobindo i tego wszystkiego co idee, przez niego propagowane, zapoczątkowały to duży magnes dla turystów. Stąd tak dużo białych zwłaszcza Francuzów, w tym mieście. Działająca wraz z mistrzem Matka stworzyła koncepcję miasta przyszłości, stanowiącego naturalne środowisko wyznawców Sri Aurobindo, dążących między innymi poprzez uprawianie 'integralnej yogi' do osiągnięcia stanu wyższej świadomości. Idealne miasto miało łączyć umiejętność doskonalenia organizacji społecznej z dążeniem do wewnętrznej doskonałości jednostki, właściwej kulturze Indii. Jak zapisano w 'Karcie Auroville', miasto to nie miało należeć do konkretnej osoby lub grupy osób, ale do ludzkości jako całości i było pomyślane jako miejsce nieustającej edukacji i ciągłego postępu oraz duchowego poszukiwania żywego wcielenia 'ludzkiej jedności'. Realizacją jego uniwersalizmu była harmonia współistnienia ludzi żyjących ponad kategoriami narodowymi, politycznymi i wyznaniowymi. Twórczyni wizji duży nacisk kładła na znaczenie samorealizacji jednostki dla pomyślności zbiorowości, co miało w praktyce przełożyć się na możliwość swobodnego wyboru lokalizacji i rodzaju aktywności zawodowej, jaką każdy z mieszkańców Auroville miał podjąć. Pracę, Matka, rozumiała za doskonały sposób autoekspresji i służby zbiorowości jednocześnie. Niezła formułka... co?



      Stare Pondichery można poznać w dwie godziny. Spacer po cichej i czystej dzielnicy francuskiej może być odpoczynkiem od zgiełku nowego miasta, gdzie znajdują się hotele i sklepy dla białych. Kilkanaście ulic wypełnionych jest do pierwszego piętra handlem, głownie są to sklepy z ciuchami. Biały odnajdzie tu restauracje z europejskim żarciem, kafeterie z francuskimi rogalikami i wyborną kawą. Będąc turystą można tu odetchnąć od egzotyki prawdziwych Indii. To miłe, zwłaszcza jeśli jest się na wakacjach albo w pracy, na przykład jako wolontariusz w licznych fundacjach działających na rzecz ucywilizowania południowych Indii.
      Od zgiełku miasta można odpocząć w małym parku, w dzielnicy francuskiej. Teren porastają wiekowe drzewa z zawieszonymi na gałęziach, ogromnymi dzwonami rurowymi. W wietrze od oceanu wibrują niskim dźwiękiem, jakby zapraszały do parku i na ławkę w cieniu. Ten dźwięk jest tak delikatny i ulotny jak piękno Indii. Park istnieje dzięki wysokiemu płotowi i licznym strażnikom wyposażonym w grube kije służące do odpędzania biedoty. Tej, która obsiadła już obrzeża parku i kanał, zamieniając te miejsca w hałaśliwe i cuchnące mini slumsy. Tej, na rzecz której zagraniczne fundacje łożą środki i czynią cuda aby wyzwolić ją od wszetecznictwa i biedy. Zamiast tablicy na stalowej bramie parku informującej o godzinach otwarcia oraz o obostrzeniach wstępu, powinna wisieć informacja - 'wpuścimy Was jak będziecie podobni do Nas'.
      Jak miło być kontestatorem, wskazywać dziurę w całości cudzej ideologii. Ale nie jest mi dane znaleźć kontrpropozycji, której przykładem na dużą skalę jest Auroville. Miasto z ponad dwoma tysiącami mieszkańców pokazujące światu, że życie w zgodzie jest możliwe. Tyle, że w Auroville nie ma typowych problemów cywilizacji, jak przeludnienie wyniszczające dobre stosunki międzyludzkie, czy przestępczość, albo zniszczenie środowiska. Jednakże Auroville może pokazywać, że jeślibyśmy zaczynali naszą cywilizację od nowa dziś, to na tym dobrym biegunie - niebiańskim, powinno się zbudować coś podobnego do Auroville. Pokazuje, że można odbudować przyrodę, przy założeniu, że nie jest pokryta osiedlami ludzkimi. Można żyć w zgodzie, przy założeniu, że tych którzy zgodę rujnują wyrzuca się za mury miasta. Można żyć bez różnic klasowych, jeśli założymy, że wszyscy mamy takie same ambicje, brak żądzy władzy i kompleksów na tle akceptacji przez środowisko. Można korzystać z odnawialnych źródeł energii, jeśli jest nas mało i ograniczymy nasze wybujałe potrzeby komfortu życia. Sądzę, że Auroville jest taką krytyką naszej cywilizacji, trwającą od ponad 40-stu lat. Utopią stojącą w opozycji do otaczającej ją rzeczywistości. Ale jednak dającą do myślenia, pokazującą nowe kierunki rozwoju, przywracającą niektórym wiarę w humanistyczną postać człowieka. Potrzebujemy tego wszyscy. Niektórzy odnajdują to w religii, inni w urojonym świecie książek czy filmach o ludziach mających cechy bohaterów. Są tacy co budują miasta pokroju Auroville, nie tylko w Indiach. Jednak mimo, że jestem przeciwny urzeczywistnianiu utopii, nie chciałbym aby Auroville skończyło jak sam mistrz Aurobindo. Tak piękny za młodu, z oczami wpatrzonymi w dal wspaniałej przyszłości i tak brzydki, schorowany i przygnębiony w wewnętrznej zaciętości, na starość. Przypominał człowieka, którego idee zostały złamane przez los, a jedyną ucieczką było trwanie nadal przy nich wbrew woli.
      Warto wspomnieć o ogrodzie botanicznym w Pondichery. Wspomnieć, że takowy jest, bo to rzadkość w Indiach. Niestety nie mogłem go zwiedzić. Połowę czasu jaki zaplanowaliśmy na to miasto zjadło mi leżenie w łóżku. Zmogła mnie choroba.
      ---
      Z Pondichery pojechaliśmy dwoma pociągami z przesiadką do Madurai. W jednym z pociągów musieliśmy współegzystować z liczną rodziną karaluchów, mimo że naklejki na ścianach informowały o piętnastu dezynsekcjach wagonów przez ostatnie siedem miesięcy. Ostatnia dezynsekcja miała miejsce dziewięć dni temu. Spędziłem w indyjskich pociągach ponad 500 godzin i tylu karaluchów na raz nie widziałem. Cóż karaluch też zwierze, jak my, na dodatek spędza całe życie w podróży, w indyjskim pociągu, a więc równy gość z niego. Zanim zacząłem rozgniatać je przy każdej okazji, przypomniałem sobie scenę z filmu 'Man i black II', w której agent K rezygnuje z rozdepnięcia karalucha, za co tenże dziękuje. Człowiek wszystko ocenia po pozorach, karaluch jest dla niego nic nie wart. Ale nasz system wartości, jak mówią dzieje, nigdy się nie sprawdził.



      W środku nocy dojechaliśmy do Madurai. Znalezienie miejsca w przepełnionych pielgrzymami hotelach zajęło nam trochę czasu. Zdziwiłem się, że nie byłem tym zirytowany. Kolejni, leniwi, zaspani stróże hotelowi odsyłali nas z kwitkiem. Czepiali się nas pomagierzy, którzy wskazywali nam hotele jakbyśmy sami nie mogli dostrzec świecących kolorami neonów szyldów. Ale mimo to, tak po prostu, szwędanie się po zupełnie pustym mieście, w przyjemnie chłodną noc, było miłe. Powietrze było lekko wilgotne, takie świeże jak na wiosnę w Europie. Puste ulice, nie tak zadbane jak w Pondichery, ale w miarę czyste, były nagie. Zwykle turysta widuje takie miejsca z tłumem ludzi, zawieszonym w powietrzu hałasem, bezustannym ruchem mopedów, riksz i samochodów. W nocy ulice bez żywej indyjskiej tkanki, wyglądały jak szkielet, jak choinka czekająca na ozdoby, lampki i prezenty. A nocleg znaleźliśmy na piątym piętrze nędznego hotelu, w bocznej uliczce. Budynek był przerośniętą kamienicą, wciśniętą w szparę szerokości około sześciu metrów, pomiędzy niższe, starsze domy. Z okna mieliśmy dobry widok na świątynię Sri Meenakshi. To jedna z największych świątyń w południowych Indiach. Zbudowano ją w stylu drawidyjskim, a prace rozpoczęto ponad 20 wieków temu. W obecnej formie stoi od 1560 roku. Zajmuje 6 hektarów, a jej wieże mają prawie 50 metrów wysokości.
      Madurai był znany Europejczykom od IV wieku p.n.e. Grecy już wtedy handlowali przyprawami z Indyjczykami. Od zawsze Madurai było centrum życia religijnego i kulturalnego. Centrum Madurai, za dnia, nie wyróżnia się niczym szczególnym pośród innych miast regionu. Handel flankuje wszystkie ulice. Specjalnością lokalną są soki owocowe, wyroby ze skóry i oczywiście wątpliwej jakości, zarówno stylistycznej jak i materiałowej, odzież. Mimo, że kręci się tu sporo białych, to Madurai jest przede wszystkim ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym dla Hinduistów. To oni robią tu obrót biznesu turystycznego. Przyjeżdżają zewsząd zorganizowanymi grupami, albo rodzinami, bogaci i biedni wieśniacy. To oni tworzą koloryt i dla mnie najważniejszą wartość Madurai. Spędziłem sporo czasu wokół obszernej świątyni, zajmującej cały kwartał miasta. Przed oczami przesuwały mi się masy ludzkie z różnych stron Indii. Głównie jednak południowych. Musiałbym objechać spory kawał kraju aby ich wszystkich zobaczyć. Biedni chłopi człapali na boso. Miękko stąpali w wygodnych butach bogaci mieszczanie. A między nimi sprzedawcy odpustowej tandety.
      Z ulgą przyjąłem zakaz wchodzenia do świątyni w krótkich spodenkach. Tak jakbym szukał wymówki aby tam nie wchodzić. Można oczywiście wypożyczyć szmatę, aby się nią opasać, ale ja po prostu czułem, że więcej zobaczę na zewnątrz. Nie piszę na szczęście przewodnika, ani nie jestem dziennikarzem, więc nie muszę sprawdzać każdej dziury i poprzestać na swobodnym postrzeganiu. Byle bym tylko słodko nie konfabulował jak Kapuściński.
      Spacerowym krokiem obszedłem mury świątyni. Wiedzie wokół nich czysty, zamknięty dla ruchu pojazdów deptak. To miłe odstępstwo od indyjskiej normy. Świątynie to budynki i wolne przestrzenie, zamknięte kilkunastometrowej wysokości, kamiennym murem. Po prostu zwykły kwartał miasta, oddzielony jak więzienie, przeznaczony sprawom duchowym. W murach są cztery bramy, a nad nimi ponad 40-metrowe wieże obłożone płaskorzeźbami tak gęsto jak sidingiem. Płaskorzeźby wypełniają całą przestrzeń murów wież, łącznie z dachem. Przedstawiają bóstwa i wielkich bogów z hinduistycznego panteonu. Są wspaniale utrzymane w oryginalnej kolorystyce. To czego nie maja już, bo kiedyś miały, antyczne budowle Europy, tu mieni się w słońcu tysiącem odcieni. Każdej postaci poświęcono należytą uwagę. Barwom nadano odpowiednie cieniowanie aby płaskorzeźby wydawały się jeszcze bardziej realistyczne. Oczywiście studiując Rygwedy można by opisać każdą z tysięcy tych postaci, zrozumieć jej nadnaturalne, bo boskie, atrybuty, pozycję w hierarchii itp. Ale to mrówcza robota. Ja skupiłem się na odnajdywaniu podobieństw. Przebiegałem powoli wzrokiem kolejne piętra zatłoczone wizerunkami bogów. Pierwsze co zauważyłem, to podobne formy przedstawień ciał. Tak jak postacie wyryte w egipskich piramidach. Mają swój kanon. Pozycja boczna miednicy i frontalna tułowia. Wypięty tyłek i pierś, jakby w gotowości do aktu prokreacji. Ponadto wszystkie postacie miały nadmiernie wydatne brzuchy. To nie takie częste w Indiach. Może te rzeźbiono w czasie głodu, albo klęski suszy, a wielkie brzuchy dyktowały potrzeby zwykłych ludzi, marzenia o dobrobycie. Przecież tak w ogóle panteon bóstw hinduistycznych przedstawia galerię naszych marzeń. Jeden ma nadmiar siły, inny mądrości, trzeci znów miłosierdzia, kolejny jest beztroski i wesoły jak Kriszna, albo jest symbolem płodności itd. My ludzie, tworzymy sobie bogów na podobieństwo naszych potrzeb, aby móc się do nich modlić o rozwiązanie naszych problemów. Potrzeba musi być zaadresowana, wtedy ma szansę na zrealizowanie. Mówimy, że to bogowie tworzą nas na swoje podobieństwo aby uwiarygodnić własne istnienie i uzasadnić po co my tu i w tej chwili. Bogowie z czasem stają się naszymi sługami, służą realizowaniu naszych próśb. Potem stają się zakładnikami wiary w to, że wszystko będzie dobrze. Bóg, który nie realizuje swojej misji pomocy ludziom, szybko popada w niełaskę i znika w niepamięci.



      Kiedy tak przyglądałem się setkom płaskorzeźb na czterech bramach świątyni Sri Meenakshi, zauważyłem że każda brama jest inna. Uderzyło mnie pewne spostrzeżenie. Wzrok wszystkich postaci był skierowany w dół, na ludzi, na nas maluczkich. Bo gdyby Ganesza czy inny Hanuman patrzył w niebo, to po co byłby on nam potrzebny. W przyrodzie wszystko musi czemuś służyć. Bóg nie interesujący się ludzkimi sprawami jest niepotrzebny swoim stwórcom. Ten Mahomet nie był taki głupi, skoro w Koranie zapisano zakaz przedstawiania wszelkich postaci ludzi i zwierząt. Może przewidywał, że przez tysiąclecia będzie musiał służyć jako rezerwuar wszelkich skarg na los ludzi. Zrobiliby z jego twarzy to co zrobiono z wyobrażeniem Buddy, Budda na każdą okazję. Albo zamęczaliby w nieskończoność jak Chrystusa na krzyżu.
      ---
      Z Madurai wyjechaliśmy w środku nocy, tak jak przyjechaliśmy. Pięć godzin jazdy pociągiem i przesiadka dostarczyły nas do Kanyakumari. To wioska na południowym cyplu półwyspu Indyjskiego. Miejsce spokojne, ciche i tanie. W sam raz aby odetchnąć od wizyt w miastach. Zatłoczone staje się tylko podczas świąt religijnych i państwowych. Wtedy liczne hotele zapełniają się pielgrzymami, podobnie jak w Madurai.
      Najbardziej na południe wysunięty cypel lądu jest szczególnym miejscem dla tubylców. Może od zawsze tak było, takie miejsca mają moc według dawnych wierzeń. Dziś stoi tu poważna świątynia dedykowana wcieleniu Parvati - Devi Kanya. Drugim magnesem dla tłumów Indyjczyków jest ogromny pomnik poświęcony pamięci Vivekanandy, jednemu ze świętych mężów Indii, który pod koniec XIX wieku dbał o podtrzymanie najlepszych tradycji indyjskiej filozofii i nauki rozwoju duchowego. Pomnik ma kilkadziesiąt metrów wysokości i stoi na jednej z dwóch, skalistych wysepek, oddalonych o około pół kilometra od lądu. Pomnik jest potężny w swej strukturze, oparł się nawet kilkunastometrowej fali tsunami w 2004 roku. Tamto wydarzenie przyciągnęło, tu na wschodnie wybrzeże Tamil Nandu, uwagę całego, cywilizowanego świata. Instytucje pomocowe starały się nieco złagodzić skutki selekcji naturalnej, jakiej zostały poddane wybrzeżne wioski rybackie. Dziś widocznym przykładem są nowe, plastykowe łódki dla pracujących w morzu. Na niektórych z nich wymalowano nazwy krajów, które były ich sponsorami. I tak tradycja malowniczych, starych łódek, będących tak naprawdę powiązanymi balami pni palm kokosowych, odeszła w zapomnienie. Pamiętam, że w 2003 roku robiłem tym łupinom zdjęcia na wybrzeżu Orisy. Wyglądały bardziej na powiązanie ze sobą deski, których tylko tonący się trzyma. A jednak służyły do wypraw w ocean, na ryby.
      Wracając do Vivekanandy. Był częścią tego co dziś nazywam klasycznymi Indiami. Tego jak wyobrażamy sobie Indie, zanim tu przyjedziemy. Pamiętam czas przed moją pierwszą wizytą tutaj. Wtedy od trzech lat interesowałem się Hatha Yogą, książki traktujące o medycynie, astrologii, filozofii i systemach duchowych Indii łykałem jedna za drugą. Powoli budowałem własny, a na pewno urojony, obraz tego kraju. Składał się on głównie z natchnionych idei, komplementarnie opisujących wszechświat. To mocno zmieniło moje życie, przestałem spać w normalnym łóżku, siadać na krześle czy fotelu, nosić pełne buty, używać alopatycznej, czyli zachodniej medycyny, zmieniłem dietę i myślenie o wszystkim dookoła. Znam wielu dla których Indie zaczęły istnieć w ich głowach zanim je odwiedzili. Komentarze rzeczywistości wielkich, a niekiedy oświeconych mężów, jak Vivekananda i jemu podobni, na stałe przywiązały mnie do Indii. Jednak kraj, który potrafi wydać na świat tylu mędrców tak naprawdę jest bardzo daleki od ideału. Vivekananda stał się, podobnie jak Konfucjusz w Chinach, swego rodzaju piewcą idei odnowy społecznej kraju. Mimo tych szczytnych idei, wkraczających bardzo głęboko w wyższą duchowość społeczną i indywidualną, mimo że stał się niemal świętym dla świadomości społeczeństwa jak i organów państwa, mimo to jego praca nie znalazła odbicia w indyjskiej rzeczywistości. Gdyby nie francuska partnerka Aurobindo z Pondichery, również jego idee nie znalazły by urzeczywistnienia i nie zbudowano by Auroville, które przecież służy głównie białym. Podobnie wzniosłe maksymy Maharishego, czy Osho, a także Sai Baby znalazły większy posłuch na Zachodzie niż w Indiach. Wspaniałe opracowania Harisha Johariego, traktujące o tantrze i astrologii, również są czytane na Zachodzie. Nawet Ayurveda, staroindyjska medycyna naturalna, szybko znalazła swych wyznawców pośród białych. Hatha Yoga odnowiła się na Zachodzie dzięki B.K.S. Iyengarowi, tam stała się modna i teraz dopiero, powoli wraca jako wtórny produkt do Indii. Oświecony Krishnamurti w Indiach prawie w ogóle nie jest znany. Jego rodzinny kraj stawia w XX i XXI wieku na rozwój intelektualny i gospodarczy, a masy niższych warstw społecznych nie mają dostępu do książek, ani przewodników duchowych zdolnych ich pociągnąć ku nowemu. Stąd bierze się rozdźwięk między światem urojonych, klasycznych Indii jaki można sobie stworzyć czytając wzniosłe księgi, a prawdziwymi Indiami. Może dlatego wielu przyjeżdża tu tylko po to aby uczestniczyć w spotkaniach rozwijających umiejętności, w tej czy innej odmianie yogi albo odstresować się i odreagować w ashramach, w idealnej atmosferze uwznioślającej nasze upadłe dusze.
      Jest jeszcze inny aspekt różnic między tym czego spodziewamy się ujrzeć w Indiach, a tym co zobaczymy naprawdę. Dziś w tym kraju istnieje wiele ośrodków zajmujących się odnawianiem ciał białych turystów w poszanowaniu tradycyjnej medycyny. To ośrodki zupełnie odcięte od rzeczywistości. Ich twórcy wiedzą, że jeśli biały z Nowego Yorku czy Berlina, wyjdzie na miasto to może doznać nieodwracalnego szoku.



      Prężny przemysł turystyczny w Indiach doskonale radzi sobie z oprowadzaniem białych po zabytkach i atrakcjach tak aby turyści nie musieli dotykać smrodu Indii i aby to co zobaczyli i wyczytali w folderach reklamowych było tym co pozostanie w ich pamięci.
      Obraz wioski Kanyakumari to przemysł handlowy, nastawiony na obsługę tłumów pielgrzymów. Można tu kupić każdy rodzaj odpustowej tandety, jaki można sobie wyobrazić. Stragany z całym tym dobrem obudowują świątynie i nadbrzeże. Wiele z nich oferuje pamiątki znad morza, jakie można było kupić kiedyś u nas, na deptakach Międzyzdrojów czy Sopotu.
      Obraz Kanyakumari byłby niepełny gdybym nie wspomniał o Katolikach. Jest ich tu sporo. Czasy chrystianizacji sprawiły, że wiele rodzin z niskich kast społecznych przechodziły na chrześcijanizm aby ułatwić sobie życie. Reszta społeczeństwa traktowała ich lepiej kiedy byli innowiercami aniżeli wtedy kiedy należeli do niskiej kasty. Dziś w Kanyakumari stoi wiele kościołów, a naprzeciw nim meczety i potężna świątynia Devi Kanya. Ci których jest najmniej walczą o swoją tożsamość najsilniej. Ciekawy jest błysk w oku Indyjczyka, który rozpływa się w szczęściu mogąc w swym hotelu gościć białych, czyli w jego mniemaniu, podobnych jemu chrześcijan. Nie wie, że niektórym z nich bliżej jest do filozofii buddyjskiej aniżeli do kościoła chrześcijańskiego. To ten sam obraz co ćwiczący na ghatach w Varanasi biali yogini.
      ---
      Z Kanyakumari pojechaliśmy autobusem na plażę Kovalam. To zbiór hoteli i luksusowych ośrodków wczasowych dla białych i bogatych Indyjczyków, rozsianych wzdłuż piaszczystej plaży Morza Arabskiego, poprzecinanej skalistymi, naturalnymi falochronami. Wijące się pośród palm i gęstej, tropikalnej roślinności ścieżki doprowadzają do pensjonatów, kwater prywatnych w domach wieśniaków oraz wielkich hoteli. Obraz kurortu nadmorskiego dopełnia promenada spinająca małe zatoczki i skupiająca życie wieczorne w restauracjach serwujących owoce morza za niskie (w porównaniu do Europy) ceny. Jednym słowem miejsce gdzie można naprawdę wypocząć na wczasach, a dla mnie sztuczny twór turystycznego biznesu, czyli nuda. Kiedyś miejsca tego typu w Indiach skupiały kolorową, bogatą młodzież z Europy i USA. Ich kwiaty kwitły tu w oparach haszyszu i wolnej miłości. Zmiany jakie w tych miejscach zaszły są świadectwem naszych czasów. Myśl o wolności zamieniliśmy na pożądanie luksusu, a wolna miłość przeistoczyła się w lęk przed następstwami.
      Jeden dzień poświęciliśmy na wyprawę na wypożyczonym skuterze. Koszt 27zł. Honda poniosła nas z Iwoną na południe, wzdłuż wybrzeża morza. Skupiliśmy się na wynajdywaniu kurortów, których specjalnością są kurację według starożytnej medycyny indyjskiej - ayurvedy. Dojeżdżając wąskimi dróżkami, zbaczając z głównej, odnaleźliśmy kilkanaście takich ośrodków. Większość z nich ma własne, niekiedy przepiękne plaże, małe zatoczki okolone ciemnymi skałami i zwieszającymi się nad żółtym piaskiem palmami kokosowymi. Słowem sceneria jak z folderu reklamowego. Tyle, że zamiast piękności w bikini odpoczywającej w hamaku rozwieszonym pomiędzy pochylonymi gościnnie pniami palm, zobaczyliśmy niemieckich emerytów na plastykowych, wygodnych leżakach, pod trzcinowymi parasolami. Nawet nie było wysokoprocentowych koktajli, pitych wprost z wydrążonego kokosa, ale jakieś ziółka, które lekarz ayurvedyjski zalecił na przeczyszczenie i odchudzenie. Szklanki podawali schludni ale gadatliwi i nadpobudliwi chłopcy indyjscy, zamiast Polinezyjek w topless z pachnącymi sznurami kwiatów na szyi.
      Niektóre ośrodki oferowały naprawdę wysoki poziom komfortu i usług leczniczych czy odmładzających. Kuracje po 7-14 dni, nawet połączone z operacjami plastycznymi, kosztują nie więcej jak 4000EUR. W tańszych ośrodkach poziom już nie był zadowalający. O ile komfort zakwaterowania był wysoki, o tyle lekarze, masażyści i warunki prowadzenia terapii niekiedy były nędzne.
      Przejechaliśmy także przez niekończące się wioski rybackie, rozłożone wzdłuż piaszczystej, szerokiej plaży. Nie ma tu nędzy. Na razie morze obfituje w ryby. Królującą religią jest Chrześcijanizm.
      ---
      Dziś Kalina pojechała do Delhi aby stamtąd polecieć do Polski. Dalszą podróż kontynuujemy z Iwoną. Dziś też ostatni dzień na rajskiej plaży Kovalam. Jednak bardziej będzie mi szkoda miłego hoteliku pośród palm i starych pól ryżowych. Cicho, przyjemnie, chłodno w cieniu rozłożystych palm kokosowych, tanio i niezwykle miło. Nawet komarów nie było dużo. Idealne miejsce do rozmyślań, medytacji i ćwiczeń yogi. Sklep z whisky daleko, więc tylko jeden wieczór był wesoły.



      Wcześnie rano, trzeciego dnia, ruszyliśmy autobusem do Thiruvananthapuram, a stamtąd pociągiem na północ, do Varkala. Następnej rajskiej plaży. Ale tylko na jeden dzień.
      Varkala Beach to długi na kilometr, albo dwa, wysoki na kilkadziesiąt metrów klif, u którego podnóża rozciąga się piaszczysta, oblegana przez białych plaża. To popularne miejsce leniwych urlopów opływających w słońce, w środku europejskiej zimy oraz tani luksus. Promenada na krawędzi klifu jest obsadzona z jednej strony restauracjami serwującymi wszystko co da się wyciągnąć z morza. Pomiędzy luksusowymi restauracjami i hotelami wciśnięto sklepy z indyjską tandetą dla turystów. Taka promenada handlu i usług ciągnie się do końca klifu, dalej są lasy palmowe, ciche wioski rybackie, małe hoteliki i restauracje utrzymane w stylu hipisowskim i podróżniczym. Po prostu wymarzone miejsce na przystanek w podróży dookoła świata. I pewnie dlatego spotkałem tu dwoje Anglików, którzy jadą terenowym Iveco gdzieś... nawet do końca nie wiedzą gdzie. Młody chłopak jest wykładowcą na londyńskiej uczelni i wziął dwa lata urlopu. Podróżuje z ciotką, dwa razy od niego starszą panią, ale równie zakręconą. Miło jest spotkać niebieskich ptaków, takich jak ja sam. Swój ciągnie do swego, bo w kupie raźniej. Zaspokojony instynkt stadny daje poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Do końca dnia miałem wyjątkowo dobry nastrój.
      Ale ja nie o tym chciałem. Może na początek refleksji kilka o Indyjczykach. Zbudowali tu niezłą machinę handlu. Pracowali nad tym tyle lat, a ciągle nie potrafią zrozumieć mentalności białych, swoich jedynych klientów. Bezmyślną nachalnością i zaczepkami przechodniów odstraszają i męczą zamiast zachęcać. Po przejściu dwóch kilometrów takiej promenady, człowiek przestaje się rozglądać na boki, przyspiesza kroku i zapomina o tym, czy cokolwiek chciał kupić. Indyjczycy nie postawili tu koszy na śmieci. Biali oczywiście noszą śmieci ze sobą tak długo, zanim nie wyjdą na główny plac, gdzie jest duży śmietnik. No może tylko nygusy Hiszpanie i brudasy Włosi rzucają papierki pod nogi. Tubylcy wyrzucają plastykowe butelki, siatki i resztki drugiego śniadania, bezpośrednio na skały klifu. Kiedy idzie się plażą ściana klifu wygląda jak choinka, tyle że zamiast bombek wiszą śmieci. Indyjczycy nie rozumieją, że nadmiar handlu męczy wakacjuszy, a śmieciowisko zniechęca do powrotów. Wypoczęty i rozkoszujący się miłą przyrodą lasów palmowych turysta jest bardziej skłonny wydawać dolce czy euro, niż zdegustowany śmieciami i zdenerwowany przez naganiaczy. Jedno co dobrze wychodzi tutejszym handlarzom i sprytnym żebrakom, to wzbudzenie wyrzutów sumienia w białej głowie. Czujemy się winni, że u nas jest tak dobrze, a oni tu z głodu prawie padają. W rzeczywistości trudno tu znaleźć kogoś naprawdę godnego politowania, chyba że litość bierze na widok głupoty.
      Kurort Varkala różni się od Kovalam tak bardzo, jak owoc chlebowca z południa Indii od chleba z piekarni z przedmieść Krakowa. O ile w Kovalam większość turystów stanowią ludzie przeżywający co najwyżej drugą młodość, o tyle w Varkala 95% białych to młodzież. Nazwałbym ją złotą młodzieżą. To nie ta sama, nawiedzona co w Pushkarze czy Varanasi, ani zakręcona new age z Kasol czy Rishikeshu, to młodzież idealna. Na plaży leżą idealne cycki, czasami nagie, obok idealnych kaloryferów torsów mężczyzn. Idealnie modni i idealnie jednakowi, jak spod sztancy. Ideologia tkwi w tanim, rozrywkowym, bezkompromisowym i luksusowym spędzeniu wakacji. Tutaj zamiast wychudłego dredziarza medytującego na ghatach Gangesu czy upalonego haszem, podobnego do Chrystusa młodego Izraelity na wakacjach po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej, spotykamy ambitnych, wysportowanych chłopców plażowych zachłyśniętych indyjską sztuką walki Kalaripayat, albo wydekoltowane, w obcisłych streczach panienki próbujące swych sił w beach hatha yoga. Dbam o kondycję, ale i tak nabawiłem się kompleksów, no i zeza w oku, bo jest na czym oko zawiesić. Facet w moim wieku patrząc na takie ideały może tylko zrzędzić i marzyć, że jeszcze się przecież przydarzy i wszystko tak naprawdę przede mną.
      Ciekawostką jest skład narodowościowy tej mieszanki turystycznej. Królują Francuzi i Rosjanie. To dziwne, że nadęci Parisien i prostaccy Moskwiczanie, maję tak zbliżony gust wakacyjny. Może Rosjanie nie są wcale tacy grubo ciosani, a Francuzi tak wysublimowani?
      ---
      Rannym pociągiem dostaliśmy się do Kollam, a stamtąd wypłynęliśmy małym stateczkiem rzecznym na północ, przez rozlewiska wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego. Statek kursuje codziennie, podróż z Kollam do Alapuza, nad jeziorem Vembanad, trwa ponad osiem godzin i kosztuje 8.80USD na osobę. Czyli podrożało w ostatnich czasach o 60%. Podróż można podzielić na dwie, nierówne części, tak jak my to zrobiliśmy. Można zostać na jedną lub dwie noce w ashramie Mathy Amrithanandamayi. Potem można płynąć dalej na tym samym bilecie.
      Rozlewiska nie mają charakteru bagien. Są to jakby poszarpane, oddzielone od morza cienką mierzeją, miejscami długimi wyspami wydm zatoki okolone lasami palm kokosowych. Woda jest tu płytka, obfituje w ryby i oczywiście śmieci. Wszędzie bowiem mieszkają tu ludzie i jak to w Indiach - są trucizną przyrody. Na razie masowo śmiecą i wyrzucają do wody nieczystości. Jednocześnie kąpiąc się w niej i nazywając ją świętą żywicielką, bo ryby to ich dochód. Ale już powoli wkrada się tu trucie na większą skalę, typu zachodniego. Buduje się fabryki przerabiające ziemię z rozlewisk na tytan i uran. Szkoda, że ludzi nie mogą przerobić na coś pożytecznego, jak w powieści Orwell'a. Tego surowca jest pod dostatkiem i nigdy nie zabraknie.
      Jeśli jednak nie będziemy zwracać uwagi na pływające w wodzie plastykowe śmieci, albo ludzkie gówna czy resztki wypatroszonych ryb albo hodowanych tu kóz i świń, to rozlewiska staną się dla nas bajkowym krajobrazem tropikalnej roślinności oraz sielskim obrazem indyjskiej wsi rybackiej. Palmy kwitną zielenią tak jak tylko potrafią. Pochylają się nad zieloną wodą, upuszczają do niej kokosy. W niektórych miejscach można zobaczyć liczne ptactwo oraz rybołowy i podobne do orłów ptaki polujące na ryby. W zatoczkach ulokowały się małe warsztaty budujące kutry rybackie. Niektóre z nich specjalizują się w zabudowach pływających hoteli. Na kadłubie kutra nadbudowuje się trzcinowy domek z drewnianymi tarasami i okiennicami. Jest tam pomieszczenie dla obsługi, kuchnia, klimatyzacja, telewizja satelitarna itp. Takie pływające domy są wynajmowane oczywiście przez białych. Rozlewiska to nie tylko główny kanał po którym kursują promy. Według folderów reklamowych, dysponując wynajętą łodzią lub wykupując wycieczkę kilkudniową, można odnaleźć tu Amazonię w pigułce. W niektórych miejscach można skorzystać z restauracji zbudowanych na palach, przy brzegu.
      Poza tym podróż po rozlewiskach dostarcza wspaniałych plenerów rodem z naszej wyobraźni o tym jak powinno wyglądać zwykłe życie tropikalnej wsi. Rybacy w kleconych warsztatowym sposobem łódkach. Ogromne sieci zarzucane stacjonarnie, wzdłuż brzegów, rozciągnięte na potężnych pająkach żerdzi. W nocy, nad nimi, palą się lampy, przyciągające swym światłem ryby.
      Większość domów zbudowano z lichej cegły i betonu. Ale można jeszcze trafić obrazki szałasów krytych strzechą.
      Bileter na promie z dumą pokazuje rozbudowującą się fabrykę pozyskiwania tytanu i uranu. Zaprasza także na krótki postój, na lunch. Oczywiście płatny osobno.



      Po prawie czterech godzinach docieramy do wioski Amrithapuri. Tutaj wysiadamy na zaimprowizowanej przystani, tuż przed kładką łączącą stały ląd i wioskę z mierzeją/wyspą, na której stoi ashram. Teren i fundusze na budowę zostały podarowane matce przewodniczącej przez rząd Indii oraz wyznawców/ofiarodawców. W prasie indyjskiej często można zauważyć głosy, że politycy w dążeniu do pozyskania szerszego elektoratu, wspierają instytucje hinduistyczne rządowymi pieniędzmi. Podobno otwarcie się Indii, w latach '90-tych, na Zachód spowodowało, że niższe warstwy społeczne zareagowały na modę na materializm silniejszym dewotyzmem.
      Ashram Mathy Amrithanandamayi nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest jednym z największych w Indiach. Chyba zaraz po dziele Sai Baby w Puthaparthy. Jednak tu, w Amrithapuri nie przebywa aż tyle tysięcy pielgrzymów, nie ma też tak silnej dyscypliny wewnątrzashramowej w utrzymaniu porządku. Ale idee tworzące legendę tego miejsca są podobne: wspieranie i utrzymanie tradycji hinduistycznych (w przypadku Sai Baby z naciskiem na starowedyjską), wspieranie lokalnej ludności i pielgrzymów przybywających w potrzebie, stworzenie miejsca idealnie skrojonego na wzór chrześcijańskiej 'miłości bliźniego', w którym ludzie z Indii jak i z Zachodu mogliby czuć się bezpiecznie. Za fundusze darczyńców i państwowe buduje się szkoły i szpitale. W tej kwestii nawet rząd Polski nie dorównałby nigdy Sai Babie. Ale o tym pisałem gdzie indziej.


      Reguły pozostawiania w ashramie zakazują wszystkiego co kojarzy się z indywidualizmem, agresją i seksem. Nawet chodzenia w krótkich spodenkach zabraniają. Ciekawe jak przyjmują temat grzechu pierworodnego. Skoro nie wolno okazywać sobie żadnych uczuć międzypłciowych, ale bogata w dzieci rodzina jest pochwalana. Jak się rozmnażać bez seksu. Jak widać wybiórcze traktowanie ludzkich instynktów to nie tylko domena Chrześcijan. Miłość - tak, ale w odmianie humanistycznej, uwznioślającej. W wersji naturalnej, zwierzęcej - nie. Wspiera się też dążenie do ujednolicenia ubrania i systemu zachowań w ashramie. A to w celu spotęgowania sił wiążących tą mikrospołeczność, wyeliminowania różnorodności i wyindywidualizowanych jednostek aby ludzie czuli się bezpiecznie i silniej praktykowali idee jakie ich tu trzymają. Zakwaterowanie w ashramie to trzy, ogromne wieżowce. Pokoje są wieloosobowe, z rozdzielnością płci. Ale Polak potrafi, nam przydzielono pokój małżeński, dwuosobowy. Powiedziało się, że my 'just married'. Bycie pośród ludzi nam podobnych nie zmusza nas do konkurowania, przyjmowania formy obronnej. Można czuć się swobodnie, dlatego ludzie stąd są bardziej otwarci i uśmiechnięci, bo nie spodziewają się agresji ze strony innych, nie muszą innych oceniać, bo znajdują się pośród im podobnych. Dlatego indywidualiści omijają takie miejsca, bo brak tu przyzwolenia na rozwijanie ich talentów, bo to by wymuszało konkurencję. Ale druga strona medalu mówi, że takie społeczności słabo się rozwijają, bo nie ma w nich tych lokomotyw ciągnących ku zmianom.
      Co do ludzi, to większość stanowią biali. A z kolei większość z nich przybyła tu aby wypełnić pewien rodzaj pustki w swym wnętrzu. Niewiele różnią się od uczestników pielgrzymek do Watykanu i tych nawołujących do 'odnowy w duchu świętym'. Reszta to turyści, różnej maści podróżnicy, ciekawi wszelkich odmian nieznanych Indii. Ci są nieszkodliwi. Niestety większa grupa białych swym dewotyzmem przerasta nawet Hindusów. Lokuję ich pomiędzy 'moherami' a zachodnimi 'zenowcami'. Jednym słowem, z im większym problemem przyjeżdżają, tym są bardziej otumanieni. W ciemnej uliczce można by się wystraszyć ich współczującego uśmiechu i miłości emanującej z ich oczu. Nie da się określić średniego wieku przybyłych, zbyt szeroki zakres. Przed laty cały dzień spędziłem na przypatrywaniu się uczestnikom darshanu u Sai Baby w Puthaparthy. Potem spędziłem tam jeszcze cztery dni. Ashramy są ciekawym miejscem do studiowania ludzkiej psychiki, odruchów społecznych, socjologii nowoczesnego społeczeństwa Zachodu, trendów zmian światopoglądowych, fenomenu indyjskich guru.

Kumbh Mela



Kumbh Mela



Kumbh Mela








dżungla w Delhi









pociąg klasy sleeper



świątynia Bahaitów - Lotus Temple w Delhi






Mammalaphuram



Mammalaphuram



Mammalaphuram








Madurai



















malowanie tancerzy







chińskie sieci w Kochi

























Ajanta



Sravanabelagola





Sravanabelagola











Kumbh Mela
















Lotus Temple w Delhi



Madurai



Madurai



Madurai



Madurai





















Sravanabelagola



Ajanta






Ajanta



Ajanta



Ajanta



plaże okolic Kovalam




      Ale myliłby się ten, kto indyjskie ashramy wrzuciłby do jednego worka z warsztatami różnej maści sekt albo spotkaniami ruchu Oaza. Nie trzeba długo szukać, aby znaleźć ashramy kierujące się zupełnie innymi ideami. Na przykład guru zwany kiedyś Osho. Był przykładem lepszego znawcy materii z jakiej zbudowany jest człowiek, niż Amma czy Sai Baba, albo Maharishi razem wzięci. Osho zwykł dowodzić, że koniecznym warunkiem szczęścia społecznego i indywidualnego jest wolność od dogmatów. Pośród białych wychowanych w poczuciu winy na tle seksualnym, wolność od ram oznaczała wolną miłość. Ashram Osho do dziś jest znany z kwitnącej, wolnej miłości, jak za dobrych czasów dzieci kwiatów. Oczywiście potraktowałem wybiórczo poglądy Osho i reakcje jego wyznawców. Bo pewnie jak wszyscy, manipuluję prawdą, aby udowodnić swoje poglądy. W Indiach można także znaleźć wiele ashramów i szkół poświęcających swą działalność krzewieniu idei różnych odmian yogi, tantry albo innych nauk starożytnych jak Ayurveda, indyjska astrologia, sztuki walki Kalaripayat itp.
      Poglądy Mathy krążą wokół nadzwyczaj populistycznego kierunku, jakim jest wspieranie oraz budowa lepszego społeczeństwa. Ideę bezinteresownej pracy na rzecz społeczeństwa zapożyczyła ze starożytnego nurtu Karma Yogi. Matha zwykła mawiać, że nie ma rozwoju indywidualnego bez rozwoju społecznego. Co znaczy pewnie, że w źle funkcjonującym społeczeństwie, nikt nie zazna prawdziwego szczęścia. Używa przy tym porównania, że rozwój duchowy bez bezinteresownej służby dla innych (seva), jest jak budowanie domu bez drzwi. Już widzę te tłumy wiwatujące na jej cześć. Przypomnę tylko twierdzenia Vivekanandy, że należy uwolnić starożytną wiedzę duchową i kierować ją również do niższych kast (warstw społecznych), aby te w codziennej, swojej, ciężkiej pracy, mogli także się uwznioślać. Przed XX wiekiem wiedza ta służyła jedynie braminom. Na cześć tego rewolucjonisty także wiwatowały tłumy. Vivekananda był kimś takim jak w Europie był Guttenberg. Zapoczątkował upowszechnienie pewnych idei, w tym wypadku religijno-filozoficznych. Tyle że Guttenberg zrobił to przez swój wynalazek a Vivekananda przez swoje nauki. Dziś etapem przejściowym do nowej epoki stał się internet. Tak jak kiedyś druk zrewolucjonizował świadomość społeczną i upowszechnił to co było zakazane.
      Ale przecież pobyt w ashramie tak naprawdę sprowadza się do indywidualnych odczuć i refleksji. Tego nie da się uśrednić i ubrać w slogany. To bardziej przypomina ten jeden krok do zakochania. Kiedy kolega mówi ci, że kobita w głowie ci przewróciła, a ty po prostu jesteś szczęśliwy i nawet wroga byś ucałował, a co dopiero bezinteresownie popracował na rzecz społeczeństwa i posiedział w ashramie. Niewielu z nas zna siebie na tyle, aby przewidzieć własne emocje, dlatego podróż, która nawet przybiera formę hinduistycznej pielgrzymki, może być twórcza, a czasami skończyć się nawiedzeniem.
      Z nas dwojga to Iwona potrafi bardziej praktycznie wykorzystać czas spędzony w ashramie. Mój intelektualny sceptycyzm broni mi uwznioślenia się w stylu lunatykujących wyznawców Mathy. W jej ashramie można uczestniczyć w codziennych, porannych pujach, to coś w rodzaju hinduistycznej, przerysowanej w formie celebracji mszy. Kiedy Matha akurat przebywa w ashramie, można dostać się w poczet setek wiernych mających z nią bliski kontakt. Matha ma swój własny sposób na udzielanie błogosławieństwa tym, którzy go potrzebują. Po prostu przytula do serca każdego z długiej kolejki oczekujących. Potrafi tak trwać w miłościwym uśmiechu i emanować pozytywną energią od rana do wieczora. A każdy przyjęty w jej pulchne ramiona odczuje ten palec boży.



      Matha jest typową kobietą z południa Indii. Ma ciemną, śniadą skórę, niską i krępą budowę ciała. Tak wygląda większość kobiet z południa. Mężczyźni po czterdziestce łysieją, to jedyni Indyjczycy łysiejący jakich widziałem. Oni także szybko przybierają na wadze.
      Na południu można także dostrzec ruch neomaoistów, wymalowane znaki sierpa skrzyżowanego z młotem, czerwone flagi, manifestacje. Kilka miesięcy temu spędziłem trochę czasu w Nepalu. Tam ruch neomaoistów ustabilizował się na dość wysokim poziomie. Teraz penetruje Indie, głownie te biedniejsze - północne. Wydaje się, że przeludniony w niskich warstwach społecznych, południowy teren Azji, aż prosi się o wzrost popularności partii komunistycznych. Każde państwo dążące swym rozwojem społecznym ku demokracji, musi przejść chorobę wieku dziecięcego typu rewolucja socjalna.
      ---
      Na trzeci dzień, po zjedzeniu obowiązkowej sałatki z owoców, poszliśmy na przystań. Codzienne jedzenie cytrusów w Indiach ma trzy powody dla zdrowia. Po pierwsze te owoce tu rosną i są naturalne dla tego klimatu (makrobiotyzm). Po drugie do ich uprawy i przechowywania nie używa się tak powszechnej w Europie chemii. Po trzecie surowe owoce i warzywa to jedyny posiłek w Indiach, który na pewno nie prowadzi do zatrucia. W Polsce nie wielu wie, że banany i pomarańcze mają swoje odmiany, tak jak jabłka. Ale Indyjczycy też znają tylko jedną odmianę jabłka i nie wiedzą, że jest ich więcej.
      Tereny wschodniej Keralii są od prawie 2000 lat siedzibą pierwszych chrześcijan na półwyspie Indyjskim. Tą enklawę podobno założył św. Tomasz. Ma silne korzenie i wielu wiernych. To jednak nie przeszkadza we współistnieniu z innymi, wiodącymi religiami Indii. Nie przeszkadza również zaliczaniu Chrystusa i św. Tomasza w poczet bóstw hinduistycznych. Nie jest to powszechna wiedza w Europie. Często też zapominamy, że nasza religia ma swoje filozoficzne korzenie na Wschodzie. Nabożeństwa odprawiane są tu w języku aramejskim, czyli tym którym mówił Chrystus. Do dziś istnieją takie kościoły w Syrii, na północ od Damaszku. Ciekawostką tutejszych chrześcijan jest skrzętnie skrywany problem kast pośród wiernych. Mimo, iż rodziny chrześcijańskie od wieków nie należą do społeczności systemu kastowego wywodzącego się z tradycji hinduistycznych, to jednak podział na kasty ciągle jest żywy. Buduje się nawet kościoły dla niższych kast. Podział społeczny jest bardziej animistyczną cechą ludzi niż wyznawanie religii.
      Statek, który miał nas ponieść na północ przez rozlewiska, do Alapuzy, spóźnił się nieco. Czekało nas ponad pięć godzin powolnej podróży na hałasującym stateczku, poruszającym się ze średnią prędkością 8.2km/h. Północne rozlewiska różnią się nieco od południowych. Są bardziej dzikie, gęste od kanałów i mniejszych strumieni. Zbudowano tu śluzę, ale chyba dla wyrównoważenia pływów morza, z którym rozlewiska są połączone. Po drodze spotkaliśmy mnóstwo pływających hoteli. Niektóre z nich w luksusowej wersji z klimatyzacją, wielkimi oknami i moskitierami na tarasach.
      Zanocowaliśmy w Alapuzie. Niewielkim miasteczku, będącym centrum turystyki zorganizowanej, operującej na rozlewiskach. Wieczorem bezskutecznie szukaliśmy sklepu monopolowego. Południowe Indie nie obfitują w takowe. Dowiedzieliśmy się, że pierwszego, każdego miesiąca, monopolowe są zamknięte. A w ogóle jest ich tyle co w Norwegii. Taka udawana prohibicja na niewiele się zdaje. Następnego dnia, w Ernakulam, dokąd dojechaliśmy w ciągu godziny pociągiem, znaleźliśmy sklep z alkoholem. Nie było to łatwe, ale Polak wodopój zawsze znajdzie. Mamy to z czasów komuny. Przed sklepem ustawiła się długa kolejka. Indyjczycy, sami mężczyźni, trzymali w dłoniach banknoty o wysokich nominałach. To rzadki obrazek w Indiach. Na dodatek wszyscy stali grzecznie w kolejce, która nadzwyczaj szybko się posuwała. Każdy wiedział co chce kupić, a pieniądze miał odliczone. Nie kupowano tylko najtańszych alkoholi. Czasami, sprzedawcy sięgali na wyższe, zakurzone półki, po trunki za 20USD.
      Południe Indii ciągle mnie zaskakuje. Dziś długo szukaliśmy hotelu z wolnymi pokojami. To nie pierwszy taki przypadek w tej podróży. Hotele dla białych, czyli z pokojami za 20USD i więcej, są puste, ale tanie noclegownie za 3-6USD, są oblegane przez podróżujących Indyjczyków i nie mają wolnych miejsc. Pomoc rikszarzy nie na wiele się zdaje, żaden nie chce uwierzyć, że sypiamy w takich tanich hotelach. Chociaż standardem nie bardzo różnią się od tych droższych. No może nie mają klimatyzacji. Najlepszym sposobem na pozbycie się naganiaczy hotelowych na dworcu jest zapewnienie ich, że szuka się taniego hotelu, za pokój mniej niż 250Rs. Wtedy wszyscy zrozumieją, że na nas nie zarobią. Na południu Indii podróżuje więcej turystów chcących spędzić czas w większym luksusie. Na północy rikszarze znają podróżników targujących się nawet o 5Rs (0.30zł). Kiedy wykłócaliśmy się z Indyjczykiem o 10Rs w Kovalam, zapytał czy 10Rs to dla nas problem. Zapytał ze zdziwieniem. Nie zrozumiał odpowiedzi, że 10Rs codziennie przez miesiąc, daje jeden darmowy nocleg, albo flaszkę whisky. Pamiętam jak targowałem się o 2Rs z rowerowym rikszarzem w Amritsarze, ten nie był zdziwiony. Iwona zapytała mnie, czy tracił bym czas na targowanie, gdybym miał więcej pieniędzy. Myślę, że tak. Ale spałbym w pokoju z klimatyzacją, bo upał mnie zabija, wolę zimę. W ciągu jedenastu lat przyjeżdżania do Indii, ceny hoteli poszły w górę o 100-300%. Ceny riksz o 100%, ceny jedzenia w restauracji około 50%, ceny robienia zakupów na ulicy nie ruszyły się, podobnie ceny alkoholi i paliwa. Za to ceny biletów wstępu dla białych do atrakcji turystycznych spadły. Rikszarze już nie przesadzają tak z rzucanymi cenami za kurs jak kiedyś. Pamiętam, że potrafili podać cenę 1000% wyższą od normalnej i biały zapłacił, bo wydawała mu się niska. Życie w Indiach, dla tubylców, niewiele podrożało. Ale podniosła się średnia płaca, do 340zł. Ponieważ mocno powiększyła się klasa ludzi dobrze zarabiających. Taka, polska klasa średnia. Można też kupić więcej luksusowych towarów. Ale na wsi, nadal normalną płacą dla pracownika jest 10USD na miesiąc.



      Zmiany przez te jedenaście lat są bardzo duże. Czasami trudno uwierzyć, że to nadal ten sam kraj. Dziś obsługa białych turystów to najlepszy biznes. Biały, jeśli tylko chce, może czuć się tu bardzo wygodnie. Ale pamiętam jak gotowałem grzałką elektryczną wodę, bo nie mogłem kupić butelkowanej. Tak było w Varanasi, największej atrakcji turystycznej Indii. Dziś można tam kupić każdy produkt, jaki tylko znajdziecie w naszych sklepach. Tysiące sprzedawców na ulicach oferuje wprost z ręki każdą odmianę napojów dla turystów. Indie stały się częścią tego, co nazywamy globalną wioską.
      ---
      Kolejne dwa dni spędziliśmy w Ernakulam i Kochi. Ernakulam to jakby nowoczesna część starego Kochi, dawnej koloni portugalskiej, potem holenderskiej i wreszcie brytyjskiej. Tutaj kończą się rozlewiska, szerokim, poszarpanym ujściem jeziora Vembanad do Morza Arabskiego. Stare Kochi leży na wyspie, podobnie jak na innej wyspie wielki port Kochi. Ernakulam zaś na stałym lądzie. To ostatnie nie wyróżnia się niczym szczególnym, po prostu zwykłe miasto południowych Indii. Morze nie tak czyste jak Pondichery, ale wystarczająco nowoczesne. Jest jedną z bram do Indii. Tutaj, tak jak kiedyś w Polsce, porty są przyczółkami Zachodu na ziemiach Wschodu.
      Stare Kochi odwiedziliśmy dwa razy. Można tam dojechać rikszą po moście, albo szybciej promem po morzu. Ten drugi sposób jest bardziej spektakularny i stukrotnie tańszy. Trzeba opłynąć cały port, z tymi wielkimi tankowcami, kontenerowcami i masowcami, stojącymi grzecznie przy nadbrzeżu. Widząc te kilkusetmetrowej długości cielska, trudno ogarnąć je myślą, nie ma tu niczego prócz żurawi portowych, co nadawałoby skalę. Płynąc promem, wielkim jak TIR, wzdłuż burty tankowca, zadzierając głowę pionowo w górę, aby odczytać nazwę statku, przypomniałem sobie opowieści mojego znajomego, który przeżył sztorm na tankowcu. Podobno one wypływają nawet wtedy kiedy zapowiadają sztorm, bo są obliczone na to, że wytrzymają, a statek który nie pracuje, nie zarabia na swój ZUS. Kolega chwalił się, że siedział na mostku, kiedy prawie kilometrowej długości tankowiec podchodził pod falę i wydawał się ledwie łupiną na jej tle. A może to były tylko opowieści przy piwie?
      Płynąc promem do Kochi można wysiąść na jednej z dwu przystani. Ta na południu jest blisko synagogi i pałacu radży, ta na północy blisko centrum miasta. Dystans ten warto przemierzyć piechotą, idąc przez nieturystyczne dzielnice muzułmańskich rybaków oraz żydowskich kompanii handlowych i hurtowni. Żydzi przybyli tu 2000 lat temu, kiedy zostali wyparci z Palestyny i rozpierzchli się po świecie. Dziś jest ich tu niewielu. Większość wróciła po II wojnie do nowego Izraela.
      Spacer przez osiedla rybackie mimo smrodu suszonych ryb i brudu kanałów przecinających miasto, jest odświeżający. Niskie, parterowe domki ustawione ściśle wzdłuż betonowych uliczek. Normalne życie ludzi. Kozy podgryzające wyrzucone skórki od bananów. Parchate koty i hałasujące wrony. Tu rybak naprawia sieć, tam ojciec rodziny myje rikszę. Dziś ma ludzką twarz, nie jest namolnym rikszarzem, naciągaczem. Po prostu pucuje wóz, uśmiecha się do dziecka, jego żona robi pranie. Jakiś stolarz dziwi się - gdzie idziesz? Uśmiecha się na odpowiedź, że po prostu spaceruję. Nie ma tu naganiaczy hotelowych i restauracyjnych, oni tu mieszkają, a pracują w starym Kochi, tam gdzie zabytkowa dzielnica kolonizatorów portugalskich, gdzie hotele, restauracje z owocami morza, zabytkowe kościoły, chińskie sieci na nadbrzeżu i rój białych dowożonych autokarami i statkami. Tam jest ten cały blichtr i magnes na turystów. Stworzono tu taki mały azyl dla nich. Są sklepy, internet cafe, luksusowe roof top restaurant, nawet parki oraz hotele w dawnych, obszernych rezydencjach wschodnich konkwistadorów. Taki sztuczny świat. Przyjechać do Kochi, aby poczuć się jak w namiastce Portugalii. Ten turystyczny biznes pojawił się zaledwie dziesięć lat temu. Jedyne co mnie tu urzekło to monumentalne drzewa, czasami swymi koronami dające cień połowie kwartału miasta.
      Idąc dalej na południe, wzdłuż wybrzeża wschodniego, natrafimy na dzielnicę hurtowni portowych. Niektóre, stare rezydencje są jeszcze w użyciu, handluje się tu przyprawami, tak jak za czasów Josepha Conrada. Od tyłu podpływają statki, ale już nie żaglowce ani parowce. Nie pływają też pod brytyjską czy portugalską banderą. Dziś statki taniej zarejestrować w krajach, które za czasów Conrada były kolonizowane. Na promenadzie, w turystycznej części Kochi, postawiono dwa stare piece, produkowały kiedyś parę napędzającą żurawie portowe. Przypomniało mi to pewne zdarzenie z 1906 roku. Wtedy to pobito rekord prędkości, ponad 205km/h. Dokonał tego czynu pewien Amerykanin na 34-konnym samochodzie, którego napęd stanowił silnik parowy. Niby ciekawostka, ale przypominająca o tym jak wiele kiedyś zależało od pary, dziś wydającej się śmiesznym napędem gwizdka w czajniku.
      Niedaleko południowej przystani promów, natrafiliśmy na skupisko sklepików dla turystów. Tutaj można zwiedzić starą synagogę i pałac radży. Dziś radży już nie ma, ale jego dawna rezydencja obfituje w stare zdjęcia i inne świadectwa historii. Można się z nich dowiedzieć między innymi o tym jak bardzo zmieniły się stroje tutejszych ludzi, którzy niegdyś biegali prawie nadzy. Rysy twarzy, postawa dawnych możnowładców nie wyglądały szlachetnie. Z opisów można się dowiedzieć jak wyglądały relacje społeczne w Keralii przedkolonialnej. Nazywano to marumakkattayam, coś zbliżone do matriarchatu jaki uchował się jeszcze w niektórych, dzikich rejonach Chin. Kobiety i mężczyźni zamieszkiwali w oddzielnych domach. Zamężne kobiety spotykały się ze swoimi mężami ale z nimi nie mieszkały. Dziedziczono po linii żeńskiej. Ale nie istniało wielomęstwo, czyli jedna kobieta miała jednego męża. Dzieci mieszkały w domu kobiety. Dziś pozostało po tym jedynie dziedziczenie nazwiska po matce, a nie po ojcu, jak to jest u nas. A i tak uchowało się to tylko na wsiach. Prawda, że trudno sobie to wyobrazić. Wszystko co odbiega od przyjętej przez naszą społeczność normy wydaje się nierealne, bajkowe.
      ---
      Trzeciego dnia rano pojechaliśmy pociągiem na północ, do Bangalore. Podróż trwała 11 godzin. Mimo tej przebytej odległości, krajobraz niewiele się zmienił, za to zrobiło się trochę chłodniej. Bangalore leży pośród gór, to prawie 800m n.p.m. Znaleźliśmy pokój w tanim hotelu, pokój o wyglądzie obory dla bydła. To najgorszy pokój jaki mieliśmy w tej podróży. Ale nie najtańszy.
      Rano poszliśmy na dworzec autobusowy, aby złapać pierwszy autobus do Sravanabelagola. Zaplanowaliśmy jedną noc w tym małym miasteczku pośród skalistych pagórków i plantacji palm kokosowych. To szczególne miejsce dla wyznawców Dżinizmu. Znajdują się tu świątynie tej religii, zbudowane przed ponad 1000-ca laty. Na szczycie górującego nad miasteczkiem pagórka, wyrzeźbiono w litej skale posąg, obrazujący jednego ze świętych, mitycznych krzewicieli idei dżinijskiej (ostatnim, historycznym był Mahawira). Posąg jest podobno największą rzeźbą wykonaną z monolitycznej skały. W miasteczku współegzystują oczywiście wszystkie, ważne religie Indii. Stoi meczet, słychać nawoływania muezina. Jest też wielka świątynia hinduistyczna. Jednak my, tak jak i inni, indyjscy, niedzielni wakacjusze z Bangalore, jechaliśmy tu trzy i pół godziny autobusem, po to aby odwiedzić świątynie dżinijskie. Są popularne także pośród wyznawców innych religii, jako przyjemne, urokliwe miejsce, na weekendowy wypad za miasto.
      Religia dżinijska tak jak inne, bardziej skomplikowane w formie i mniej populistyczne w przesłaniu, nie znalazła wielu wyznawców. U jej fundamentów leżała reforma bramińskiego Hinduizmu w VI wieku p.n.e. Podobny cel wybrał sobie Budda, jednak jego filozofia zakładała, że zbliżenie do wyższej istoty wszechświata polega na jego zrozumieniu. Znalazła większe poparcie. Głownie przyczynił się do tego pierwszy pan indyjski król - Ashoka. Dżinizm dziś ma około 4 miliony wyznawców w Indiach i raczej nie rozprzestrzenił się na inne kraje. Jego twórca nie został także przyjęty w poczet bóstw hinduistycznych, tak jak to się stało z Buddą.



      Za twórcę podwalin dżinizmu uważa się Parsvę, żyjącego około VIII wieku p.n.e. Ale jej głównym reformatorem i krzewicielem był Wardhamana Mahawira, który stworzył zbiór zasad regulujących życie wyznawców dżinizmu. Z sanskrytu dźina, oznacza pogromca, zwycięzca. Dżinizm jest systemem nonteistycznym, to znaczy taką religią, która nie afirmuje ani nie neguje istnienia boga. Buddyzm, Taoizm i Konfucjanizm, również są zaliczane do religii nonteistycznych. Takie religie skupiają się głownie na zasadach właściwego życia moralnego. Zasadami Dżinizmu są: ahinsa - powstrzymanie się od zadawania cierpienia wszelkim istotom żywym; satja - powstrzymanie się od kłamstwa; asteja - powstrzymanie się od kradzieży; brahmaczarja - powstrzymanie się od cudzołóstwa (w przypadku mnichów i mniszek - powstrzymanie się od wszelkich stosunków seksualnych); aparigraha - powstrzymanie się od posiadania własności zbędnych (w przypadku mnichów i mniszek - powstrzymanie się od posiadania wszelkiej własności). Zasady te podkreślają wielki szacunek wyznawców Dżinizmu dla wszystkich istot żywych. Dżiniści wierzą w możliwość wyrwania się z kręgu sansary - kołowrotu wcieleń, i osiągnięcia stanu wyzwolenia - mokszy (oświecenia). Wyznawcy Dżinizmu wierzą, że świat nigdy nie powstał, ani nigdy się nie skończy. Przechodzi on przez cykle wznoszące i opadające. Jak to zwykle bywa z religiami tworzonymi przez wyznawców, już w XVIII wieku, w związku z wpływami Hinduizmu na Dżinizm, powstał nowy odłam odrzucający kult wizerunków i głoszący potrzebę powrotu do pierwotnego Dżinizmu. Zwani byli Sthanakawasi (albo dhundhija, bawis), a ich założycielem był Lumpaka (Lankasza) żyjący w XVI wieku. Powstała także grupa w której naśladuje się niektóre sposoby oddawania czci praktykowane przez Hindusów - zwani są Murtipudżaka. W XVIII wieku wyodrębnił się także odłam Terapandthi (Ścieżka Trzech) założony przez Bhikandżiego, który starał się połączyć wszystkie dżinijskie ścieżki w jedną.
      Jak widać nie jest to najprostsza droga wiodąca na szczyt, na którym siedzi ON. To też ważny powód dlaczego Dżinizm nie stał się tak popularną religią jak Chrześcijaństwo, Islam czy Hinduizm. Ta zawiła droga nie trafia do serc prostych ludzi. A jak wiadomo duża podaż nigdy nie idzie w parze z jakością produktu i vice versa.
      Dżiniści, którzy poświęcają swoje życie w całości dążeniu do absolutu, wyzbywają się wszystkiego, łącznie z ubraniem. Właśnie po pielgrzymowaniu na golasa, można ich rozpoznać i odróżnić od wyznawców innych religii. Płodny i niczym nie skrępowany umysł Indyjczyków, potrafi w swym dewotyźmie wpaść na różne sposoby wielbienia boga i umartwiania swego ciała w tak ekscentryczny sposób, aby bardzo szybko wyzbyć się wszelkich ograniczeń umysłu powstrzymującego człowieka przed zbliżeniem się do istoty wszechświata. Więc nie wszyscy nadzy sadhu w Indiach są Dżinistami, nie wszyscy maltretujący swe ciała dążą do odkupienia w cierpieniu. Nawet Budda, zanim stał się Tym Buddą, próbował życia cierpiętnika wyrzekając się wszystkiego i w całości poświęcając się medytacji, co po naszemu może znaczyć - rozmyślaniom.
      Zwiedzając świątynie dżinijskie w Sravanabelagola spotkaliśmy małą grupkę pielgrzymujących Dżinistów w stroju Adama. Kobiety Dżinistki nie zbliżają się do absolutu nago, być może absolut też jest mężczyzną. Świątynie w sobotnie popołudnie, są miejscem podobnym do parku miejskiego. Łazikuje tam więc sporo ludzi zupełnie nie związanych z tematem dżinijskim. Ale mimo nowoczesnej, indyjskiej pruderii, nadzy mężczyźni spacerujący w grupkach, jak kosmici odróżniający się od innych, nie wzbudzali większego zamieszania niż my biali. Kolejny przykład na to, jak łatwo Indyjczycy potrafią godzić sprzeczne ze sobą rzeczy. Czy u nas, nawet w dewotycznej Polsce, widok średniowiecznego ascety - biczownika, masochistycznie okładającego się po plecach kostropatym sznurem, przechadzającego się po Częstochowie, połyskującego w słońcu krwią, wzbudził by tak samo małe zainteresowanie?
      Jednak odwiedzający dżinijskie świątynie w Sravanabelagola to w większości zwykli Hindusi, całymi rodzinami. To dla nich ustawiono znaki zakazujące wszelkich oznak zwierzęcej głupoty, jak plucie pod własne bose stopy, pozostawianie po sobie nowoczesnych rytów naskalnych typu 'tu byłem - Zdzisiu z Bangalore', słuchania india-disco z trzeszczącej komórki, wyrzucania papierków po lodach pod nogi turystom jak by to były okruszki herbatników. Indyjczycy mają wrodzony brak współodczuwania, dzięki temu potrafią przetrwać w tym wrzącym od ludzi tyglu, ale zupełnie jak dzieci nie potrafią zrozumieć potrzeb, uczuć i myśli drugiego człowieka. Mimo to zarządcy tych świątyń wpuszczają ten motłoch za darmo, a w wymaganiu dyscypliny poprzestają jedynie na zamieszczaniu tablic z ostrzeżeniami. Może to jest częścią ich ahinsy. Ale odwiedzając rok temu Ranakpur i wielką, marmurową świątynię dżinijską, spotkałem się tam z dużo większą ingerencją opiekunów świątyni w swobodę zwiedzających.
      Wizyta w Sravanabelagola ma jeszcze inny, mniej duchowy aspekt. W porównaniu do sześciomilionowego Bangalore, Sravanabelagola jest małe, ciche i spokojne, wypada jak rower przy traktorze. Można tu odpocząć od hałasu wielkich Indii. Zwłaszcza po zmroku, kiedy znowu wyłączą prąd. Spacer po głównej ulicy miasteczka, z latarką w ręku, jest odpoczynkiem. Tu w Indiach jest odpoczynkiem. Znają tu białych turystów. Przywożą ich tu taksówkami z Bangalore. Jest ich na tyle mało, że nie uczą wieśniaków złych manier. Nie widzą w nas 'walking money'. Może jeszcze nie widzą. Jednakże Sravanabelagola czasami widuje białych i nie jest ich widokiem zaskoczona. Tubylcy nie reagują na nas jak na ufoludków. Można tu poczuć ten miły stan pośredni, stan braku zainteresowania białym turystą.
      ---
      Następnego dnia, wcześnie rano, ruszyliśmy dalej na północ. Najpierw cztery godziny autobusem do zakorkowanego i hałaśliwego Bangalore. Tam spędziliśmy kolejne cztery godziny na wałęsaniu się po centrum, by następnie wsiąść do pociągu zdążającego do Bombaju. Podróż do stacji Kaylan, tuż przed Bombajem, trwała 22 godziny. Po 17-stu godzinach wreszcie zwlekłem się z górnego łóżka w pociągu. Trzeba było opróżnić pęcherz. Musiałem zejść ze swojej wysokiej wyspy opływanej przez morze ludzkich podróżnych spraw. Ten cały hałas, harmider, bałagan, ścisk, smród i bród był tam na dole, gdy tu na chwilowo moim, nędznym łóżku, trwałem jak więzień własnej potrzeby izolacji. Tłum pulsował od stacji do stacji. Czasami było za tłoczono, czasami przemykały tylko dwie - trzy osoby. Ludzkie morze pulsowało własnym rytmem krwioobiegu.
      Kiedy zlazłem ze swojej wieży widokowej akurat mijaliśmy Punę. Byłem tu ostatnio jedenaście lat temu. Wybudowano nowy dworzec. Oczywiście stary funkcjonuje z boku. Poczułem, że wróciłem do Indii które znam. Tam na południu były inne Indie. Wróciłem do znajomego smrodu slumsów wzdłuż torów, do śmieci na peronach dworców, do jeszcze większego przeludnienia, bylejakości i biedy. Każda kolejna stacja przynosiła nowe fale żebraków i namolnych do granic absurdu sprzedawców tego wszystkiego czego człowiek w podróży nie potrzebuje. Tak... to moje Indie. Przez te jedenaście lat podróżowania wreszcie powoli dochodzę do zrozumienia czym podróż jest dla mnie. Teraz już łatwiej rozumiem, że ucieczką od znanego. Może to dlatego to moja ostatnia podróż do Indii.
      W Kaylan czekaliśmy cztery godziny na następny pociąg, którym w siedem godzin dojechaliśmy do Aurangabadu. Tam znaleźliśmy hotel na jedną noc. Było zbyt późno aby złapać autobus do jaskiń Ajanta, które były naszym celem. Dopiero rano znaleźliśmy się w przepełnionym, podskakującym, pierdzącym wraku autobusu. Po godzinie zwolniło się miejsce dla mnie i mogłem usiąść. Ostatnio wyszło z mody wożenie bagażu na dachu autobusów i wszystkie, wielkie paczki, w tym nasze plecaki, upchnięte były pod nogami siedzących.
      Po trzech godzinach dojechaliśmy do skrzyżowania, z którego kiedyś skręcało się do jaskiń Ajanta, a dziś postawiono tam wielki parking, targowisko dla turystów i szlaban. Cztery kilometry krętej drogi do jaskiń pokonuje się autobusem za 7Rs. Wejście na teren targowiska, które jest jedyną drogą do autobusu, jest płatne 7Rs. Nie jest to najkrótsza droga, ale zasieki i szlabany sprawiły, że jest jedyną. Wygląda to tak jakby turyści byli zaganiani i to odpłatnie, do wąskiego lejka ścieżki biegnącej zakosami pośród kramów sprzedawców, po to by ci jak myśliwi w leśnych ambonach, mogli nas ostrzeliwać wykrzykiwanymi zachętami do kupna ich towaru. Są tak głośni i nachalni, że nie słychać własnych myśli, a po chwili, człowiek łapie się na tym, że truchtem ucieka do przodu by jak najszybciej wyrwać się z pułapki, w którą sam się wkupił. Nawiązywanie kontaktu wzrokowego, a na pewno nawiązanie rozmowy z którymś sprzedawcą, grozi bezmyślną dyskusją i nachalnym wciskaniem towaru. Sprzedawcy ubezpieczeń na życie nawet w połowie nie są tak ofensywni.
      Stojąc z boku i wcinając samosa z czajem, w pięć minut można złapać kontekst tego zjawiska. Od razu jest jasne, że Indyjczycy robią wszystko aby odstraszyć potencjalnego klienta, który nawet gdyby chciał w spokoju obejrzeć okaz ametystu znaleziony w górach, czy jakiś wyrób rzemieślnika, to i tak nie ma na to żadnych szans. Sprzedawca będzie go szarpał rozmową i rękami doprowadzając do furii.
      Indyjczycy postępując instynktownie i jednocześnie bezmyślnie, potrafią łączyć w swych poczynaniach sprzeczne kierunki. Z jednej strony zniechęcają nachalnością i brakiem zrozumienia potrzeb turysty, a z drugiej potrafią być wytrwali jak betonowy falochron ba brzegu Bałtyku. Odpowiedzi typu - ja tego nie potrzebuję - zbywają zmianą tematu jak zawodowi sprzedawcy odkurzaczy Rainbow. Potrafią cały czas odnajdywać w tym radość i zabawę. Jak dzieci żartują z kumplami i konkurencją, zaraz po tym jak turysta zniknie za rogiem. Obściskują się przy tym po męsku jak Muzułmanie i robią sobie nawzajem psikusy jak przedszkolaki. Turystami w tym wypadku są w większości wycieczki Indyjczyków oraz białych z wczasów typu Orbis.
      ---
      Zapłaciliśmy 250Rs za osobę i pojechaliśmy zwiedzać jaskinie. Wcześniej znaleźliśmy sobie hotel w pobliskiej wiosce i odczekaliśmy aż słońce nieco schowa się za chmury.



      Jaskinie w kanionie Ajanta były eksplorowane przez buddyjskich mnichów jako pustelnie. Mieszkali tutaj od II wieku p.n.e. do VI wieku n.e. Kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe, znajduje się drugi, podobny ośrodek w Ellora. Jaskinie Ajanta odkryto po raz drugi dla świata w 1912 roku, przez przypadek, przez polujących Brytyjczyków. Jaskinie tworzą pewien, niewielki kompleks nisz i głębszych otworów w miękkiej skale wysokiego kanionu, który w tym miejscu zakręca. Kanion ma tylko 2-3 kilometry długości. Poszczególne jaskinie są połączone systemem schodów i chodników. Każda z nich ma bogato rzeźbione portyki i wnętrza. Te starsze są pozbawione wizerunków Buddy, zgodnie z naukami samego mistrza. Te nowsze upstrzone są dziesiątkami wcieleń Buddy, w różnych postaciach, a nawet scenkami z życia jego rodziny. Całość robi wrażenie i tworzy doskonały plener zdjęciowy, zwłaszcza o zachodzie słońca.
      Kompleks jaskiń jest podobny do klasztoru Vardżia w Gruzji. Nie jest tak duży, ani tak finezyjny w formie, ale jest wierny idei budowy świątyń w skale i łączenia ich przejściami z pomieszczeniami mieszkalnymi. Dodatkowym atutem Ajanty jest sam kanion i dzika przyroda wokół. Stworzono tutaj park przyrodniczy i wysiedlono ludzi. Początek kanionu to ogromny wodospad, czynny tylko podczas monsunu. Tworzą go monumentalne stopnie i jeziorka w skale. Ścieżkami można wspiąć się na punkt widokowy, na krawędź kanionu. Skąd roztacza się widok na całą ścianę jaskiń w przeciwległym boku kanionu. Z punktu widokowego można przejść dalej do źródeł rzeki. To spokojny spacer po krawędzi kanionu, pośród kaktusów i śpiewu ptaków. Miejscami można spotkać kupki śmieci, zwłaszcza w miejscach gdzie ustawiono betonowe ławki pośród zieleni. Oczywiście ściany skalne są upstrzone napisami. Miałem nawet ochotę wysmarować własny napis w stylu 'black monkey stop soil and spoil your country'. Ale nie miałem pędzla i farby.
      Dla nas Ajanta miała jeszcze jedną, ważną atrakcję. Zostaliśmy w jaskiniach do zmroku, czekając aż wszyscy ludzie opuszczą kanion. Wróciliśmy piechotą cztery kilometry drogą do bramy parku. To była niezwykła godzina spaceru w ciszy, spokoju, samotności, pośród zapachu kwitnących platanów, ciekawskich spojrzeń małp. Ta godzina podziałała na nas niezwykle kojąco. Takie miejsca w Indiach są czymś niezwykłym. Tutaj nigdzie nie jest cicho i spokojnie. W Polsce można po prostu pójść do lasu i uciec od cywilizacji, tutaj jest to niemożliwe. Tak niemożliwe jak znalezienie lasu palm kokosowych w Polsce. Już dla samego tego spaceru w ciszy warto było przyjechać do Ajanty. Zdarzało się nam spędzać miesiące na Syberii, gdzie ciszy i spokoju jest nadmiar. Trudno było sobie wyobrazić hałas miasta. W Indiach trudno przypomnieć sobie jak smakuje cisza, zupełnie tak jak niemożliwym jest wyobrażenie sobie mrozu stojąc w upalnym słońcu tropików.
      ---
      Rano pojechaliśmy autobusem do Jalgaon, skąd pojechaliśmy do Delhi pociągiem dziewiętnaście godzin. W stolicy mieliśmy cztery godziny wolnego na obiad i potem pięć w kolejnym pociągu do Haridwaru. Naszym celem było Kumbh Mela. To taki specjalny czas i miejsce dla Hinduistów. Najbliższym synonimem może być 15-sty sierpnia w Częstochowie. Tylko, że Kumbh Mela odbywa się co trzy lata, a w Haridwarze, najświętszym z miejsc w których się odbywa, co 12 lat. No i rozmiar Kumbh Mela trzeba zrozumieć jako Częstochowa x25, bo Indyjczyków jest 25 razy więcej niż Polaków.
      W skrócie Kumbh Mela jest najważniejszym świętem dla Hinduistów. Zawsze odbywa się nad brzegami jednej z trzech świętych rzek Indii - Ganges, Godavari i Sipra. O pochodzeniu Kumbh Mela opowiada legenda, według której demony i bogowie połączyli się, aby wspólnie ubijać ocean mleka, z którego miał się wyłonić dzban (kumbha), pełen nektaru nieśmiertelności (amritu). Dlaczego bogowie zawsze marzą tak samo jak ludzie? Za przedmiot do ubijania posłużyła góra Mandara. Wokół niej owinął się wąż Vasuki, mający zastąpić linę, za którą od strony paszczy chwyciły demony, gdy tymczasem ogon znalazł się w rękach bogów. Po wielu latach morderczego ubijania, oprócz innych skarbów, takich jak chociażby latający koń, mleczna krowa, czy Lakszmi - indyjski wzór piękności, małżonka boga Wisznu, ocean wydał z siebie upragniony nektar. Pełen dzban przechwycili bogowie, którzy, pomimo wcześniejszej umowy, nie mieli najmniejszego zamiaru dzielić się jego zawartością z demonami. Bogowie nawet charakterki maja takie same jak ludzie. Demony jednak wykradły dzban i rzuciły się do ucieczki. Taka przepychanka trwała dość długo, skończyło się na tym, że po bitwie syn Indry, Jayant, chwycił dzban, po czym zamienił się w gawrona i zaczął uciekać. W ucieczce pomagało mu słońce i księżyc, stąd też od ich ustawienia uzależnione są obecnie najważniejsze daty świętych kąpieli w czasie trwania Kumbh Mela. Od tego momentu istnieje kilka wersji późniejszych wydarzeń. Według jednej z nich, ucieczka do nieba wraz z dzbanem wypełnionym świętym nektarem trwała dwanaście lat. Podczas niej kilka kropel spadło na ziemię w czterech miejscach, uświęcając je na wieki. Są to: Prayag (od 1583 roku - Allahabad), Haridwar, Nasik nad Godavari i Ujjain nad Sipra. Dlatego też co dwanaście lat w każdym z tych miast odbywa się Święto Dzbana (Kumbh Mela). Według innej wersji, Jaynat odpoczywał w tych czterech miejscach podczas wędrówki do nieba, w obawie przed demonami, ukrył tam nektar nieśmiertelności. Pierwsze udokumentowane wzmianki o Kumbh Mela sięgają VII wieku n.e., kiedy to chiński podróżnik Huan-Tsang odwiedził Indie. Zanotował, że około pół miliona osób przybyło do Prayag celem odbycia wspólnej kąpieli w świętej rzece. Niektórzy wierzą, że obecny kształt święta został mu nadany w VIII wieku i przyczynił się do tego sławny przywódca religijny Sri Adi Shankaracharya. Chciał on zorganizować w czterech miejscach Indii miejsca pielgrzymek. Dlatego też nakłonił najwyższych rangą hinduskich duchownych, aby co trzy lata spotykali się na Kumbh Mela w jednym z tych miast. Początkowo celem spotkań miała być wymiana poglądów na tematy wiary, dyskusje i rozmowy dotyczące reform religijnych. Dopiero z biegiem lat Kumbh Mela stała się imprezą masową, miejscem, do którego pielgrzymują dziesiątki milionów wyznawców Hinduizmu. Pod koniec XIX wieku w Kumbh Meli uczestniczył Mark Twain, a ponad sto lat później swój udział zapowiedziało wielu aktorów z Hollywood, gwiazd muzyki i estrady. Dziś wierzy się, że kąpiel w świętej rzece podczas trwania Kumbh Mela (44 dni) oczyszcza z grzechów. Zmazanie grzechów odbywa się po prostu przez kąpiel w rzece. Wielka Kumbh Mela odbywa się co 144 lata w Allahabadzie, ostatnia skupiła ponad 60 milionów pielgrzymów. W czasie trwania święta mają miejsce rozliczne procesje i pomniejsze specjalne okazje, które skupiają największą uwagę tłumów. W taki czas trafiliśmy do Haridwaru. Dwa dni upłynęły nam pod znakiem walki z tłumem. Najpierw w pociągu jadącym do Haridwaru, potem walczyliśmy o miejsce w hotelach, które specjalnie na tą okazję podniosły ceny o 200-300%. Cały dzień spędziliśmy spacerując po Haridwarze i wzdłuż Gangesu wytrzeszczając oczy jak w ZOO. Wieczór i pół nocy spędziliśmy we wraku autobusu, razem z tłumem Indyjczyków zdążających z powrotem do Delhi.
      Jedenaście lat temu, kiedy pierwszy raz przyjechałem do Indii, Kumbh Mela było dla mnie czymś tajemniczym, nieziemskim, odległym jak spotkanie druidów w środku chmurnej nocy w Stonehange. Przez te lata nauczyłem się odróżniać indyjską, starożytną kulturę od indyjskiej rzeczywistości dnia dzisiejszego. Mimo to od pół roku wyczekiwałem odwiedzin Kumbh Mela i ta chwila miała być tak naprawdę sednem tej podróży. Jednak z momentem wysiąścia z pociągu, na dworcu w Haridwarze, ten pielęgnowany przez lata, złudny czar Kumbh Mela gdzieś mi uciekł. To tak jakby pewnego, słonecznego ranka spojrzeć na kobietę, z którą się mieszka i zrozumieć, że nic prócz wspomnień między nami nie zostało.
      Kumbh Mela na ghatach, nad Gangesem, wygląda na festiwal zaślubin z rzeką. Szybki nurt szarej, zimnej wody niesie rozpuszczone, tegoroczne śniegi z Himalajów. Porywa grzechy wiernych z siłą wodospadu, zupełnie jak Corega Tabs, wypłukuje brudy z sumień ludzi. W mniemaniu tysięcy wystarczy gest kąpieli i... już. Miliony istnień ludzi, tych świetlistych istot, przywozi tutaj swoje złogi moralne by oddać je rzece i żądać od bogów poprawy losu. Na wydeptanej trawie koczują sadhu. To jedyny czas by zwykły człowiek z ziemskiego świata mógł na własne oczy zobaczyć nieziemskich yoginów, na co dzień gnieżdżących się w swych eremach, w jaskiniach Himalajów. Ich błyszczące żywym srebrem oczy niewiadomego wieku i sprężyste ciała, ćwiczone w mocach sidi. Tu można na chwilę poczuć ich świat znany tylko z opowieści innych, dla wielu podobny do bajek. Przecież każdy, kto przyjeżdża do Indii, w skrytości ducha ma nadzieję na zetknięcie się z czymś nieziemskim. Tego oczekujemy. Ja miałem kilka takich spotkań. Szkoda, że teraz kiedy przybyłem na Kumbh Mela, przestały być już dla mnie istotne.
      To prawdzie srebro wiekowych mistrzów ginie w Kumbh Mela pełnym miki, srebra głupców, ludzi będących sadhu z przypadku, z braku innej opcji, z głupoty. Przyjeżdża tu setki tysięcy nawiedzonych ludzi, na pozór nawiedzonych przez choroby umysłowe. Także i białych poszukujących brzegu w bezdennej pustce w sercu. Oni tworzą inny koloryt tego czasu i miejsca. Odziani w biel, albo w duchowy pomarańcz, albo po prostu w popiół wibuthi. Zbierają się w grupki, dyskutują o wyższych wartościach w cieniu drzew, tworzą własne, hałaśliwe procesje, pochody. Ale oni wszyscy giną w morzu zwykłych ludzi, zwykłych spraw do załatwienia w ten niezwykły czas. Zwykli ludzie, ci zdewociali starcy, których wyróżnikiem, zamiast moherowego beretu, jest broda. Otyłe kobiety kurczowo trzymające się łańcuchów, w lęku aby siła Gangesu razem z ich grzechami nie zabrała także ich grzesznego ciała. Młodzi chłopcy w zapamiętaniu bijący pokłony pod kiczowatymi wizerunkami bóstw. Całe, wielodzietne rodziny z dziesiątkami waliz i pakunków. Nowocześni Indyjczycy z wielkich miast, schludni i powściągliwi w gestach. Siedząc na murku można podziwiać do woli. Indie zwykłych i tych niezwykłych ludzi przewijają się przed oczami jak na taśmie filmowej. Nawzajem uwieczniamy się w pamięci fotoaparatów, nawzajem jesteśmy dla siebie niezwykli i wystarczająco ważni aby siebie nawzajem zapamiętać.
      Tłumami kieruje wojsko i policja. Kieruje bez pardonu i sensu. Zamykają mosty przez Ganges, łączące oba końce miasta, wykonując rozkazy, nie znając przyczyny. Na pół dnia zamknęli drogę do Rishikeshu. Nikt prócz głównodowodzących nie zna planu działań mundurowych, a kontakt z nimi jest niemożliwy. Oczywiście biały wymyka się obcesowemu traktowaniu tłumu przez policję. Nawet bogaty Indyjczyk może dostać pałą przez łeb i ze zdziwieniem stwierdzić, że największymi rasistami są jego ziomkowie. Białych traktuje się z należytym szacunkiem i pobłażliwością. Cały ten chaos jakoś działa i ma wewnętrzny sens. Z boku przypomina to raczej przepędzanie bydła przez przedszkolaków. Nikt nie wie o co tu chodzi, nikt nie stosuje się do przepisów, których pewnie nikt nie rozumie. Tłum napiera i trzeba płynąć razem z nim.



      Na obrzeżach miasta pobudowano rozległe miasteczka namiotowe, tanie schronienie dla pielgrzymów. Raz na dwanaście lat Haridwar przeżywa klęskę urodzaju. Każdy chce skorzystać. Punktów informacji nie stworzono, wiedza poszczególnych policjantów o tym co się dzieje, ogranicza się do dziesięciu metrów wokół ich osoby. Transport i informacja jest w cenie. Można stracić nerwy i majątek zanim człowiek się stąd wydostanie.
      Byliśmy na wielkim Kumbh Mela, następne za 12 lat. Zobaczyliśmy co chcieliśmy. Nieskrępowaną, twórczą pomysłowość dewotyzmu prostych ludzi i świętych odzianych w mit, bo czym jest dla nas niezrozumiała, choć znana, ich ścieżka duchowego rozwoju. Kolejne, ważne marzenie zaliczone. Niedługo wsiądziemy do samolotu, który zawiezie nas do Europy. Już myślę o tej chwili kiedy będę mógł swobodnie wziąć głęboki wdech bez lęku, że poczuję w nosie cierpką woń rozkładających się na słońcu śmieci. Tak charakterystyczną dla Indii. Będę mógł przejść się chodnikiem miasta bez rozglądania się, czy aby jakaś riksza nie przejedzie mi po stopach, albo moped nie walnie mnie kierownicą w łokieć.
      Piszę te ostatnie słowa siedząc w czymś na kształt parku, w północnej części Delhi. Stoi tu monument upamiętniający Brytyjczyków poległych w walce z indyjskimi powstańcami, który w nowych Indiach, w 1972, został przemianowany na pomnik upamiętniający poległych powstańców, w walce z Brytyjczykami. Zostawiono nawet celtycki krzyż na dachu wieżycy. Jakie to indyjskie. Chociaż z perspektywy Europy wydaje się to tylko głupotą dzikusów, ale jak się ich trochę pozna to się okazuje ze głupotą jest tylko mierzyć ich naszą miarą.
mariusz reweda



Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2013, 2011, 2013, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2014, 2016, 2016, 2017, 2019, 2019, 2019.


FWT Homepage Translator