Notatki z drogi - Indie 2003
index witryny
strona główna
wstecz








"Notatki z drogi - Indie 2003"
Indyjska kolej rzeczy - Kajuraho
      Do Kadżuraho zjeżdżają turyści, aby podziwiać słynne płaskorzeźby erotyczne, którymi ozdobione są mury tamtejszych świątyń. Mi podróż do Kadżuraho dała więcej niż tylko przegląd bogactwa pozycji seksualnych proponowanych przez indyjską Kamasutrę.
      Mariusz nie chciał wyjeżdżać z Varanasi, więc do Kadżuraho zdecydowałam się pojechać sama. Coś, co na mapie wydawało się krótkim odcinkiem okazało się 10 godzinną trasą. Ale podróżować lubię, więc nie było problemu.
      Jazda indyjskimi pociągami doskonale ilustruje moją teorię chaosu, panującego w tym kraju. Ludziom z zachodu trudno to pojąć, ale generalnie to działa. Indie mają doskonale rozwinięty system komunikacji kolejowej. To "dobre" dziedzictwo okresu kolonialnego, tak jak infrastruktura pozostawiona w Polsce po dawnym zaborze pruskim. Jest to środek transportu bardzo popularny i powszechnie stosowany. Wystarczy popatrzeć na tłumy w pociągach, ludzi śpiących na dworcach, w poczekalniach, na peronach. Całe rodziny, wiele z nich w kilkunasto godzinnych lub wręcz kilkudniowych podróżach. Indyjska kolej ma efektywnie funkcjonujący system komputerowej rezerwacji miejsc - w tym specjalne pule biletów przeznaczone dla turystów oraz wydzielone dla nich biura rezerwacji miejsc. Za 30 rupii można nabyć rozkład jazdy pociągów, co doskonale pomaga w planowaniu podróży. Na długie trasy najlepiej jechać nocą. Klasa "sleeper" z kuszetkami w wagonach bez przedziałów zapewnia minimum komfortu, a przy okazji daje możliwość podglądania indyjskich współpodróżnych. Ale nie wolno zapominać o łańcuchu i kłódce, aby nasz bagaż nie wywędrował na cudzych nogach podczas naszego snu.
      Varanasi jest w Indiach miejscem szczególnym - ze względu na pielgrzymów. Hindusi przynajmniej raz w życiu przyjeżdżają tu by zażyć ożywczej i oczyszczającej kąpieli w wodach Gangesu. Nic więc dziwnego, że tutejszy dworzec kolejowy zawsze pęka w szwach. Jako, że w Indiach nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, na dworzec przybyłam godzinę przed planowym odjazdem pociągu. Zbyteczna przezorność, gdyż wkrótce okazało się, że pociąg ma półtorej godziny opóźnienia. Nic nie szkodzi. Poczekam.
      Siadam wśród tłumu na peronie. Od razu zostaję "zaadoptowana" przez hinduską rodzinkę. Rozmowę zaczyna córka klasycznym zestawem pytań o kraj, wiek, stan cywilny, zawód, itd. Dziewczyna mówi dość dobrze po angielsku, za to jej mama po angielsku nie mówi wcale. Ale od razu się interesuje, czy aby jadłam kolację. Tak, jadłam, dziękuję. W takim razie muszę przyjąć od niej przynajmniej jabłko, w końcu jestem gościem w ich kraju. Dziękuję i podarunek przyjmuję. Przyjechali do Varanasi na pielgrzymkę. Teraz wracają do domu, na południe. Przed nimi 28 godzin jazdy, a ich pociąg ma już 4 godziny opóźnienia. Ale nikt tu z tego powodu się nie denerwuje, to normalne. Pomyślałam sobie, że gdyby w Indiach pewnego dnia wszystkie pociągi zaczęły jeździć zgodnie z rozkładem jazdy, to doszłoby do kilku poważnych katastrof. A tak - wszystko jakoś działa.
      Gdy mój pociąg w końcu nadjechał, udało mi się znaleźć właściwy peron i wagon. Nie miałam problemu, aby jeden ze współpasażerów pomógł mi wyprosić dwóch osobników śpiących na moim miejscu. Również rano pomocni podróżni dali mi znać, gdy zbliżaliśmy się do mojej stacji, bo z powodu spóźnienia nic oczywiście się nie zgadzało z rozkładem jazdy. Jednak mimo opóźnień wszystko zadziałało jak w zegarku. Z dworca kolejowego w Satnie, razem z dwójką koreańskich podróżników bierzemy autorikszę na dworzec autobusowy, gdzie w pośpiechu musimy przesiąść się do autobusu, który właśnie odjeżdża do Kadżuraho. Teoria chaosu znów się potwierdza - wszystko działa jak w zegarku!
      W Varanasi dziwiłam się, dlaczego wszyscy z taką determinacją odradzają podróż autobusem bezpośrednio do Kadżuraho. Po ponad 4 godzinach "przejażdżki" z Satny zdecydowanie skłaniam się za rozwiązaniem: pociąg plus "tylko" 4 godziny autobusem. Jazda kursowym autobusem na tej trasie to przede wszystkim tłok i kurz. Ba, kilogramy kurzu! A do tego podskoki na wyboistej drodze, po której kierowca pędzi, jakby mu się bardzo spieszyło. Cud, że te autobusy w takich warunkach w ogóle jeżdżą i wszystkie śrubki się nie rozkręcają. No, może niektóre poddają się wstrząsom, ale na to jest sposób. Nic dziwnego, że Hindusi wolą coś związać sznurkiem niż dokręcić.
      W Kadżuraho okazuje się, że moi nowi koreańscy towarzysze są tu doskonale znani. Znajomy rikszarz zabiera nas za darmo do "ich" hotelu. Na pierwszy rzut oka to super luksus. Nie jestem pewna, czy na moją kieszeń. Ale dzięki temu, że mało tu teraz turystów mam dla siebie pokój dwuosobowy z gorącą wodą, czystą łazienką i nawet czystym ręcznikiem za 80 rupii (utargowane ze 100 rupii). Szczególnie ten gorący prysznic jest bardzo zachęcający. Od kilku dni wieczorami męczy mnie dziwna gorączka. Właściciel chce sobie na mnie "odbić" i proponuje wynajęcie za 150 rupii autorikszy, która ma mnie obwieźć po dalej zlokalizowanych świątyniach w Kadżuraho. "Są bardzo daleko", argumentuje. Ale ja nie daję się zwieźć i, kierując się radą z przewodnika i zaleceniami mojej koreańskiej znajomej, wypożyczam rower. Jest już po południu, więc udaje mi się wytargować cenę za pół dnia (czyli 10 rupii). Przewodnik do plecaka, wsiadam na rower i jadę - ze spodniami podwiniętymi do kolan, a z kolanami zadartymi pod brodę ("Indian size, madam" tłumaczy mi Hindus wypożyczający rowery, gdy proszę o jakiś większy model.) Kieruję się w stronę świątyń północnych i wschodnich. Choć widok turystów na rowerach nie należy tu do rzadkości, od razu przykleja się do mnie tuzin przewodników-pomagierów. Cóż, nie wierzę w altruistyczną pomoc w miejscach turystycznych w Indiach, więc w dość stanowczy, wręcz nieuprzejmy sposób dziękuję za oferowane usługi. Jednak jeden młody rowerzysta jest wyjątkowo nieustępliwy. Zatrzymuję się i wyjaśniam - nic nie zapłacę, dziękuję za twoją pomoc. Na to on - udając urażoną dumę - odpowiada, że nie potrzebuje moich pieniędzy, że jest studentem, że chce uczyć się angielskiego i "ćwiczy" z turystami, że jestem gościem w jego wiosce i pomaga mi "z dobrego serca".
      Po wyjaśnieniu sytuacji przyjmuję (bez przekonania) jego zapewnienia o bezinteresownej pomocy i dalej jedziemy razem. Najpierw obok dość zniszczonej świątyni Brahmy, ponoć jednej z dwóch takich w Indiach (druga świątynia Brahmy jest w Puszkarze). Dalej według standardowej trasy turystycznej. Droga na skróty do grupy świątyń wschodnich prowadzi przez "starą wioskę" (nazywaną tak w przeciwieństwie do nowego centrum turystycznego). W murach tutejszych domostw można zauważyć wbudowanych wiele elementów starych świątyń. Praktyczne podejście - po co się było męczyć, skoro budulec był pod ręką. Zawsze można "zwalić winę" na Muzułmanów lub innych najeźdźców. Dla Hindusów "stare" nigdy nie miało znaczenia jako relikt przeszłości. To przybysze z zachodu zaszczepili tu kult "starego". Tu liczy się to, co jest teraz. Nieskrępowana nowoczesność wdziera się do miejsc zabytkowych. Niedbale zainstalowany wentylator nad głównym zabytkowym ołtarzem nie należy tu do rzadkości. Dla tych ludzi to, co zrobiono w Warszawie na Starówce musi wydawać się kompletnie bezsensowne!
      Po drodze mój "przewodnik" opowiada mi o systemie kastowym w Indiach, przedstawia "szefa wioski", który jest lekarzem ajurwedyjskim, niby przy okazji zabiera mnie do szkółki, gdzie uczy się 165 dzieci z wioski. Jeden z chłopców, przełykając z tremy ślinę, odczytuje wierszyk z podręcznika do nauki języka angielskiego. Chwila rozmowy z nauczycielem, potem z dyrektorem szkoły, wpis do księgi pamiątkowej i oczywiście prośba o darowiznę.
      Im bliżej głównych atrakcji turystycznych, tym więcej straganów i handlarzy. "Proszę pani, proszę zrobić mi przyjemność, wejść do mojego sklepu i popatrzeć; patrzenie jest za darmo" ("Please, madam, make me happy, come to my shop, just look, looking free") - tą formułkę znam już na pamięć i sama mogę ją recytować sprzedawcom. Ich nagabywanie staje się bardziej drażniące niż komary, których tu mnóstwo. Także mój towarzysz, niby przy okazji, zaprasza mnie do odwiedzin w sklepie z pamiątkami, gdzie pomaga wieczorami, naganiając potencjalnych klientów. Bo tu cała wioska żyje z turystów. Tubylcy są uzależnieni od dochodów z turystyki. Spadek liczby odwiedzających Indie w ostatnich latach jest tu odczuwany jak kiepskie żniwa z powodu powodzi, suszy lub innej klęski żywiołowej.
      Dojeżdżamy do kompleksu świątyń wschodnich. Tu znajdują się świątynie hinduistyczne i dżinijskie. O dżiniźmie wiem niewiele, dlatego z ciekawością oglądam ekspozycję zdjęć i czytam informacje na temat tej starej religii. W jednej ze świątyń znajduje się imponujący cztero i półmetrowy posąg Adinath'a. Jest tu także dom dla dżinijskich pielgrzymów, którzy czasami zwani są też "sky-clad", czyli "odziani w niebo". Odnosi się to do jednego z ortodoksyjnych odłamów dżinizmu (sekta Digambarów), którego wyznawcy w imię miłości do wszystkich istot żyjących chodzą nago i posiadają jedynie miotełkę do zamiatania drogi przed sobą, aby przez przypadek nie zdeptać żadnego robaczka oraz tykwę z wodą do mycia się.
      W świetle zachodzącego słońca podziwiam misterne płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia z czasów dynastii Czandelów z IX-XII w. Od razu widać, że erotyka zajmowała tam ważne miejsce. A może miała zajmować. Jedna z teorii wyjaśniających okoliczności powstania tych płaskorzeźb tłumaczy, że ówczesny władca, zaniepokojony niskim przyrostem naturalnym postanowił wykorzystać świątynie do edukacji seksualnej swoich poddanych i na zasadzie zbliżonej do bodźców podprogowych zmotywować ich do podjęcia odpowiednich działań. A że świątynie odwiedza się tu codziennie, wiec plan okazał się nadzwyczaj skuteczny. Bo dziś, dziesięć wieków później Indie cierpią z powodu przeludnienia!
      Mój lokalny przewodnik w końcu daje za wygraną i żegna się ze mną. Jedną z dwóch południowych świątyń odwiedzam sama. Słońce już zachodzi, więc nie ma sensu jechać dalej. Wracam do "centrum", oddaję rower, jeszcze kolacja ze znajomymi Koreańczykami i idę wcześnie spać. Znów mnie męczy ta dziwna gorączka.
      Pobudka o 6:00 rano wraz ze słoneczkiem. Rano jest przyjemnie, chłodno, mało turystów, można "podpatrzeć" poranne modlitwy Hindusów w świątyniach, które normalnie "pracują", a nie są zamienione w zabytki turystyczne. Poza tym chcę maksymalnie wykorzystać mój czas. O 14:00 wracam autobusem do Satny, skąd wieczorem pociągiem wyjadę do Varanasi.
      Wstęp do głównego kompleksu świątynnego jest płatny: dla Hindusów cena wynosi 10 rupii, dla turystów - 250 rupii lub 5 USD (a było 10 USD!). Trochę dużo, ale trudno... Jest to miejsce dość szczególne, więc płacę i wchodzę na teren zabytkowego kompleksu świątynnego oddzielonego od "reszty świata" drutem kolczastym. Oprócz świątyń są tu pięknie utrzymane trawnik, kwietniki, jest czysto. To też coś wyjątkowego w Indiach. Rano jest niewielu odwiedzających, ci nieliczni to Hindusi. Na terenie kompleksu spędzam 5 godzin, w tym pół godzinna drzemka na ławeczce pod drzewem. Teren świątyń zachodnich opuszczam, gdy słoneczko jest już wysoko, a znakomita większość turystów to obcokrajowcy. Zachodzę jeszcze do zlokalizowanej w tym samym kompleksie - ale po drugiej stronie ogrodzenia - świątyni Shivy z 2,5 metrowym "lingamem" i "joni" o średnicy trzech metrów. Jak na miejsce słynące z erotyki przystało, te symbole męskie i żeńskie są iście nadprzyrodzonych rozmiarów. Specjalna konstrukcja pozwala wejść i zejść na to ustrojstwo, złożyć ofiarę, odprawić modły, dostać tika od rezydującego tam bramina, itd. Obserwuję hinduską rodzinkę, która właśnie weszła do świątyni. Rodzice i dwie córki. Starsza wygląda na szczególnie przejętą. Drogie, jedwabne sarii, świeże kwiaty we włosach, z celebracją przyjmuje "dary" od bramina, pewnie modli się o męża. W tej kulturze w tym wieku to już najwyższy czas, aby wyjść za mąż, a taaaaki lingam może pomóc.
      Na słupie znajdują się symbole Shivy - sylaba om i trzy poziome paski. Tłumaczy mi to bramin. Spontanicznie i bez nagabywania zostawiam tu mały datek. Rzucona moneta, jak w grającej maszynie, rozbudza rozmownego bramina. Opowiada mi nie tylko o świątyni, ale i o wszystkich pokoleniach braminów w jego rodzinie. Swoje "obowiązki" przejął po ojcu, który ma teraz już 100 lat. Mówi o swoich dzieciach, chwali się ich postępami w pracy i w nauce.
      Przed świątynią - mały posąg boga Ganesha, od samego rana bardzo hojnie obwieszany i obsypywany kwiatami. Nie wiem, jak tam słoniogłowy bóg się na takie obrządki zapatruje, ale z tego rytuału cieszą się na pewno sprzedawcy kwiatów i kozy, które skrzętnie owe kwiatki wyjadają.
      Czas wracać do Satny. W autobusie miejsce obok mnie zajmuje młody Hindus. Co chwila stara się zagadać, co jakiś czas udaje mu się wciągnąć mnie w rozmowę. Wraca do Varanasi. Prowadzi mały sklepik z papierosami, lubi podróżować, chciałby zwiedzać świat, ale na razie najczęściej wyjeżdża do Nepalu. Temat naszej rozmowy zaczyna zahaczać o kwestie związane z religią, moralnością i obyczajowością. Vijay poddaje pod wątpliwość swoją religię i tradycję. "Ja w to nie wierzę. Już nie chodzę co rano modlić się do świątyni." mówi. Ale widać, że tradycja jest w nim bardzo silnie zakorzeniona. "Według mojej religii przed ślubem nie ma seksu", mówi. "No to kiedy ślub", pytam. Nie, nie chce się żenić. "Jak to", dziwię się, "a co z życiem seksualnym?" Ale pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
      Gdy dojeżdżamy do Satny jest już ciemno i dość chłodno. Rikszą jedziemy na dworzec kolejowy. Vijay nie ma ani rezerwacji, ani biletu na pociąg. A że to przeddzień Divali, hinduskiego Nowego Roku, pociągi pełne po brzegi, dworce pękają w szwach. Ale cóż, Indie to kraj cudów, coś się wydarzy, kwituje Vijay.
      Znów mnie bierze gorączka. Na peronie kupuje czaj (herbata gotowana z mlekiem, cukrem i imbirem), wypijam duszkiem, a w plastykowym kubeczku rozpuszczam aspirynę i wapno z witaminą C. Nie lubię brać leków, ale w podróży organizm nie ma za bardzo możliwości dojść do siebie sam. Może to pomoże. Vijay też nie czuje się dobrze. Boli go głowa. Ale on stosuje metody ajurwedyjskie. Wyciąga saszetkę z olejkiem kokosowym i zaczyna go intensywnie wcierać we włosy i w skórę głowy. Ponoć to działa doskonale. Resztą olejku masuje sobie stopy i nogi. Przypomina mi się Poonah, moja masażystka z Riszikesz. Szkoda, że jej tu nie ma. Od gorączki boli mnie każdy mięsień. Chętnie oddałabym swe ciało w jej profesjonalne ręce... No, ale na razie trzeba doczekać się pociągu, który się oczywiście spóźnia. W końcu wjeżdża. Vijay dalej mnie nie odstępuje ani na krok. W zatłoczonym pociągu będzie mu łatwiej znaleźć miejsce w wagonie klasy "sleeper" - a ja jestem dobrą wymówką, żeby tam wejść. Niech tak będzie. Trochę zaczyna mnie męczyć ta obstawa. Odnajduję swoje miejsce. Cholera, dolne łóżko, a tak bym chciała się położyć. A tu siedzi cała rodzinka hinduska. Nie wiem dlaczego zbyt agresywnie zaczynam domagać się swojego miejsca, jak bym się bała, że nie ustąpią... Proponuję zamianę. Ja się położę na łóżku środkowym, a rodzinka może sobie dalej siedzieć na dole. Zgadzają się i po chwili rozkładam się jak królowa na "moim" miejscu. Ale mimo zmęczenia sen nie przychodzi. Kręcę się w śpiworze. Najpierw było mi zimno, teraz jest za gorąco. Jestem spocona, przeszkadza mi ostre światło, drażnią głośne rozmowy, ale chyba przede wszystkim - potok myśli i wyrzuty sumienia. Niby nie ma powodu, ale coś jest nie tak. Przypomina mi się staruszek z Kadżuraho handlującymi wyrobami z mosiądzu robionymi "na stare". Był tak zdesperowany, żeby mi coś sprzedać, że gotów był pobiec za mną parę kilometrów do hotelu, bo nie miałam przy sobie drobnych. Mając dość jego "namolności" po prostu odwróciłam się, wsiadłam na rower i odjechałam. Czy w Polsce potraktowałabym tak starszego człowieka? Dlaczego nie potrafię podzielić się swoim miejscem w pociągu? Czas wyjątkowy, przedświąteczny, więc jest ścisk. Gdzie jest to wspaniałomyślne "dzielenie się" z innymi, o którym tak pięknie się mówi? Skąd we mnie tyle złości, że "oni' są za głośno? Dlaczego mi to tak przeszkadza? Około 2 nad ranem wynurzam się z swojego śpiwora, spocona jak mysz, a mój hinduski kolega (jakim cudem znalazł sobie miejsce na łóżku naprzeciwko mnie?) wita mnie: "Iwona, good mornig! Jak się spało?" A ja ze źle skrywaną złością w głosie odpowiadam, że to nie rano, ale noc, a zasnąć to dopiero próbuję.
      Refleksja przychodzi po chwili. Co to z człowieka wychodzi w takich sytuacjach. Tak chciałam przyjechać do Indii od wielu lat, szukałam "rozwoju duchowego". Nie znalazłam nic takiego ani w Himalajach, ani w aszramach Riszikeszu nad Gangesem. Za to tu, w pociągu, czuję, że coś się we mnie budzi. W tej podróży do Kadżuraho coś się nauczyłam. Przede wszystkim, że tak szybko można dać się zwieść na "łatwą" ścieżkę, tak łatwo poczuć się lepszym i uznać, że coś się nam należy. Taki specyficzny "kompleks wyższości". Szczególnie w miejscach, które dosłownie żyją z turystów. Do turysty każdy się przymila, chce z nim rozmawiać, przebywać w jego towarzystwie - bo to nobilitacja dla tubylca, ale i szansa na zarobek. Każdy przyjeżdżający tutaj jest traktowany jako potencjalny żywiciel rodziny. Ale po pewnym czasie przestaje się sklepikarzy, hotelarzy, rikszarzy i innych traktować poważnie, jak ludzi - szczególnie, gdy się widzi, jak z jednej strony przymilają się do turystów, a z drugiej - warczą na siebie i przepychają łokciami. To walka o przetrwanie, czyli zwierzęcy świat. Jestem zła na siebie, że daję się zwieść, oszukać, wciągnąć w tą grę. Moja złość wynika z niemocy poradzenia sobie z własną słabością.
      O świcie w Varanasi żegnam się z Vijayem. W sumie do końca mnie "pilnował", więc dziękuję mu za opiekę. Teraz jeszcze tylko znaleźć rikszę rowerową, która zawiezie mnie w okolice mojego hotelu. Targuję się ze starszym jegomościem, jest chudziutki jak patyk, kaszle. Kiepsko mówi po angielsku i nie mogę się upewnić, czy dokładnie rozumie, do której ghaty nad Gangesem chcę jechać. W pewnym momencie chcę zrezygnować. Staruszek z determinacją i ze złością wali ręką w siedzenie rikszy i krzyczy do mnie "Siadaj". Od razu potulnie milkną i siadam. Po drodze uśmiecham się do siebie. To chyba była dobra pointa mojej lekcji na temat "indyjskiej kolei rzeczy".

Iwona Kozłowiec

zobacz inne artykuły
zobacz podróż (tekst, zdjęcia, filmy) jaką odbyliśmy by napisać ten artykuł

FWT Homepage Translator