"Święto dzbana czyli Kumbh Mela 2010", Czwarty Wymiar, nr 2010/5
index witryny
strona główna
wstecz








      Dojeżdżamy do Haridwaru zatłoczonym pociągiem. Mimo, że jedzie on dalej aż do Dehradun, niemal wszyscy pasażerowie wysiadają razem z nami. Po chwili nowoprzybyli zlewają się z tłumem, który mimo później pory zalewa ulice miasta. Nie mamy żadnej rezerwacji noclegu i w rezultacie jesteśmy zdani na najdroższe hotele, a i te w pobliżu dworca nie mają wolnych miejsc. Chaos, hałas, dezorientacja. Co robić? Postanawiamy wdrożyć plan B - przedostać się do oddalonego o pół godziny jazdy autobusem Riszikeszu i tam zatrzymać się na kilka dni. Gdy w końcu docieramy przez przelewający się tłum ludzi z bagażami na dworzec autobusowy, udaje nam się tylko cudem boskim uzyskać informację, że dziś już żaden autobus do Riszikeszu nie odjedzie, a stawki, których żądają za transport rikszarze zdecydowanie przewyższają nasz budżet. Bo Kumbh Mela w Haridwarze zdarza się raz na 12 lat! Może to i wielkie święto religijne i duchowe, ale przy okazji to nie lada gratka dla lokalnych przedsiębiorców!
      W końcu znajdujemy pokój w hotelu oddalonym kilka kilometrów od dworca. Standard przyzwoity, ale cena trzykrotnie wyższa od kwoty, jaką ten pokój powinien normalnie kosztować w warunkach indyjskich. "Madam, nie ma zniżki. To przecież Kumbh Mela". Młody hotelarz znacząco się uśmiecha, jak by się samo przez się rozumiało, że oczyszczenie z grzechów - a po to pielgrzymi przybywają teraz do Haridwaru - musi mieć swoją cenę. Oczywiście są miasteczka namiotowe zorganizowane dla najbiedniejszych przybyszów, jednak na taką opcję się nie decydujemy. Skutek jest taki, że już pierwszy nocleg w Haridwarze "pochłonął" trzykrotność naszego budżetu na noclegi...
      Poranek jest dość chłodny, mimo że Haridwar położony jest na wysokości zaledwie 250 metrów n.p.m., na wzgórzach Sziwalik, u podnóża Himalajów. Cyklo-rikszą jedziemy w stronę dworca, ale mniej więcej w połowie drogi okazuje się, że wojsko zamknęło przejazd i dalej można dostać się tylko piechotą. My postanawiamy odbić od głównej ulicy, wzdłuż której równolegle do rzeki ciągnie się całe miasto, i zbliżyć się do Gangesu. Idziemy trochę na azymut, podążając razem z tłumem. Przy kolejnym większym skrzyżowaniu znowu wojsko, znowu liny ograniczające przejście. Jest też telewizja i tłumy gapiów cisnących się na poboczach drogi. Czyli coś się będzie działo. Zaczepiam przechodzącą zachodnią turystkę z nadzieją, że może ona wie, o co tu chodzi. "Pewnie będzie szła jakaś procesja. Widziałam jak przechodzili w innej części miasta". Po chwili kręcąc się po uliczkach, widzimy z daleka maszerujący orszak - kogoś niosą na czymś w rodzaju otwartej lektyki, dalej idą muzykanci i w specyficzny dla Indii sposób hałasują na trąbach, bębnach, piszczałkach, na czym się tylko da. Więcej nie udaje nam się zobaczyć, bo wycofujemy się z napierającego tłumu.
      W końcu dochodzimy do rzeki. Rozpoznaję ze zdjęć wieżę zegarową, która jest charakterystycznym punktem Haridwaru. Inny taki punkt, to świątynia Mansa Devi, która znajduje się na wzgórzu za miastem, gdzie można dostać się na piechotę lub kolejką linową. Roztacza się stamtąd piękny widok na miasto i rzekę. Ale my chcemy na razie pozostać jak najbliżej rzeki. To tu wszystko się dzieje. Wzdłuż brzegów Gangesu ciągną się ghaty, czyli schody umożliwiające pielgrzymom zejście do wody. Nurt rzeki jest tu bardzo wartki, więc pobudowano także specjalne barierki i umocowano łańcuchy, które mają zabezpieczyć kąpiących się przed wpadnięciem w fale świętej rzeki. Główna ghata w Haridwar nosi nazwę Har-Ki-Pairi. Słynie ona z tego, że na jednej z kamiennych płyt zachowały się odciski stóp boga Wisznu. Bo Haridwar jest dla Hinduistów szczególnym miejscem, gdyż według religijnej mitologii błogosławieństwem obdarzyły je trzy główne bóstwa panteonu hinduistycznego, czyli Sziwa, Wisznu i Brama (trimurti), a sama nazwa miasta oznacza "bramę do siedziby bogów", czyli himalajskich szczytów. Oprócz miejsca będącego celem pielgrzymów, z licznymi świątyniami i aszramami, Haridwar przez wieki szczycił się także mianem ośrodka sztuki i nauki. Tutaj też przetrwała tradycja Gurukul, czyli przekazywania wiedzy bezpośrednio w relacji mistrz - uczeń.
      Z zaciekawieniem przyglądamy się z mostu tłumom ludzi zgromadzonym na obydwu brzegach rzeki. Jedni puszczają na wodę lampki oliwne z kwiatami aksamitka, inni właśnie wchodzą do wody, delikatnie zanurzają stopy w zimnych wodach rzeki, która spływa tu na równiny prosto z himalajskich szczytów. Nurt wartki, więc przytrzymują się łańcuchów i barierek. Z charakterystyczną dla Hindusów wyobraźnią chcą zaznaczyć swoją rytualną kąpiel w szczególny sposób - jedni kucają kilkakrotnie w wodzie, zanurzając się po czubek głowy, inni przyjmują opcję polewania się, jeszcze inni tylko stoją po pas w rzece i przelewają wodę przez ręce wzniesione jakby w błagalnym geście. Fenomen hinduizmu polega na tym, że daje swoim wyznawcom dużą dowolność, jeżeli chodzi o rytuały: prawie wszystko jest tu dozwolone i miłe boskim oczom. I tak prości ludzi mogą uważać się za dobrych wyznawców chodząc codziennie rano do świątyni, okadzając domowe lub przydrożne ołtarzyki, czy dając jałmużnę biednym. A dla żyjących w ludzkim ciele istot bardziej zaawansowanych w szeregu wcieleń koła narodzin i śmierci (samsary), hinduizm proponuje medytacje i rozważania nad jednością bytu ukrytego w absolutnym Brahmanie, przy jego wielorakiej manifestacji w postaci choćby niezliczonej ilości bóstw w panteonie hinduistycznym. Dla każdego coś miłego!
      Nasz przystanek na moście nie potrwał zbyt długo, bo znów pojawili się mundurowi i zaczęli przeganiać przechodniów. A właściwie ograniczyli przepływ masy ludzkiej do ruchu w jednym kierunku. Dlaczego? Na jak długo? Nie sposób się dowiedzieć. Przechodzimy więc na drugi brzeg, wzdłuż którego nie ma zabudowań, a na całej długości ciągnie się promenada i ghaty. Tutaj znowu do woli i bezwstydnie podglądamy i fotografujemy. Bo jest co oglądać! Po chwili można już wyróżnić z tłumu różne grupy pielgrzymów. Większość stanowią tak zwani zwykli ludzie, raczej ubodzy, pochodzący z prowincji. Zjechali całymi rodzinami. Zażyli obowiązkowej kąpieli, teraz kobiety suszą sari, mężczyźni przebierają się w tłumie starając się zachować maksimum prywatności. Ktoś tam już rozkłada koc na chodniku, z licznych toreb wyłaniają się miski i pojemniki z jedzeniem, będzie piknik. Inną grupę stanowią ludzie z miast. Od razu rzucają się w oczy. Odzież w zachodnim stylu, pewne siebie zachowanie. Wielu z nich podchodzi do nas, próbuje nawiązać rozmowę, która najczęściej ogranicza się do trzech symbolicznych pytań, z którymi każdy podróżnik musi się zmagać w każdym zakątku świata - o imię, kraj pochodzenia i czy podoba nam się w ich ojczyźnie. Dla nich to my jesteśmy tu atrakcją - albo proszą o zrobienie sobie zdjęcia (które koniecznie chcą zaraz obejrzeć na wyświetlaczu aparatu cyfrowego), albo to my mamy być główną atrakcją na ich zdjęciu zrobionym najnowszym wszytsko-mającym modelem telefonu komórkowego.
      Ale ani jedni, ani drudzy nie wzbudzają naszego większego zainteresowania. Próbujemy z tłumu wyłuskać tych szczególnych ludzi, których do Haridwaru nie przywiódł "owczy pęd" religijny, ale wewnętrzna potrzeba duchowa. Mówi się, że Kumbh Mela jest okazją, gdy wszyscy święci mężowie Indii, nauczyciele, guru, wędrowni sadhu, mnisi, sannjasini, czy wiodący ascetyczny tryb życia jogini z himalajskich jaskiń schodzą się na spotkanie w tym szczególnym czasie i miejscu. Okazja wyjątkowa, odbywa się raz na trzy lata, zmieniając rotacyjnie lokalizację pomiędzy Haridwarem, Ujjain, Nasik i Paryag. Możliwość przebywania w bliskości tych świętych mężów (rzeczywiście, większość z nich to mężczyźni, ale święte kobiety także zdarzają się w Indiach!) jest dla wielu łaską i błogosławieństwem stawianymi na równi z kąpielą w Gangesie. Hindusi inaczej doświadczają swojej religii. Mało kto szuka dziury w całym. Nie podważają tego, co dostali jako swoje dziedzictwo. Po co podcinać gałąź, na której się siedzi? Jeżeli zaprzeczą racjonalnie istnieniu swoich bogów, to co im wypełni pustkę, która po nich pozostanie? Przy okazji spotkań, czyli darszanów z żyjącymi świętymi czy nauczycielami nie oczekują intelektualnych rozmów, czy racjonalnych dowodów na istnienie boga. Po prostu emocjonalnie (z naszego punktu widzenia może bezmyślnie) chłoną to, co daje im możliwość obcowania z kimś, kogo uważają za najwyższy autorytet i emanację boskiej energii. Oczywiście, kilkumilionowy tłum, taki jak na Kumbh Mela, przyciąga też wielu, którzy świętymi nie są, choć wskazywać mógłby na to skromny strój, czy bagaż ograniczony do wędrownego kija i naczynia na datki lub pożywienie. Bo w społecznym systemie indyjskim jest też miejsce i dla takich "niebieskich ptaków", dla których ciągłe wędrowanie i życie z jałmużny jest wygodnym sposobem egzystencji. Nie są kloszardami, ani bezdomnymi, nikt ich nie ocenia. Przecież istnieje prawo karmy i każdy będzie po śmierci rozliczony ze swoich dobrych i złych uczynków, które zdeterminują jego przyszłe życie...
      W Indiach jesteśmy już prawie od miesiąca. Okazało się, że wybrana przez nasz przypadkowo data przylotu do tego kraju pokryła się z ważnym momentem w trakcie trwającego już w połowie stycznia Kumbh Mela. 15 stycznia 2010 w Indiach widoczne było zaćmienie słońca. Czas, gdy bóg Surya chowa się za obliczem boga Czandra jest uważany przez hindusów za bardzo niekorzystny. Zamknięto świątynie, posągi bóstw okryto całunami, a pielgrzymów zachęcano z ulicznych megafonów do spędzenia czasu podczas zaćmienia (czyli od 11:58 do 15:12!) na medytacji. Tylko kąpiel w Gangesie zaraz po tym, jak słońce ponownie odsłoniło w pełni swoje oblicze mogła zmyć wpływ negatywnych wibracji, które zjawisko to rzekomo sprowadziło na ziemię. Kąpiel ta była tym bardziej szczególna, że tego samego dnia przypadała Mauni Amavasya, jedna z okazji, kiedy to ułożenie planet jest szczególnie korzystne dla uzdrawiających właściwości Gangesu. Poprzednim razem zaćmienie słońca pokryło się z datą Mauni Amavasya 565 lat temu! A dowiedzieliśmy się tego wszystkiego jeszcze w samolocie, z notatki prasowej, która ukazała się w "Hindustan Times", jednym z głównych dzienników indyjskich.
      W ciągu ponad trzech miesięcy (od połowy stycznia do końca kwietnia) trwania obchodów Kumbh Mela w Haridwarze tak szczególnych dat jak Muni Amavasaya przypadło dziesięć. Daty te określane są przez astrologów na podstawie konstelacji planet, zgodnie z starohinduskim kalendarzem o cyklu 60-letnim, opartym na cyklu planety Jowisz. Jowisz wraca do swojej pozycji dokładnie co 11 lat, 10 miesięcy i 14 dni. W takich cyklach powtarzają się też konfiguracje Jowisza, Słońca i Księżyca, które determinują daty Kumbh Mela. Ten prawie kompletny cykl 12-letni tłumaczy, dlaczego Kumb Mela odbywa się co 12 lat.
      Jest także wiele legend mówiących o początkach tego święta. Ich wspólnym elementem jest motyw Samudramanthan, czyli ubijania (niczym w maselnicy) pierwotnego oceanu mleka przez bogów (devata) i demony (asura), aby uzyskać nektar nieśmiertelności (amrita). Do tego celu została wykorzystana góra Mandara, wokół której owinął się - niczym lina - wąż Vasuki. Jak tylko pojawił się dzban (kumbh) z nektarem, wcześniejsi sprzymierzeńcy rozpoczęli wojnę. Według jednej z najpopularniejszych wersji legendy, dzban przejął jeden z bogów. W ucieczce pomagali mu Słońce, Księżyc i Jowisz - dlatego ustawienie tych planet określa do dziś daty święta. Ucieczka trwała 12 dni boskich (równych 12 lat ziemskich) - stąd obowiązująca cykliczność. Podczas ucieczki cztery krople nektaru spadły na ziemię, wyznaczając miejsca, gdzie obywa się Kumbh Mela.
      W określone przez astrologów dni odbywają się huczne procesje, a pielgrzymi mają okazję zobaczyć tych, którzy emanują boską energią. Święci i jogini wychodzą do tłumów, aby błogosławić, inspirować, nauczać. Gdy przybyliśmy do Haridwaru 12 lutego, nawet nie wiedzieliśmy, że jest akurat Święto Sziwy, czyli Mahaszivratri, które przypada w wigilię nowiu księżyca na przełomie stycznia i lutego. W czasie trwania święta Mahaszivratri podczas Kumbh Mela przypada czas tak zwanej Pierwszej Kąpieli Królewskiej (Pratham Shahi Snan) w Gangesie. Legenda głosi, że jest to pamiątka dnia, kiedy Sziwa - z którego włosów splecionych w grube dredy wypływa Ganges - pojął za żonę Parwati, córkę Himalajów. Wyznawców Sziwy można często odróżnić właśnie po splecionych w dredy długich włosach. Inny atrybut często towarzyszący sziwaitom to - jak w przypadku rastafrian - palenie marihuany, które rzekomo ma wymiar religijno-mistyczny. Sziwa w jednym ze swych aspektów jest też uznawany za guru joginów żyjących w Himalajskich jaskiniach. Ci na jego cześć chodzą nadzy, za jedyne odzienie mając tylko święty popiół. I takich to nagich sadhu mieliśmy okazję zobaczyć na uroczystych procesjach z okazji święta Mahaszivratri.
      W tłumie rozpoznajemy także tych mniej ekstremalnych wyznawców Sziwy. Ich charakterystycznym znakiem są też trzy pasy namalowane na czole. Oznaczają one albo samego trójokiego Sziwę, albo też trzy cnoty: wiedzę duchową, czystość i pokutę. Innym elementem są male, czyli rodzaj sznurów modlitewnych z pestek owoców drzewa rudrakszy (Elaeocarpus ganitrus). Pełna mala najczęściej składa się ze 108 pestek, które służą do odliczania odmawianych mantr, powtarzanych imion boskich lub recytowanych modlitw. 108 to liczba symboliczna - alfabet sanskrycki ma 54 litery, a każda ma swoją odmianę męska (aspekt sziwa) i żeńską (aspekt szakti). Liczba ta także odpowiada ilości kanonicznych Upaniszad, czyli wedyjskich ksiąg objawionych. Było też podobno 108 Gopis, czyli partnerek Kryszny, a w hatha jodze częstą praktyką jest wykonywanie powtórzeń właśnie 108 cyklów Surya Namaskar, czyli "powitań słońca". Według legendy rudraksza, która ma niebieskie owoce, wyrosła z łez Sziwy i stąd też wywodzi się jej nazwa: "Rudra" - jedno z imion Sziwy i "aksza" - łza. Legenda legendą, ale ciekawostką jest to, że Elaeocarpus ganitrus od dawna była używana jako roślina lecznicza, korzystnie wpływająca na układ krążenia i układ nerwowy ze względu na swoje elektromagnetyczne właściwości.
      Najczęściej czczonym symbolem Sziwy są Lingamy - wykonane z kamienia pionowe owale (mające przypominać fallusy), których wiele znajduje się nad brzegiem Gangesu. Dziś akurat cieszą się szczególną popularnością wśród pielgrzymów, którzy z gorliwością i godną pozazdroszczenia pomysłowością rytualną polewają je wodą, obsypują ryżem i płatkami kwiatów, okadzają, namaszczają masłem ghee, olejami z kurkumą...
      W tradycji hinduskiej astrologia do dziś dnia zajmuje poczesne miejsce. Niebiańskie konfiguracje determinują nie tylko losy jednostek, lecz przede wszystkim daty rytuałów i świąt religijnych. Każdy ruch ciał niebieskich ma charakter cykliczny, a jego zakończenie tworzy swego rodzaju przedział czasowy. Lata, w których odbywają się Kumbh Mela w jednej z czterech lokalizacji także są określone w hinduskim kalendarzu i zależą w szczególności od pozycji Słońca, Księżyca i Jowisza. Symbolicznie rzecz ujmując, odpowiednia relacja pomiędzy Jowiszem (w sanskrycie - Guru, czyli mistrz duchowy, nauczyciel) i Słońcem (racjonalnym intelektem) może poprowadzić Księżyc (umysł) do oświecenia.
      Położenie planet określa się według stosowanego w astrologii wedyjskiej (dżjotisza) zodiaku gwiazdowego (syderycznego). I tak w Haridwarze Kumbh Mela przypada w miesiącach Phalgun i Chaitra (czyli mniej więcej od lutego do kwietnia), gdy Słońce wchodzi w znak Barana, a Jowisz jest w Wodniku. Mówi się, że takie ułożenie planet w szczególny sposób sprzyja koncentracji i medytacji. Wzmacnia też lecznicze właściwości Gangesu (oprócz tego, że płynie on z mistycznych Himalajów, gdzie rośnie wiele ziół wykorzystywanych w ajurwedzie, czyli tradycyjnej medycynie indyjskiej). Wielu przybyłych do Haridwaru pielgrzymów nosi ze sobą plastikowe pojemniki, w których zabiorą świętą wodę ze sobą do domów. Jak bardzo przypomina to Lourdes, który niedawno odwiedziłam. Widać, że pewne formy kultu są wspólne dla całej ludzkości, bez względu na religię.
      Po południu podejmujemy kolejną próbę przedostania się do Riszikeszu. Wracamy do naszego położonego z dala od centrum hotelu po plecaki. Potem, w popołudniowym upale idziemy w stronę dworca autobusowego. Tym razem nie musimy pytać o drogę, przecież byliśmy tu wczoraj wieczorem. Ale zaraz, zaraz..., coś tu nie gra. Nie słuchać typowych dla Indii okrzyków autobusowych bileterów, nie ma pozornego bałaganu bezperonowych dworców. Ogromy plac jest dziś kompletnie pusty! Ani ludzi, ani autobusów, i oczywiście żadnej informacji! W takich chwilach zawsze przychodzi mi na myśl hasło reklamowe promujące Indie jako cel wyjazdów turystycznych - "Incredible India!". Tak, niewiarygodne Indie... Wychodzimy na główną drogę. Tuż po chwili zatrzymuje się przejeżdżająca koło nas cyklo-riksza z turystką o blond włosach. "Czy też chcecie dostać się do Riszikeszu? To dziś niemożliwe. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale z powodu procesji wojsko zamknęło drogę, cały ruch przeniesiono za obwodnicę miasta, na obrzeżach utworzono prowizoryczny dworzec dla autobusów dalekobieżnych. Ale nic nie jedzie do Riszikeszu. Sprawdziłam, bo właśnie stamtąd wracam. Nie dojdziecie tam na piechotę, musicie wziąć rikszę. Tyle wam mogę powiedzieć, a zrobicie to, co sami uznacie za słuszne". Riksza z dziewczyną odjeżdża, a my zostajemy po raz kolejny w zaskoczeniu, bo znów los pomieszał nam szyki. Mamy już dosyć. Postanawiamy wrócić do Delhi. Kolejne osiem godzin spędzimy wciśnięci jak sardynki w tłum pielgrzymów wracających rozklekotanym autobusem do domów. W Haridwar spędziliśmy dwa dni. Po kilku godzinach przechadzania się wzdłuż ghat, mieliśmy wrażenie, że już nasyciliśmy się atmosferą święta. "Cóż, nic więcej tu nie zobaczymy..." Dopiero po pewnym czasie przychodzi refleksja, że - cytując pisarza - "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu."

Ciekawostki:
1) Paramahansa Yogananda w swojej książece zatytułowanej "Autobiografia Jogina" wspomina Kumbh Mela w Prayag w 1894 r., kiedy to jego Guru Sri Yukteswar spotkał po raz pierwszy mistrza Mahavatar Babaji.
2) Mark Twain odwiedził Kumbh Mela w 1895 roku, podczas wyprawy dookoła świata. W książce, która powstała jako relacja z tej podróży ("Wzdłuż równika", 1897) pisał tak: "Cudowna jest potęga wiary, która może sprawić, że całe rzesze starych i słabych, młodych i wątłych podejmują bez wahania lub słowa skargi tak niewiarygodną podróż i znoszą związane z nią trudy bez narzekań. Czynią to z miłości, czy czynią to ze strachu - tego nie wiem. Bez względu na to, co nimi kieruje, czyn, który z tego powstaje przechodzi wszelkie wyobrażenie, a nam, tak trzeźwo myślącym przedstawicielom białej rasy, wydaje się cudem".

Iwona Kozłowiec

Zobacz więcej o tej podróży do Indii.

Zobacz inne artykuły.