Australia 2000 2/4
index witryny
strona główna
wstecz








      Gdy w Sydney rozpoczynałam podróż przez kontynent poprosiłam moich gospodarzy o rekomendację typowo australijskiej lektury na drogę. Wbrew moim stereotypowym oczekiwaniom "Fragmenty błękitu" ("Pieces of Blue") Kerry MacGinis nie było opowieścią o rdzennych mieszkańcach antypodów i mitach z Czasu Snu, ale historią wędrownego życia białych osadników z lat pięćdziesiątych, których głównym zajęciem było pędzenie bydła i ujarzmianie dzikich koni. Było to moje pierwsze spotkanie z "białą legendą" outback'u doskonale, utrwaloną w balladach XIX wiecznego "poety buszu", Banjo Paterson'a, autora "Walcującej Matyldy", czy kultowej opowieść o człowieku ze Snowy River. Pobyt na farmie hodowli bydła (cattle station) w Delamore Downs, położonej w samym sercu kontynentu australijskiego, był dla mnie okazją skonfrontowania wiedzy książkowej z rzeczywistością.
Nad rzeką, której nie ma       Droga wjazdowa prowadząca do Delamore Downs wiedzie przez rzekę. Ale mostu nie ma, bo jak w przypadku wielu innych rzek okresowych w Australii środkowej, rzeki wypełniają się wodą tylko przez kilka tygodni w roku. W odróżnieniu od twardej, spieczonej słońcem czerwonej ziemi interioru, koryta rzek pokryte są białym piaskiem. Można je bez przeszkód przebyć tylko samochodem z napędem na cztery koła, który stanowi tu główny środek transportu. Ale większość czarnych mieszkańców z okolicznych osad zajeżdża na farmę samochodami pasażerskimi, które tu często zawodzą swoich użytkowników. Dlatego widok samochodu unieruchomionego na dnie nieistniejącej rzeki nie należy do rzadkości. W przypadku tych pojazdów trudno się zresztą dziwić, że zawodzą. Z cudem wręcz graniczy fakt, że w ogóle jeżdżą, maksymalnie eksploatowane w nieprzyjaznych warunkach bezdroży półpustyni, bez należnych serwisów i przeglądów, z powybijanymi szybami, ledwo mieszcząc wieloosobowe rodziny. Ci, którzy ugrzęźli w piasku cierpliwie czekają na przybycie na pomoc kogoś z farmy. Dalsze czynności odbywają się bez słów, jakby zgodnie z ustaloną procedurą. Zadziwia mnie bierność czarnych pasażerów. Nikt się nie kwapi, żeby pomóc założyć linę, nikt nie wysiada z samochodu, podczas próby holowania unieruchomionego pojazdu. Po chwili bez słowa odjeżdżają. Do następnego razu.
      Głównym celem wizyt Aborygenów na farmie jest mały sklepik pod szyldem Coca-Coli prowadzony na tym pustkowiu przez właścicieli farmy. Czarni klienci w rozliczeniu czeków, które co tydzień otrzymują od rządu, mogą tutaj nabyć wszystko, co potrzebne w buszu. Obok mrożonych kangurzych ogonów są opony samochodowe, gwoździe i akubry, typowe australijskie kapelusze z grubego filcu. Bo najbliższe sklepy są oddalone o dobre trzy godziny drogi, najpierw szutrowymi traktami, potem boczną drogą asfaltową i wreszcie autostradą Stuarta, która - przecinając Zwrotnik Koziorożca - dociera w końcu do Alice Springs. Samochód dostawczy jeździ do miasta po towar raz w tygodniu. Z taką samą częstotliwością ląduje przed sklepikiem samolot pocztowy.
Kropka w Australii środkowej, rentgen na północy       Pewnego ranka na werandzie domu pojawiły się dwa obrazy namalowane w stylu charakterystycznym dla rdzennych mieszkańców Australii. Prawdopodobnie właściciel formy był poprzedniego dnia w Alice Springs i przywiózł je jako dodatkowe eksponaty do swojej galerii prowadzącej sprzedaż za pośrednictwem internetu. Na odwrocie widniały etykiety z tytułami, nazwiskami autorów i cenami sprzedaży w galerii opiewającymi na 2000 dolarów australijskich! Ale tutaj, na pustkowiu nie było białych nabywców gotowych zapłacić tak wygórowane kwoty za dzieła sztuki aborygeńskiej, natomiast dla rdzennych mieszkańców Australii obrazy te bez towarzyszących im opowieści były nieme.
      Jeden z obrazów namalowany był w stylu kropkowym, typowym dla Australii środkowej, ale w odróżnieniu od innych typowych dla tego stylu obrazów, nie przedstawiał zawiłych wzorów, kresek i kółek, które dla Aborygenów są równie czytelne, jak ślady pozostawione na ziemi przez ludzi i zwierzęta. W tym umownym języku tradycyjnej ikonografii falujące linie reprezentują cieki wodne lub inne źródła wody niekoniecznie znajdujące się na powierzchni ziemi. Koncentryczne koła to studnie. Te, które maja kropkę w środku oznaczają studnie stałe, natomiast te, które są puste - studnie okresowe. Ustalone znaki odzwierciedlają tropy lokalnych zwierząt i ptaków, a kształty przypominające literę "U" to siedzące na ziemi postaci. Leżące obok nich przedmioty pomagają określić, czy są to kobiety, czy mężczyźni. Długie włócznie i miotacze bez wątpienia wskazują na myśliwych, natomiast podłużne drewniane misy coolamons i krótkie kije do kopania w ziemi są narzędziami kobiet. W ten sposób można przedstawić każdą scenę rodzajową z życia mieszkańców australijskiego outbacku. A wszystko "w kropce". Natomiast obrazy z północy, zarówno te malowane na korze drzew, jak i na skałach, przypominają zdjęcia rentgenowskie, gdzie potężne ryby barramundi, żółwie długoszyjne i bohaterowie opowieści z Czasu Snu ukazują swoje wnętrza jak gdyby prześwietlone niewidzialnymi promieniami.
Zabawy czy nauka przetrwania       Tradycyjnie wśród Aborygenów mięso było podstawą wyżywienia, o ile było możliwe do zdobycia. W okresach suszy alternatywnym źródłem białka były na przykład pędraki (witchetty grub) wykopywane z ziemi przez kobiety. Jednak tam, gdzie była woda, były też ryby. Jako, że na tyłach domu płynęła rzeka dzieci często wracały po popołudniowej kąpieli niosąc złapane przez siebie ryby. Łapały je gołymi rękoma, jak na prawdziwe dzieci buszu przystało. Do ich innych ulubionych zajęć należało wspinanie się na drzewa, huśtanie się na lianach i polowanie na dzikie świnie. Dokładnie potrafiły wytropić, gdzie była locha z małymi, odłączyć jedno młode od stada, zagonić w pułapkę i złapać. Mała czarna świnka miała być kolejnym mieszkańcem przydomowego zwierzyńca - obok kurczaków, kur i koguta, kacząt, gęsi, królika, kota i psa - ale uciekła z naprędce zbudowanego kojca. Do zabawy służył również bumerang, trochę inny niż te, które widziałam w sklepie z pamiątkami dla turystów. Nie było na nim ozdób, a kształtem przypominał literę "L". Taki kształt nie pozwala na to, by bumerang wrócił do rzucającego, ale stanowi doskonałą broń do polowania na ptaki. Chłopcy używali bumerangu z zapałem. Często skutecznie. Dla nich to wszystko to była zabawa, ale dla ich przodków takie umiejętności mogły stanowić o przetrwaniu.
      Dawniej prawo plemienne i historie z Czasu Snu przekazywane były drogą ustną, a do ich przekazania używano "ilustracji" wykonanych na ziemi. Istniały one tak długo, jak długo trwała opowieść. Jeden ruch dłoni wystarczył, aby zmieść ślady historii zapisanej uniwersalnym językiem znaków i symboli. Wraz z przyjściem białego człowieka sztuka aborygeńska zdobyła inny wymiar - stała się przedmiotem handlu i źródłem dochodów. Obok tradycyjnych barwników naturalnych i kolorystyki związanej z barwami ziemi, pojawiły się farby syntetyczne, a ziemię, skałę, ciało ludzkie zastąpiono płótnem, deską lub kartonem.
      W ostatnich latach oryginalna sztuka aborygeńska zdobywa ogromną popularność, nie tylko w Australii, ale i poza jej granicami. Bez wątpienia jest to doskonałe źródło dochodu dla ludzi zajmujących się handlem tą sztuką. Właściciele farmy w Delamore Downs również zajmowali się pośrednictwem w handlu obrazami artystów aborygeńskiech z okolicznych osad. W związku z tym, że zapotrzebowanie było duże, a interes intratny, aby przyspieszyć pracę artystów z buszu jednym z naszych zadań na farmie było gruntowanie i malowanie blejtramów. Szybko schły w pustynnym słońcu i były następnie zdejmowane z ram, zwijane i przekazywane artystom. Gdy wracały kilka dni później pokryte tajemniczymi wzorami, labiryntami kropek i kresek, ich wartość wzrastała wielokrotnie. Turyści czy kolekcjonerzy z dużych miast będą gotowi zapłacić ogromne kwoty za te artefakty sztuki rodzimej.
Krowy, rodeo i piwo       Wszystkie zwierzęta kopytne zostały sprowadzone do Australii przez białych. Niektóre gatunki, takie jak wielbłądy, konie czy bawoły zdziczały, znajdując na antypodach idealne warunki do rozwoju. Inne doskonale przystosowały się do hodowli. Farmy hodowlane zajmują w Australii ogromne połacie terenu. Są takie, których rozmiary odpowiadają wielkością małym państwom europejskim, takim jak Holandia. Położone w interiorze porośnięte są charakterystyczną roślinnością typu sawannowego z pojedynczymi drzewami. Na dużą skalę hoduje się tu głównie bydło mięsne. Aby uniknąć problemów z paszą w okresach suchych dzieli się poszczególne posiadłości na mniejsze działki. Umożliwiają one nie tylko równomierne spasanie bydła, ale także ułatwiają spęd dorosłych sztuk na ubój.
      Codzienna praca na farmie jest żmudna i uciążliwa. Na półpustynnym terenie najważniejszą sprawą jest zapewnienie wody dla bydła. Tradycyjnie wodę z podziemnych studni artezyjskich wydobywano za pomocą pomp napędzanych siłą wiatru. Choć do dziś wiatraki stanowią typowy element krajobrazu interioru, to jednak wiele z nich zostało zastąpionych pompami spalinowymi. Woda jest tak cenna, że czasami wiele godzin poświęca się na szukanie przecieku w systemie rur, które rozprowadzają wodę do rezerwuarów i poideł dla bydła. Równie monotonne jest regularne kontrolowanie płotów rozdzielających poszczególne działki i wyznaczających granice farmy.
      Większość osób zatrudnianych na farmach to pracownicy sezonowi. Mark przybył do Delamore Downs z okolic Perth, gdzie jego rodzice żyją z uprawy pszenicy. Gdy w okresie zimowym nie ma tam pracy, zatrudnienie łatwiej znaleźć w gorącym interiorze. Najlepiej płatna - ale i najbardziej wyczerpująca - jest praca przy pędzeniu bydła. Tradycyjnie bydło pędzono na koniach, ale dziś są one często wypierane przez skutery, a nawet helikoptery. Jednak wśród poganiaczy bydła (stockmenów) jazda konna jest wciąż podstawową umiejętnością. Nic dziwnego, że wśród niewielu rzeczy, jakie Mark przywiózł ze sobą z domu główne miejsce zajmowały siodła i buty do rodeo!
      Praca na farmach oddalonych od innych osad i ośrodków cywilizacji przypomina pobyt na bezludnej wyspie wśród bezkresów interioru. Nie ma tu wiele rozrywek, a po całym dniu pracy w upale można jedynie zasiąść pod eukaliptusem i napić się zimnego piwa. Ale i ta przyjemność jest obwarowana ścisłymi ograniczeniami. W związku z tym, że w ramach zwalczania alkoholizmu wśród Aborygenów na tym terenie obowiązuje prawo "suchych wspólnot", panuje tu oficjalny zakaz sprzedaży alkoholu czarnym. Puszki z piwem "przemycamy" z chłodni sklepu w papierowych torbach. Równie skrupulatnie musimy chować puste opakowania. Raz na kilka tygodni Mark jeździ do Alice Springs, aby razem ze znajomymi stockmenami z innych farm pójść do pubu, dowiedzieć się, gdzie w najbliższym czasie planowane są spędy bydła lub kiedy będzie najbliższe rodeo. A prawdziwym świętem są coroczne wyścigi wielbłądów.
Tam, gdzie prócz pustkowia nie ma już nic...       Mark często wspominał okres, gdy pracował jako poganiacz bydła na farmie prowadzonej przez kobietę. Chwalił jej umiejętności organizacyjne, poczucie humoru, szacunek dla trudów uciążliwej i żmudnej pracy w skwarze słońca. Nic dziwnego, Terry Underwood jest postacią znaną w całej Australii. Jej autobiograficzne książki są bestsellerami, a ostatnio opublikowany album ze zdjęciami przedstawiającymi życie poganiaczy bydła przybliża mieszczuchom urok i sekrety outbacku. Jedną z książek Terry Underwood polecała mi przypadkowo spotkana w autobusie nauczycielka z Melbourne. Nie, sama nie czytała, ale słyszała, że jest rewelacyjna. Tytuł nie trudno było sobie przypomnieć. Wystarczyło rozejrzeć się wokoło - "Tam, gdzie prócz pustkowia nie ma już nic" ("In the Middle of Nowhere").
strony:    [1] [3] [4]  
Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.