Australia 2000 3/4
index witryny
strona główna
wstecz








W krainie tęczowego węża       Park Narodowy Kakadu na północno-środkowym wybrzeżu Australii był jednym z miejsc, do których chciałam koniecznie dotrzeć podczas mojej podróży przez antypody, jednak pozostawała do zorganizowania kwestia transportu. Dlatego na spotkanie w "Cafe Roma" w Darwin udałam się z ogromnym entuzjazmem. Miałam tam poznać ludzi, z którymi przez najbliższe tygodnie zamierzałam odkrywać uroki tego jednego z najpiękniejszych i najciekawszych zakątków Australii.
      Ostatecznie okazało się, że jedziemy we czwórkę: Stefan, muzyk z Bazylei, Clare i Shoni, dwie Australijki z Melbourne, które podróżowały już od 6 miesięcy, no i ja. Następnego dnia została mi również przedstawiona "Vinnie" - volkswagen bus, którym mieliśmy nie tylko się przemieszczać, ale który również stanowił namiastkę domu dzięki wyposażeniu w podstawowe sprzęty takie jak lodówka, kuchenka gazowa, szafki (z dobrze wyposażoną biblioteczką), a nawet rozkładane łóżko i stół. Bardzo często podróżujący na czterech kółkach niezwykle przywiązują się do swoich pojazdów i traktują je w sposób ożywiony, a nadane im imiona przekazują dalej kolejnym właścicielom. Wiele z tych aut to prawdziwe cacka, ozdobione kolorowymi graffiti, napisami, zaopatrzone w wymyślne zasłonki, lampki i inne elementy dekoracyjne. "Vinnie" również miała swój charakterystyczny wystrój. Deska rozdzielcza przedstawiała ślady odwiedzonych miejsc w postaci zasuszonych roślin, piór, kamyków, muszli i kawałeczków rafy koralowej, nie mówiąc już o niezliczonej liczbie imion i adresów pozostawionych przez jej przypadkowych pasażerów.
Kakadu, Gagadju, ...       Park Narodowy Kakadu liczy prawie 20 tys. km2 i wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Został utworzony w pod koniec lat siedemdziesiątych w celu ochrony unikalnej przyrody tych terenów oraz ocalenia tradycyjnego życia i elementów kultury Aborygenów żyjących tu od tysiącleci.
      Wbrew powszechnemu kojarzeniu nazwy Parku z gatunkiem papugi kakadu (ang. cockatoo), a szczególnie występującej na tych terenach odmiany czarnej z jaskrawo czerwonym piórem w ogonie, "Kakadu" pochodzi od zangielszczonej nazwy grupy językowej, która zamieszkiwała te tereny i nazywała siebie "Gagadju". Doskonałe warunki życia sprzyjały rozwojowi ich kultury, jednak wraz z przyjściem białego człowieka liczba członków tej społeczności zaczęła gwałtownie spadać. Podczas gdy w 1845 roku populacja Gagadju liczyła kilka tysięcy osób, w dzisiejszych czasach ta grupa językowa - tak samo jak ich język - jest praktycznie na wymarciu. Od jednego z ranger'ów, strażników w Parku, dowiedziałam się, że obecnie żyją już tylko trzy osoby, które mówią jeszcze językiem Gagadju! Niestety, prawdopodobnie wkrótce podzieli on los wielu innych języków rdzennych mieszkańców Australii, gdyż zbyt późno rozpoczęte działania zmierzające do zachowania języków, którym grozi wyginięcie, nie są dość skuteczne. Warto tu podkreślić mnogość i różnorodności języków Australii, a określenie "język aborygeński" oznaczać może tyle samo co "język europejski". Jednak z drugiej strony, według danych opublikowanych w czasopiśmie "Ethnologue" w lutym 1999 roku spośród 51 języków na świecie, którymi posługuje się już tylko jedna osoba, 28 to języki Australii!
Zachód słońca, wschód księżyca       Celem naszego pierwszego noclegu w Kakadu były okolice Ubirr Rock, jednego z dwóch największych skupisk galerii malarstwa naskalnego nie tylko w Parku, ale i na świecie. Jest to miejsce wyjątkowe dla lokalnej społeczności Aborygenów, dlatego respektując życzenie tradycyjnych gospodarzy tego terenu jest ono udostępniane zwiedzającym tylko do zachodu słońca. Czas ten jest bardzo ściśle przestrzegany i zaraz po zakończeniu naturalnego spektaklu światła i barw, gdy ostatnie promienia słońca chowają się za horyzontem ponad rozlewiskami, strażnicy skrupulatnie pilnują, aby wszyscy licznie zgromadzeni turyści opuścili to święte miejsce.
      Nasz pobyt w Kakadu szczęśliwie zbiegł się z pełnią księżyca, którego wschód równoczesny z zachodem słońca czynił tą chwilę szczególnie niezapomnianą. Miało to również wymiar praktyczny, gdyż w przypadku rozbijania obozowisk na campingach pozbawionych udogodnień cywilizacji, w tym bieżącej wody i prądu elektrycznego (tzw. bush camping), jasne światło księżyca w pełni pomaga rozstawić namioty, pozbierać drewno na ognisko i przygotować posiłek. Shoni i Clare, jako wytrawne podróżniczki, były doskonale przygotowane do tych warunków. Miały ze sobą wszystko, co było konieczne do "normalnego" funkcjonowania w buszu, więc chętnie uczyłam się od nich jak w tych wrunkach upiec chleb lub przygotować billy tea, herbatę gotowaną nad ogniskiem w specjalnym metalowym garnku przypominającym czajnik.
Polski akcent       W latach siedemdziesiątych, w ramach zapoczątkowanej polityki pojednania, rząd australijski nadał (lub raczej "zwrócił") rdzennym mieszkańcom antypodów tytuły własności do zamieszkiwanych przez nich od wieków ziem. Na podstawie ugody pomiędzy stronami, część terenów została następnie wydzierżawiona przez rząd w celu utworzenia Parków Narodowych, w zarządach których - obok białych - zasiadają tradycyjni właściciele tych terenów. Nie tylko strzegą należytego respektowania swoich praw i poszanowania kultury, ale i dzielą się z białymi swoją wiedzą i tradycją. Dzięki doskonałej znajomości terenu, wiedzy i wrodzonym predyspozycjom wielu Aborygenów zatrudnionych jest w parkach w charakterze strażników i przewodników. Pracują też w muzeach i punktach informacji turystycznej, prowadzą wykłady dotyczące miejsc świętych, dzielą się wiedzą na temat fauny i flory Parku. Podczas naszej wizyty w centrum informacyjnym przy siedzibie władz Parku w Bowali miało miejsce dość niespodziewane spotkanie. Jedna z ciemnoskórych strażniczek, gdy dowiedziała się, że jestem z Polski oznajmiła z zadowoleniem, że jestem pierwszą Polką, którą spotyka w życiu. Pierwszą, nie licząc swej przyrodniej siostry z Melbourne, która jest pół Polką, pół Aborygenką!
Wizyta w galerii       Galerie malarstwa naskalnego w Ubirr i Nourlangie przyciągają wielu zwiedzających. Nic dziwnego, gdyż trudno się oprzeć magii bijącej od tajemniczo wyglądających postaci, ogromnych barramundi i żółwi długoszyjnych ukazujących swe wnętrzności niby prześwietlonych promieniami rentgena, czy tajemniczych gestów dłoni utrwalonych jak szablony poprzez spryskanie ich mieszaniną wody i ochry. Obrazy te są ilustracjami opowieści, które drogą przekazu ustnego przetrwały do dnia dzisiejszego z Czasów Snu. Wśród Aborygenów panuje powszechne przekonanie, że wiele z tych malowideł również pochodzi z tego bliżej nieokreślonego okresu w przeszłości, a powstały utworzone przez przodków totemicznych. Nie wszystkie historie mogły być ujawnione białym, a tylko nieliczne przekazywane są turystom. Poznanie wielu z opowieści wymaga odpowiedniej wiedzy lub wtajemniczenia Są też historie, które według prawa przeznaczone są tylko dla kobiet, lub tylko dla mężczyzn. Jednak te nieliczne, które są opowiadane odwiedzającym Park ożywiają naskalne obrazy i pobudzają wyobraźnię historią "Sióstr Namarrkan" z Ubirr lub "Człowieka Błyskawicy" z Nourlangie. Białym trudno uwierzyć, że opowieści te powstały wiele tysięcy lat temu. Ale faktyczny czas ich powstania nie ma znaczenia, gdyż dla Aborygenów przeszłość to Czas Snu i tworzenia ziemi przez przodków totemicznych. Wszystko, co wydarzyło się później to teraźniejszość. Nie tylko pojmowanie czasu jest inne. Także wyznaczniki przestrzenne różnią się od naszego, zachodniego postrzegania rzeczywistości. Geograficzne punkty ukształtowania terenu opisywane są opowieściami z Czasu Snu, przy czym długa opowieść to nie taka, której opowiedzenie lub spisanie wymagałoby dużo czasu lub miejsca, ale taka, która rozciąga się na terytoriach kilku grup plemiennych. Bo wszystko zapisane jest w ziemi. Każde wzgórze, dolina, jezioro czy inny element ukształtowania terenu jest dowodem i śladem pozostawionym przez przodków z Czasu Snu. Co więcej zadziwiający jest fakt, że wśród plemion, które posługiwały się różnymi językami i zamieszkiwały oddalone od siebie tereny, niektóre z elementów opowieści są wspólne. Sztandarowym przykładem są historie wędrówki Tęczowego Węża, którego drogę utrwaloną w opowieściach plemiennych można prześledzić od Ziemi Arnhem'a na północy do Uluru (Ayers Rock) w Australii środkowej.
Nauka, a wiedza tradycyjna       O Tęczowym Wężu w Kakadu mówi się także w związku z odkrytymi tam w latach pięćdziesiątych ogromnymi złożami uranu. W przewodnikach po Parku na ten temat informacji jest niewiele, ale od moich australijskich znajomych dowiedziałam się o prowadzonych w całym kraju ogromnych akcjach protestacyjnych, których celem jest doprowadzenie do zamknięcia zlokalizowanej na terenie Parku kopalni w Jabiluka. Ekolodzy nawołują do ochrony środowiska naturalnego i ostrzegają przed jego skażeniem. Natomiast dla Aborygenów koronnym argumentem jest fakt, że według tradycyjnego przekazu tereny uznane za bogate w złoża tego promieniotwórczego pierwiastka są miejscem spoczynku Tęczowego Węża, który - jeżeli zostanie przebudzony ze swego snu - może się rozgniewać i sprowadzić na ziemię kataklizmy i cierpienie. Prawo plemienne surowo zabrania naruszania spokoju ziemi w ogóle, a tych terenów w szczególności. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo współczesna wiedza o niepożądanych skutkach działania pierwiastków promieniotwórczych potwierdza to, co według tradycji aborygeńskiej wiadome już było tysiące lat temu.
Ptaki, gady i ludzie       Park Narodowy Kakadu to także szczególna fauna. Obok licznych jaszczurek, waranów, dingo, kangurów i innych torbaczy, które można spotkać również w innych częściach Australii, dzięki doskonałym warunkom naturalnym żyje tu wiele unikalnych gatunków ptaków wodnych. Rejs statkiem wycieczkowym po Yellow Waters lub spacer wokół porośniętych liliami wodnymi "billabongs", (tzn. pozostałych po rozlewiskach pod koniec pory suchej zbiorników wodnych) to niezapomniane okazje podpatrzenia licznych czapli, ibisów lub żabiru, czarnogłowych bocianów australijskich. Jednak nigdy nie wolno ulegać beztroskiemu z pozoru nastrojowi rajskiej sielanki. Co krok znaki ostrzegawcze przypominają o najsłynniejszych mieszkańcach Kakadu, którymi są krokodyle słonowodne, pieszczotliwie zwane "salties". W przeciwieństwie do swoich słodkowodnych kuzynów są znacznie większe, bardziej drapieżne i zdecydowanie niebezpieczne dla człowieka. Dzięki specjalnym receptorom umieszczonym wokół potężnej paszczy doskonale wyczuwają nawet najdrobniejszy ruch w wodzie, przez co "widzą" bez konieczności używania wzroku. Dlatego wszelkie zbiorniki z mętną wodą - a takich w Kakadu nie brakuje - są dla nich wymarzonymi żerowiskami. Mimo ogromnego cielska i pokaźnych rozmiarów ich ataki są bardzo szybkie i często skuteczne. Trudno było mi uzmysłowić sobie realność tego niebezpieczeństwa, gdy beztrosko zabierałam się do zmywanie naczyń na brzegu Jim Jim Billabong. Jednak mój zapał wzorowej gospodyni szybko ostudziły komentarze rybaków powracających z porannych połowów. Opowiadali, że gdy wypływali kilka godzin wcześniej, to na przeciwległym brzegu wylegiwały się dwa osobniki o około 5 metrowej długości każdy. Na moje szczęście nie były chyba bardzo głodne.
W stronę wodospadów       Tylko nieliczne drogi w Kakadu mają nawierzchnię asfaltową, a do niektórych miejsc można dotrzeć tylko samochodem z napędem na cztery koła. Zależy to również od pory roku, gdyż w porze deszczowej poziom wód podnosi się tak znacznie, że wiele dróg jest zupełnie nieprzejezdnych.
      Nasza "Vinnie" spisywała się bez zarzutu, jednak niestety nie dałaby rady dotrzeć do największych w Kakadu wodospadów Jim Jim Falls i Twin Falls, które opadają kaskadami z ponad 200 m. skarpy piaskowca płaskowyżu Ziemi Arnhem'a. W zamian wybraliśmy mniejszy, ale kuszący perspektywą bezpiecznej kąpieli wodospad Maguk, zwany również Baramundi Gorge. Z mapy wynikało, że uda się nam tam dotrzeć bez problemów, jednak po drodze okazało się, że na znacznym odcinku szutrowa droga zmienia się w piasek. Jako że było już ciemno i nie chcieliśmy ryzykować "zakopania" się na środku drogi, zamiast zawracać postanowiliśmy rozbić obóz przy drodze i rano dotrzeć do wymarzonego stawu na piechotę. I faktycznie było warto, bo otoczony lasem tropikalnym i pełen ryb basen wodospadu nie tylko urzekł nas swoim urokiem, ale był przede wszystkim pierwszą od kilku dni okazją zmycia kurzu i potu ponad 30 stopniowych upałów. Na miejsce następnego noclegu również wybraliśmy okolice wodospadu, tym razem był to Gunlom Falls. Miała to być nasza ostatnia noc w Kakadu. Wieczór pożegnalny uświetnił wspaniały zachód słońca oglądany ze szczytu wodospadu przy dźwiękach "Różowej Pantery" wygrywanej przez Stefana na saksofonie. W nocy, gdy wszyscy poszli spać, jeszcze przez chwilę pozostałam przy ognisku, aby wsłuchać się po raz ostatni w ciszę Kakadu. Ciszę, która pełna była tajemniczych odgłosów nocnego życia - szelestu w pobliskich zaroślach, odgłosów buszowania w naszych plastykowych torbach ze śmieciami, szumu skrzydeł wielkich nietoperzy zwanych latającymi lisami, odległego tętentu i rżenia dzikich koni, które przyszły do wodopoju. Tak przyjemnie było przez chwilę wtopić się w ciemność i zapomnieć o czasie, którego jedynym wyznacznikiem był przesuwający się po firmamencie Krzyż Południa.
Pożegnanie w ogniu       Nasza droga wyjazdowa z Kakadu prowadziła w kierunku miejscowości Pine Creek, przez tereny wypalane w wyniku celowo wywoływanych pożarów. Grozą napawał widok ogromnych połaci buszu zajętych płomieniami i spowitych czarnym dymem. Kołowały nad nimi drapieżne ptaki polujące na drobne gryzonie i gady, które uciekając w popłochu przed płomieniami stawały się łatwym łupem. Wypalanie lasów pod koniec pory suchej jest elementem tradycyjnego sposobu uprawiania ziemi przez Aborygenów. Ma ono na celu nie tylko użyźnianie gleby, ale i oczyszczenie terenu ze słabszych roślin przed okresem bujnej wegetacji w porze deszczowej. Co więcej, nasiona wielu lokalnych odmian otwierają się tylko pod wpływem wysokiej temperatury, a więc ogień jest paradoksalnie jedynym sposobem zapewniającym ich odrodzenie i nieprzerwaną wegetację.
      Z przerażeniem i z rezerwą patrzyłam na wypalone tereny, straszące zgliszczami i zwęglonymi kikutami drzew. Jednak wiedziałam, że gdy tylko spadnie deszcz w krótkim czasie znów przemienią się one w tętniące życiem lasy pełne bujnej roślinności. Po raz kolejny poczułam, że aby zrozumieć tą ziemię musimy na bok odłożyć naszą dotychczasową wiedzę i przekonania, a w zamian uznać prawa rządzące tu od wieków. W końcu byliśmy tylko chwilowymi gośćmi w prastarej krainie Tęczowego Węża.
strony:    [1] [2] [4]  
Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.