Karkonosze (2001)
index witryny
strona główna
wstecz








      Latka lecą człowiek się zmienia, albo raczej tak mu się tylko wydaje. Kiedyś każdą podróż w moim przypadku poprzedzały żmudne przygotowania, teraz dylemat pod tytułem gdzie mnie jeszcze nie było. Tym razem z australijską podróżniczką wybieramy się w nasze europejskie Karkonosze. Skoro świt pakujemy się w niezawodną Toyotę i kierunek Szklarska Poręba. Spojrzałem na mapę, żeby wybrać drogę którą jeszcze nie jechałem, ale udało mi się wybrać tylko kawałek ze Ścinawy przez Lubin do Chojnowa. Przedtem jeszcze jedziemy trasą Z Rawicza przez Wąsosz i Wińsko do Ścinawy. Kiedyś była to cicha, zapomniana droga z urokliwymi wsiami, pofalowana w ciemnych lasach. Teraz na nowych mapach jest oznaczona jako międzynarodowa i jeżdżą tutaj tłumnie TIR'y. Zatrzymujemy się w Bolesławcu, szukamy sklepu firmowego wytwórni ceramiki stołowej Bolesławiec. Napotkany taksówkarz wskazuje nam wylotówkę na Zieloną Górę. Sklep okazuje się wspaniale zaopatrzony w kolorowo-wzorzaste filiżanki, kubki, talerze, dzbanki, wałki, deski do krojenia i całe zastawy stołowe. Ceny średnie, warto coś kupić na prezent, wzory raczej niepowtarzalne, wszystko ręcznie malowane i wysyłane na Zachód. Z Bolesławca kierujemy się wąziutką, dziurawą drogą na Gościszów i Wolbromów. W tym ostatnim aż roi się od ruin starych kamienic i jakby zabudowań zamkowych. Potem leśnym duktem do Olszyny, ukłon dla terenowego zawieszenia Toyotki i łukiem przez Leśną do zamku Czocha. Oj dużo się tu pozmieniało. Teraz właściciele już lubią turystów, ale dalej pozwalają zwiedzać zamek tylko z przewodnikiem w grupach. Mimo to można pochodzić po podzamczu i dziedzińcu gdzie znajduje się nowa restauracja z ogródkiem piwnym dwóch konkurujących ze sobą kompanii piwnych. Obok głęboka studnia i coś na kształt szeroko niklowanego stołu barowego, zza którym pewnie kiedyś księciuniu rozdawał pełne kufle. Dwie godziny chłonięcia atmosfery zamku i szukania generała z filmu "Gdzie jest generał", zmusiły nas do kąpieli w jeziorze, tylko że akurat spuścili wodę, bo remontują tamę. Każde jezioro ma swój korek w dnie. Nocujemy jak zwykle u bardzo miłego pana Topolnickiego w pensjonacie "Relax" na ulicy Wiosennej 8 w Szklarskiej. Jeszcze tego samego dnia płuczemy się w wodospadzie Szklarka i wracamy już po zmroku niebieskim szlakiem przez punkt widokowy na Złotym Widoku do Sowich Skał. Na stokach Łabskiego Szczytu widać światełka schroniska, bo jest po godzinie 20 i przed 24. Za kilka dni będziemy tam nocować.
      Tylko dobre trunki nie powodują kaca, ale i tak opóźniają poranne wstawanie z łóżka. Wsiadamy na rowery dopiero o 11 w Jakuszycach. Grzejemy z kopyta do schroniska Chatka Górzystów na omlet z jagodami. Tuż za Orle napotykamy się na gościa chodzącego bokiem. Znany i lubiany Niedźwiecki pomyka sobie na piechotę po Izerach i wszystkim mówi dzień dobry. Tylko turysty czasem zapominają języka w gębie i nie odpowiadają. Chcieliśmy nawet zawrócić i go zagadnąć ale wrodzona duma nam nie pozwoliła i ustrzegła NASZEGO Marka przed kolejnymi nudnymi rozmowami o niczym z napotkanymi ludźmi. We wspomnianym Orle szukałem wzrokiem bernardyna, taki pies. Zawsze witał mnie na schodach schroniska, ale tym razem wiek pozwala mu tylko na leżenie wewnątrz pod stołem. Ciekawe ile jeszcze razy go zobaczę. W odróżnieniu od znajomych ludzi, on pamięta tylko mój zapach.
      Niedaleko za Orle czerwony szlak styka się z rzeczką Izera. Jej brunatne wody nasiąknięte rudami metalu skrzą się jak żywe srebro spadając małymi wodospadami pomiędzy kamieniami. Doskonałe miejsce na zrobienie kilku zdjęć i poranną medytację. Stąd już tylko kilkanaście minut rowerem do Chatki Górzystów. Jak się okazało i tego schroniska nie ominął powiew europejskiej normalizacji. Rozbudowują się, pewnie niedługo będzie woda z kranu i prąd. Nie dostaliśmy omletu z jagodami bo kuchnia była zajęta robieniem pierogów dla ekipy młodzieży. Ale za to dostaliśmy informację, że w nocy może być burza. Teraz jednak słońce tak prażyło, że jechałem bez koszulki i w krótkich spodenkach.
      Tereny na zachód od schroniska są kompletnie dzikie i pozbawione śladów turystów. Czas tu stoi w miejscu. Szlaki znakomicie nadają się na spokojne jeżdżenie rowerem, nie ma na żadnej cywilizacji na której można by zawiesić oko. Podobno jest to najzimniejszy teren w Polsce. Jeśli ktoś pożąda odosobnienia to tu może znaleźć wspaniałe torfowiska porośnięte wysoką trawą z małymi oczkami wody o kolorze ciemnej nalewki wiśniowej. Zrobić sobie rowerową przeprawówkę po kolana w błocie na szlaku czerwonym z Polany Izerskiej do Mokrej Przełęczy. Albo długi, bezcelowy spacer drogą telefoniczną, albo równoległą do niej drogą w kierunku źródła Izery, słuchając śpiewu ptaków i zagłębiając się myślami gdzieś daleko, albo bardzo blisko. Jest tam specyficzna atmosfera bezruchu. Warto pójść tam samemu.
      Przejechalismy do Czech na Smreku. Potem zgubiliśmy szlak i musieliśmy zrobić sobie extreem wyschniętym korytem potoku stromo w dół. Tego dnia czekała nas jeszcze niespodzianka nad potokiem Krasnym. Ta sama brunatna woda, ale pośród świeżo zielonych traw i świerków. Dwa z nich złamała wichura i wpadły do małego stawu tworząc jakby pomost na którym można było znakomicie wypocząć chłodząc nogi w lodowatej wodzie. Po postu raj. Zastanawiam się za co ta nagroda?
      Czeskie schroniska to raczej restauracje z profesjonalnym wyposażeniem i koniecznie (asfaltką) dojazdową. Trudno w nich dostać wrzątek do chińskiej zupki i trudno czuć się w nich jak górski podróżnik. Ale za to jest ich całe mnóstwo, rozsiane wszędzie nawet w najwyższych partiach gór. Tereny izerskie Czech dynamicznie się cywilizują. Czesi budują tu nowe domy, pensjonaty, restauracje. Pełno kręcących się tu Niemców (wyglądają na wschodnich). Ceny podobne jak w Polsce, no może trochę mniejsze. Postanawiamy kupić dokładna mapę czeskich gór w miasteczku Horni Polubny (ciekawa nazwa, zwłaszcza kiedy pierwszy człon odczytać po angielsku). Ale nic z tego, w odróżnieniu od polskich miasteczek tutaj nie ma po prostu żadnego sklepu. Ten model powtarza się w każdej napotkanej wiosce, nawet w Spindleruvym Mlynie. Żeby znaleźć sklep trzeba się nieźle nachodzić. A jak się go znajdzie to jest kiepsko zaopatrzony i trochę w stylu dawnych GS'ów, przyciąga tylko niskimi cenami. Tego dnia znajdujemy sklep dopiero w Harrachovie. Przed tym jeszcze podziwiamy środkowy bieg Izery, już niebieskiego koloru z wysokiego mostu na trasie Jakuszyce Turnov. Dziś zrobiliśmy niczego sobie trasę, 57km po górach jak na pierwszy dzień to sporo.
      Następny dzień, schemat podobny. Jedziemy samochodem do Jakuszyc, przez granicę na piechotę (ja rowerem) i dalej po czeskich Karkonoszach. Zjechałem sobie do Harrachova i niebieskim szlakiem wzdłuż Mumlavy pojechałem pod górę w kierunku Krakonosovej Snidany. Bardzo piękna trasa, teraz widzę, że czeskie Karkonosze są o wiele ładniejsze od polskich. Mają szerokie przedgórze z licznymi wąwozami, wodospadami, małymi miasteczkami i dobrze utrzymaną infrastrukturą turystyczną. Są ścieżki przyrodnicze, tablice informacyjne, miejsca postoju z ławkami i stolikami, niektóre trasy podmokłe, albo bardzo strome maja drewniane chodniki i schody. czasami można się poczuć jak w bawarskich górach. Jedno tylko razi, słabe oznakowanie szlaków i zamiast podanych czasów dojścia są dystanse w kilometrach, każdy górołaz wie, że to głupota. Mniej więcej jak w Polsce słabo się przestrzega zakazu wjazdu rowerem na strome szlaki piesze. I całe szczęście, bo inaczej nie wjechałbym do źródła Łaby. Może nie do końca wjechał, bo prawie cały zielony szlak z Voseckej Boudy do Labskiej Louki musiałem rower nieść albo prowadzić, najśmieszniejsze że tam jest akurat płasko tylko strasznie kamieniście, nawet trochę popadał deszcz międzyczasie.
      Wreszcie udało mi się dotrzeć na górę Śnieżnych Kotłów. Czas na długi postój, drugie śniadanie i SMS'sy zamiast kartek z pozdrowieniami. Niemcy chodzą i się dziwują. To spojrzą w dół Kotłów to na rower, są bardzo głośni. Ciekawe czy to z powodu specyfiki ich języka, czy charakteru? Duma mnie rozpiera, tak wysoko rowerem nigdy jeszcze nie wjechałem. Sięgnąłem do plecaka po aparat, żeby zrobić pamiątkowe zdjęcie z rowerem i trochę mnie utemperowało, zapomniałem go spakować. I kto mi teraz uwierzy, że tu wjechałem.
      Puściłem się na maksa w kierunku Szrenicy. Kilkumetrowe skoki na chopkach odwadniających kamienistą drogę utwierdziły mnie w przekonaniu, że Wheeler to porządna firma. Puściło co innego, mojej roboty bagażnik na plecak, odkręciła się śrubka i musiałem założyć bagaż na plecy, lepiej się prowadziło rower, ale plecy bolały niemiłosiernie po wczorajszym opalaniu bez koszulki. Podskakując jak koziołek na kocich łbach, wprawiając jednych turystów w drżenie serca, a innych w zadumę i złość dojechałem w bardzo krótkim czasie do schroniska na hali szrenickiej. Tu odpoczynek i zaduma nad dalszą drogą. Czerwonym szlakiem w dół do Kamieńczyka to dla amatorów, lepiej zielonym przez Owcze Skały. Kiedy wreszcie dotarłem do rzeczonych Owczych Skał miałem serdecznie dość roweru. Z początku było nawet fajnie, siodełko się nie przydawało, czasami stromo w dół, skoki z kamienia na kamień, gałęzie smagające po twarzy i zmęczenie w rękach. Potem szlak stał się tak dziki i z zawalony mnóstwem zeschłych drzew, że tylko noszenie i prowadzenie roweru mi zostało. Zrobiłem sobie wtedy odpoczynek i wdrapałem się na skałki kilka metrów nad poziom reszty terenu. Ładny widok i satysfakcja spowodowały, że zapomniałem jak wszedłem do góry i nie mogłem zejść. Musiałem się zsuwać jak jakiś pełzak, brzuchem po obłej skale. Potem stuprocentowy extreem stromym korytem czynnego potoku w dół na północ. Szybko pożałowałem, że nie zdecydowałem się nieść roweru tylko jechać. Nie mogłem się zatrzymać, bo tak stromo, że tylko na zablokowanym tylnim kole, skoki i wreszcie zbawienny fikołek przez kierownicę. Mogę pochwalić swój rower, jak on to wytrzymał? Złapał tylko luz na tylniej piaście. Potem godzinne przedzieranie się przez niski zagajnik. Świerki bardzo mnie nie lubią, wytłukły mnie gałęziami po każdej części ciała. Pod koniec zastanawiałem się ile jeszcze wytrzymam, tylko 37 kilometrów, ale nogi jak z waty. Ni z gruchy ni z pietruchy wpakowałem się na polankę, na której stał Transit, no to teraz wreszcie siądę na siodełko, ostatni raz posadziłem na nim tyłek na hali szrenickiej. Tuż przed asfaltem na Jakuszyce, pędząc w dół kamienistą drogą wpadłem na pomysł, że przelecę asfalt na drugą stronę bez rozglądania się. Pomyślałem jednak sobie, że strasznie bym się zawstydził gdyby mnie ktoś walnął samochodem, ja taki wspaniały kierowca robię takie głupoty!?
      To nie koniec atrakcji na dzisiaj. Okazało się, że nasz gospodarz to też zapalony off-roadowiec samochodowy. Więc wsiedliśmy do mojej Toyotki i pognaliśmy na skaliste szlaki oglądać super dziury w jakich on się zakopał. Niestety było sucho i nie mogłem zaspokoić błotnych popędów samochodu. Poklepałem Toyotkę po desce rozdzielczej jak starą wierną szkapę i przypomniałem jej, że dopiero co parę tygodni temu babraliśmy się w błocie po kolana przez 9 godzin, na razie musi jej wystarczyć. Jak zakończyć tak pięknie wymęczony dzień, kupiliśmy pseudoszampana o całkiem fajnym smaku ale niemiłym zapachu i obejrzeliśmy sobie jak prawdziwi turyści w telewizorze w pokoju hotelowym Arizona dream Kustoricy.
      Dzisiaj zdobywamy zamek Chojnik. Ja czyli kierownik wycieczki na rowerze, a wycieczka czyli Iwona na piechotę. Wystartowałem z Sobieszowa pod górę asfaltką do Przesieki. Potem przez lasy szeroką gruntówką, żółtym szlakiem do Jagniatkowa i dalej do niebieskiego. Potem stromo w dół w kierunku Jeleniej Góry i znowu niebieskim szlakiem pod górę na piechotę w kierunku południowej ściany Chojnika. Pod koniec całej eskapady doszedłem do wniosku, że było za łatwo i skręciłem na przełaj w dół stoku Żaru. Gorączkowo szukałem szlaku na Chojnik, kiedy z całym impetem wypadłem na wąską dróżkę w okolicy przełęczy Żarskiej, turyści gromadnie przybyli na to miejsce lekko się wystraszyli całym zajściem. Więc nie wdając się w dyskusje na temat eksploracji rowerem szlaków pieszych chwyciłem bicykla za ramę i poniosłem go południowymi schodami na Chojnik. To co się wyrabia w zamku to przechodzi ludzie pojęcie. Tłumy, tłumy rozwrzeszczanej młodzieży szkolnej w grupach, całe rodziny 2+1 i 2+2, panie z torebkami na ramieniu, panowie w sandałach i wysoko podciągniętymi czarnymi skarpetkami na śnieżnobiałych łydkach, kramy z pamiątkami, ogródki piwne i gdzieś między tym wszystkim wałęsająca się dziewczyna przebrana za księżniczkę. Strzały z kuszy, wejścia na wieżę zamkową i do kazamatów, za drobną opłatą. Wszystko to wystrzeliło mnie jak z procy na czarny szlak w do Sobieszowa. Po drodze trafiłem nawet na starszą panią, co to stała na środku szlaku nie mając wcale zamiaru ustąpić miejsca rozpędzonemu rowerzyście. Nie wiem tylko czy jej bohaterstwo tłumaczyć odwagą protestującego pieszego czy głupotą damską.
      Resztę popołudnia spędziliśmy śpiąc na kamieniach w potoku Kamieńczyka. Rower poszedł w odstawkę, przywdzieliśmy na wpół wypełnione plecaki i poszliśmy do schroniska pod Łabskim Szczytem na nocleg. Droga szybko upłynęła i tuż przed 20-stą byliśmy zameldowani w pokoju czteroosobowym, ku mojej złości ze zbyt małą ilością miejsca na podłodze na rozłożenie śpiwora, musiałem spać w piętrowym łóżku. Spotkaliśmy w schronisku fajną ekipę młodzieży prowadzoną przez księdza gdzieś z bydgoskiego. Przyjechali na dwa tygodnie, codziennie chodzą po górach.
      Kolejny ranek w górach przyszedł za późno. Prawie w ogóle nie spałem, odzwyczaiłem się od towarzystwa wielu ludzi w jednym pokoju z zamkniętym oknem. Szybka chińska zupka na śniadanie i stromo na przełaj przez granicę do źródła Łaby. O tej porze nie ma tu nikogo, więc pozwoliliśmy sobie na krótki sen na ławkach. Potem zobaczyliśmy pięciopiętrowe schronisko Labska Bouda i pognaliśmy doliną rzeki Łaby. Na jej początku jest piękny wodospad, woda spływa z niego podskakując na półkach skalnych jak małe dziewczynki na przerwie w szkole. Szkoda, że widać go tylko od góry. Cała dolina ma swoisty mikroklimat. Kwiaty tu dopiero co kwitną, a stojące powietrze rozgrzane słońcem gęste jest od zapachu igliwia jodeł i kwiatów ostów. Podobną atmosferę czułem na Krecie w wąwozie Samara czy jakoś tak. Ale wystarczy tylko podnieść głowę znad kwiatów i suchej ścieżki a wysokie ściany doliny przypomną Norweskie fiordy. Tak jak tam spływają tu liczne wodospady, tylko mniejsze, jest cicho i surowo. Po drodze spotykamy uśmiechniętych Niemców i wchodzimy na asfaltkę, która nas wiedzie do Spindleruvego Mlyna.
      Długo szukamy sklepu, już wiemy że w Czechach to normalka. Po drodze idziemy do, jak się później okazało, najdroższej kawiarni w mieście. A potem zasiadamy na trawniku przed Łabą na lunch z produktów wyszperanych w supermarkecie. Pozwalamy sobie na kompletne zaśmiecenie żołądka jedząc makrelę zagryzając piernikiem z jagodami, pijąc kefir do pączków. No cóż nie ma rady wszystko co dobre jest szkodliwe i szybko się kończy, trzeba iść dalej. Kierujemy się niebieskim szlakiem wzdłuż Białej Łaby do schroniska na końcu asfaltki. Po drodze obowiązkowe odpoczynki przy licznych wodospadach. Napotykamy też plac zabaw edukacyjnych dla dzieci. Czechom zawsze było bliżej do niemieckiego stylu życia niż Polakom. W schronisku kupujemy piwo i pepsi za ostatnie korony i gonimy żółtym szlakiem do Odrodzenia. Okazuje się, że po czeskiej stronie przełęczy Karkonoskiej jest pełno pensjonatów z dojazdem asfaltową drogą. Czemu u nas nie ma takich udogodnień, czemu tak panicznie chronimy parki narodowe jednocześnie mając tak wielu wandali w społeczeństwie? Jeszcze ostatnie spojrzenie na czeskie Karkonosze i piękne stoki gór i wchodzimy do schroniska na nocleg. Miejsca jest aż nadto, a miły pan zza baru jak zwykle przygląda mi się znacząco. Skoro tak mnie lubi to trzeba to wykorzystać. Kupujemy dwa szampany i wrzątek blisko północy, siedzimy do późna na tarasie i dyskutując na tematy egzystencjonalne gubimy zatyczkę obiektywu do aparatu. Do 12-sto osobowego pokoju wchodzimy koło 1 w nocy, wydaje się, że wszyscy śpią, ale kiedy nieopacznie rzucam jakiś żart, rozlega się powszechny śmiech. Podniesiony na duchu przez alkohol krzyczę na zakończenie DOBRANOC.
      Kolejny ranek przyszedł za późno, jak można spać przy zamkniętym oknie? Wychodzimy w chmury, wszędzie biało, ale ciepło. Po nocnej burzy mokro i rześkie powietrze. Przechodzimy do Czech i schodzimy niebieskim szlakiem po drewnianych chodnikach do Davidowej Boudy. Chmury się rozrzedzają, robi się coraz cieplej zakładam krótkie spodenki. Podziwiamy piękne widoki aż do schroniska Labska Bouda. Po drodze Iwona udaje Angielkę aby dostać wrzątek w schronisku za darmo. Wspinamy się na Śnieżne Kotły, z których zupełnie nic nie widać bo takie chmury. No może poza panem Tai Chi, który akurat tutaj postanowił urządzać swoje tańce. Nachodzi mnie refleksja, jak wielu rzeczy się imałem i na jak wiele rzeczy traciłem czas i energię. Dopiero teraz widzę jak łatwo robić postępy kiedy całym sobą poświęcam się jednej sprawie i codziennie. Zamykamy koło schodząc żółtym szlakiem do schroniska pod Łabskim Szczytem. Zjadamy zupkę oglądając krótkie przedstawienie. Oto właśnie przed nami na ławce usiadło trio złożone ze starszej pani, córki i przyszłego zięcia. Znalazł się tam też piesek, pudelek, taki mały, biały dupelek. Całe trio wyciera biednego dupelka w chusteczki i poi Coca Colą bo jest zmęczony, jednocześnie odganiają się od niego jak od natrętnej muchy aby nie pobrudził ich białych, drogich spodni. W życiu się tak nie uśmiałem, zwłaszcza z tekstu jaki sobie ten teatr uliczny przygotował. Czemu tacy nie występują na Malcie w Poznaniu?
      To już koniec wyprawy w Karkonosze. Skrótami przez jakieś małe wioski jedziemy w kierunku na Wschowę, podobno według przewodnika tam jest pięknie na rynku, ale prócz małej herbaciarni, w której kupujemy herbatę po rosyjsku nic ciekawego nie widzimy, pewnie dlatego, że już jest noc. Wiem, że jutro rano będzie mi trudno nastroić się ponownie do normalnego życia, a wieczorem pewnie będę planował kolejna wyprawę.
Mariusz Reweda

Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.







FWT Homepage Translator