FWT Homepage Translator
Kotlina Kłodzka II (2002)
index witryny
strona główna
wstecz








      W sobotę pojechałem sobie na tour de Kotlina Kłodzka motocyklem, przy okazji zahaczyłem o zlot kaskaderów motocyklowych w Bielawie. Miałem wstać o 4 ale w tym tygodniu ubyło mi 10 godzin snu więc dyscyplina puściła i wstałem o 7. Do Wrocławia droga minęła tak szybko, że nawet nie zdążyłem się zatrzymać na odpoczynek, a właściwie na skok w krzaki za potrzebą. Może gdybym znał język sandhaya basha to potrafiłbym opisać swoje uczucia jazdy motorem, a tak mogę tylko walnąć kilka frazesów o poczuciu wolności, niczym nieograniczonego pędu i lekkości, wytryskach adrenaliny i takie tam głupoty. Nawet zacząłem w ten sposób pisać ale zauważyłem, że zaszedłem w ślepy zaułek i wykasowałem całą stronę. Co by nie pisać to przyjemność z jazdy motocyklem jest zbyt subiektywna aby o niej mówić. Wiem tylko, że na pewno oddałbym noc z ukochaną za kilkaset kilometrów beztroskiej jazdy w taką właśnie pogodę jak dziś. Jestem samochodziarzem, ale nigdy samochód nie dał mi tyle szczęścia co motocykl, który tak na prawdę to tylko mi zawadza w garażu.
      Tuż przed Wrocławiem zaczęły mnie ponośić emocje i wyprzedzałem na trzeciego, ale dobrze że zaczęły się słynne wrocławskie dziury i mocno zwolniłem. Motocyklowa wiara Wrocławia waliła całymi tabunami na zlot. Przeciskali się między korkami samochodów na tak zwanego chama. Moje ego postanowiło się wyróżnić i jechać z kulturą. Co mi tam gówniarze w jeansach i adidasach na nowiutkich maszynach. Mieli zbiórkę na osatniej stacji benzynowej na wylotówce z Wrocławia, większość z wypętymi gadżetami na tylnich siedzeniach. Potem znowu mnie dogonili w jakiejś wsi, gdzie przepisowo zwolniłem do 90km/h. No i znowu wziołem się do popisów, puścić takiego wsioka na motocykl. Zacząłem ich wyprzedzać jednego po drugim, robiąc rzeczy które normalnie uważam za brawurę posuniętą do granic głupoty. Gdy już pokazałem wszystko co umiałem okazało się, że i tak muszę na nich czekać, bo nie wiem jak znaleźć ten cholerny zlot w Bielawie. Stałem sobie na stacji benzynowej z dłońmi mocno zaciśniętymi na rączkach kierownicy. Kiedy próbowałem je podnieść i rozpiąc kombinezon drżały jak u pijaczyny w ostatnim stadium delirium, więc żeby ludziska na stacji benzynowej się nie śmiali trzymałem je twardo na kierownicy, tylko głowa nerwowo podskakiwała jak u slepej kury szukającej ziarka. Ja akurat taką płacę cenę za przyjemność zachłystywania się adrenaliną.
      Pokazy kaskaderów jak to pokazy. Jean Pierre Goy pokazał prawdziwą sztukę. Potrafił z precyzją chirurga manewrować motocyklem na centymetry omijając leżącego na asfalcie człowieka, przeskakując go i szutchając oponami przy takiej prędkości, że gumy ciagle piszczały. To niewiarygodne jak można opanować maszynę. Myślę, że ponad tysiąc ludzi, gadająca i machająca rękami, na czas tego pokazu zamarła w kompletnmej ciszy. Jean to nie tylko kaskader ale i showman. Drobnymi gestami rąk i nóg nawet podczas stania na jednej nodze na zbiorniku paliwa tyłem do kierunku jazdy potrafił wywołać salwy śmiechu wśród publiczności. Szkoda tylko, że nie miałem dobrej pozycji do filmowania, bo warto to obejrzeć.
      Potem posiedziałem trochę na padoku oglądając najnowsze maszyny, korzystając z okazji, że ich właściciele popijają piwko. Zniechęciło mnie dopiero pytanie 'czy ten motor daje radę?' skierowane do mojego zielonego bzyka. Ku uściśleniu chgodziło o stawianie na tylnie kole i w ogóle zabawę w mieście. Zapakowałem się w skórę i chajda do Jedliny Zdrój przez przełęcz walimską. Widoki na wiosnę w górach mogą być sensem życia. Minąłem motocyklistę jadącego 20-30km/h zastanawiając się czy aby nie zepsuła mu się maszyna, ale zaraz i ja jechałem na dwójce podziwiając okolicę. Niskie góry gdzieniegdzie porośnięte lasami, domki rozsiane jak skwarki w kaszy, sielanka. Idealne tereny do turystyki rowerowej, pełen spokój i daleko od cywilizacji. Są pensjonaty i kilka sklepów. Zaraz zatrzymałem się aby kupić mapę okolic ze szlakami górskimi, przy okazji dałem uciechę kilku chłopcom z umorusanymi buziami. Gdzie gubią swoją niewinność stając się zawadiakami. Usiadłem sobie na plastykowym krzesełku przed sklepem i gawędziłem z nimi o ich marzeniach. Potem sobie poszli a ja pławiłem się w ciszy śpiewu ptaków snując plany na czerwiec. Chyba właśnie tu przyjadę na kilka dni jeszcze przed Chorwacją. Znakomite miejsce na odpoczynek, oczywiście czynny i super alternatywa dla Szklarskiej. Mógłbym tak sobie siedzieć do końca życia, myśląc sobie jak niewiele potrzebuję do szczęścia, albo jak wiele. Ale trzeba gonić śmierć dalej, w końcu nie dla przyjemności...
      Bazylikę w Wambierzycach widziałem chyba cztery razy więc sobie darowałem, chociażby ze względu na wesele. Ale zakupiłem w kiosku obok kolejne mapy u przemiłego staruszka, zastanowiłem się tylko, skąd we mnie ta pewność, że nigdy taki nie będę.
      Na obiad do rustykalnej Bystrzycy zdążyłem w ostatniej chwili. Bar turysty z jadłem domowym za grosze, to coś dla mnie, dziś dzień dziecka mogę sobie pofolgować swojej diecie. Ja tu sobie jem a tam motur mi się topi w asfalcie. Rzuciłem żarcie i jeliśmy się z przygodnym pomagierem wyciągać go z objęć pani smoły. Nażarty nie na rzarty puściłem się do Długopola, takimi serpentynami, że tylko trójka, czwórka, dwójka... Potem skręt na Różankę i już jestem w swoim sanktuarium. Kilka lat temu jeździłem tutaj jako świeżo upieczony motorniczy z bliskim i chyba jedynym jakiego kiedykolwiek miałem przyjacielem. To taki mój sposób na uczczenie mojej pamięci o nim. Zrobiłem tą trasę z piskiem opon i wyciem silnika, gdyby mnie teraz widział to byłby ze mnie dumny. Wtedy tylko powtarzał, jedź tak jak potrafisz nie szarżuj. On jeździł takim motocyklem jakiego teraz ja mam, pozwolił mi się nim przejechać, wtedy doszedłem do wniosku, że jazda czymś takim to samobójstwo.
      Tuż za przełęczą Puchaczówka zajechałem do znajomego bacy po oscypki, takie prawdziwe. Zasiedziałem się u niego ze dwie godziny i bez to spóźniłem się do pijalni wód w Lądku Zdrój. Tam cywilizacja nie dotarła, w sobotę zamykaja o 18. Pozostało mi podziwiać pieknie odrestaurowany obiekt zdrojowy i park. Ciemno się robiło jak pojechałem trasą tysiąca zakrętów do Złotego Stoku. Po drodze tylko na chwilę zatrzymałem się przy miejscu gdzie zginął Bublewicz. Do Wrocławia poleciałem nową trasą przez Ziębice i Strzelin. Piękne okolice, tyle tu strumyków i stawów, a poza tym prawdziwa polska wieś. We Wrocławiu postój jak zwykle na tej samej stacji Shell'a. Mycie szyby w kasku i reflektora z much. Teraz tylko 137km po nocy i jestem w domu, ciągle sobie przypominam, że ...może w domu. Jazda po nocy to osobony temat, ale dziś tylko sowa próbowała kopnąć mnie w kask. Zwierzęta kochają motocyklistów.
      Po ponad 600km na sportowym motocyklu siadłem sobie w kuchni przy stole i nalałem pełen kufel szampana. Siedząc w skórach dopiłem do połowy i zasnąłem. Obudziłem się o 4 (szkoda że nie poprzedniej nocy) i po 20 godzinach zdjąłem wreszcie z siebie kombinezon. Wszystkie gnaty bolą, przydałby się masaż, ale tak szczęśliwy nie byłem już od kilku miesięcy. Jutro głęboka yoga i będę jak spod igły.
Mariusz Reweda

Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.