"Podróż przez Pakistan" Globtroter nr 28/2009
index witryny
strona główna
wstecz








PODRÓŻ PRZEZ PAKISTAN
      Od lat planowałem daleką podróż motocyklem. W 2008 kupiłem sprzęt i wyruszyłem w pierwszy etap. Założenia były takie aby nie poprzestawać na jednej dalekiej podróży, ale zrobić cykl dziesięciu albo dwunastu wypraw, które ułożą się w jedną podróż dookoła świata. W pierwszy etap tej podróży wystartowałem pod koniec września 2008 roku, nie sam lecz z Tomkiem Cisakiem, w dwa motocykle. Pierwszy etap biegł przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię, północną Turcję, Gruzję, Azerbejdżan, Iran, Pakistan oraz Indie. Jazda motocyklem trwała 40 dni i około 14000km. Sprzęt zostawiliśmy do 2009 roku u znajomych w Indiach, by wrócić samolotem do Polski. Kolejny etap, zaplanowany na 2009 rok.
       A to trzy dni z życia w siodle
- wjazd do Pakistanu.

      Wyjechaliśmy za bramę cywilizacji wprost w kurz i piach, pod baraki urzędów granicznych Pakistanu. Niewiele się tu zmieniło przez ostatnie 5 lat. Wstawiono tylko komputery do baraku imigration office. Zaczęło się niewinnie, od wpisywania naszych danych do równie grubych co zakurzonych ksiąg. Dopiero gdy kilkaset metrów dalej podjechaliśmy pod urząd celny, zaczęły się korowody. Na początek kazano nam poczekać dwie godziny na koniec sjesty. Więc spożytkowaliśmy ten czas na wypad do pobliskiej wsi Taftan. Gdzie wymieniliśmy pieniądze i poczyniliśmy zakupy, ale o tym później.
      Po powrocie z miasteczka zastaliśmy pod urzędem dwoje motocyklistów. Niemka podróżująca samotnie, spotkała w Iranie Szwajcara, który objeżdża Azję już pięć miesięcy. Teraz jadą wspólnie do Indii. Mieli strasznie obładowane motocykle, ale jak wywnioskowałem z ich opowieści, nie lubią pozbywać się komfortu życia.
      Obydwoje mieli carnety i szybko załatwieni przez urzędników, pojechali dalej. Na odchodnym życzyli nam szczęścia i mieli nadzieję na wspólny wieczór na noclegu przy pierwszym posterunku wojskowym na trasie do Quety.
      My całą resztę dnia i wieczór spędziliśmy w towarzystwie urzędników, rozwiązując nasze sprawy braku carnetów de passage. Okazało się, że są przygotowani na takich niefrasobliwych podróżników jak my. Mieli gotowe rozwiązanie, z którego za nic w świecie nie chcieli zrezygnować, nawet nęceni łapówką. A polegało ono mniej więcej na tym, że kurier, nazywany przez nich eskortą, weźmie nasze paszporty i dowody rejestracyjne motocykli, i pojedzie do urzędu celnego w Quecie. Tam będzie na nas czekał. My natomiast mamy do niego dojechać bez dokumentów, ale z listem żelaznym, w czasie jaki sobie ustaliliśmy, drogą licytacji, na trzy dni. Normalnie droga zabiera około 14-16 godzin jazdy. Manewr ten mamy powtórzyć na trasie Queta - granica Indii. Koszt kuriera i całej procedury określono na około 150USD. To mniej niż chcieliśmy dać łapówki. Nie jest to do końca zgodne z naszymi planami, zwłaszcza że musimy zrezygnować z dotarcia do Morza Arabskiego, ale daje nam dość dużą swobodę ruchu. Mimo tak zwanej eskorty.
      Widać było, że kierownik poszedł nam na rękę. Na początku mówił coś o transporcie pociągiem, albo prawdziwą eskortą, kiedy to mieliśmy jechać za samochodem z żołnierzami. A skończyło się na łagodnym wymiarze kary. Być może chłop nie był w ciemię bity i najpierw nas postraszył abyśmy łatwiej zgodzili się na jego plan, który i jemu, i nam ułatwiał życie.
      Spędziliśmy wiele godzin w małym budynku celnym, który jest zarazem mieszkaniem dla urzędników. Standardem wyposażenia w nowoczesny sprzęt, czystością ścian i podłóg, a także komfortem bytowania urzędników, bardzo odbiega od norm irańskich, a od europejskich jest tak daleko jak gwiazdy. W sali gdzie przyjmuje się petentów, panuje dość duży nieporządek. Drzwi są usmarowane tłustymi rękami i tak zniszczone, że klamka nie miałaby się czego trzymać, więc jej nie ma. Biurka urzędników to stare rupiecie ledwo stojące, przypominały pijaka, na trzęsących się nogach, trzymającego się ściany. Obok stała sofa o wyglądzie tak zdechłym, że zastanawiałem się czy przez żelazne spodnie motocyklowe nie nabawię się jakiejś choroby skóry od zatłuszczonej, zatęchłej tapicerki. Kurz unosił się w powietrzu, a jedyny pachnący świeżością element całości, wliczając w to nas, to naczelnik.
      Na noc pozwolono nam skorzystać z jedynego, zielonego trawnika w promieniu setek kilometrów, aby postawić na nim namioty. Toaleta była wewnątrz urzędu. Dobrze, że nie poczęstowali nas obiadem, bo sądząc po zapachu z kuchni, pieczyste było ze skruszałego psa.
      Mimo tak makabrycznego wizerunku jaki przedstawiłem, urząd działał prawidłowo. Niewiele rozumieliśmy z tego co w urdu mówili między sobą pracownicy. Ale gołym okiem było widać, że bardzo się nami przejmują i bez naszych próśb próbują złagodzić nam kłopoty, tak jak potrafią. Dla nich carnet jest tylko druczkiem, nie rozumieją do końca jego przeznaczenia. Więc nie zdają sobie sprawy z absurdu sytuacji jaki stworzyli. W tym towarzystwie ludzi w tunikach i za małych sandałach, opuściły mnie ostatnie siły dające mi parę do walki z biurokracją. Poczułem się przegrany jak zbity pies, w kleszczach bezmyślnych praw. Mimo, że wywalczyliśmy całkiem dobre rozwiązanie, kładłem się spać do, zakurzonego od przejeżdżających TIRów, namiotu z uczuciem klęski. Marzyłem aby następny dzień był wolny od przygód, które nas doświadczały od kilku dni.
      Wjechaliśmy dziś do dzikiego świata, zupełnie innego od tego co do tej pory oglądaliśmy. Skończyły się autostrady, nowoczesne stacje benzynowe, czyste miasta, cywilizowane sklepy, nawet ruch prawostronny. Taftan, miasteczko przygraniczne, jest niesamowicie zapyziałą dziurą, napakowaną uchodźcami i ludźmi o manierach typowych dla miast czerpiących zyski z ruchu przygranicznego. Bliskość Afganistanu, pustyni, bezludzia, dodatkowo wzmaga wyobcowanie tego miejsca i nacechowanie dzikością, czyli tym co można sobie wyobrazić jako przeciwieństwo cywilizacji. Na przykład małej, cichej bogatej wioski bawarskiej.
      Kiedy pojawiliśmy się na pół godziny, na centralnym placu Taftanu, świat tego miasteczka zakręcił się wokół nas jak wir w wannie po wyciągnięciu korka spustowego. Wzrok wszystkich, dzieciarnia, wyrostki, wszyscy wolni od pracy, skupili się wokół nas. Powstał sztuczny tłok jakby gapie przyglądali się grze w trzy karty. W środku trudno było oddychać, a ci z zewnątrz napierali i miejsca na ruch, nawet rękami, było coraz mniej. Podczas wymiany pieniędzy musiałem kucnąć razem z cinkciarzem, aby pośród nóg stojących znaleźć więcej miejsca. Ludzie jak ruchomy las napierali wokół. Ich twarze były puste. Tak jak pusta jest flaszka alkoholika, tak wyzute z emocji, iskierki inteligencji, wrażliwości, były twarze dookoła. Doskonały narybek na szwadrony islamskich fundamentalistów. Pootwierane usta, wytrzeszczone oczy wędrujące za każdym naszym ruchem, jak oczy głodnego psa za rękami właściciela otwierającego puszkę z żarciem. Jak sucha gąbka chłonie wodę, tak oni zjadali pożądaniem czegoś nowego nasze osoby, motocykle, każdy szczegół naszego ubrania i bagażu. To jedyna interakcja jaka zachodziła między nami. Potrafili zamienić cierpliwość w stupor trwania i obserwowania. Nie nudzili się. Dopiero na przeraźliwy gwizd radiowozu i krzyki policjanta, leniwie rozchodzili się jak dzieci wołane przez rodziców z piaskownicy.
      Kiedy stanąłem na zewnątrz tego tłumu zebranego ponownie wokół Tomka i motocykli, sytuacja wydawała się śmieszna, godna reporterskiego zdjęcia. Ale ani w środku ani na zewnątrz zbiegowiska nie mogłem odnaleźć istoty ludzkiej w tych ludziach. Umysł automatycznie porównuje do znanego, dla mnie pewnie kanonem jest Europejczyk. Ale jego obraz nijak nie pasował do tych Pakistańczyków. Najbliższy byłby wzór człowieka chorego umysłowo. Jednakże wierzę, że to nie przedmiot dociekań jest wadliwy ale metoda obserwacji. To też są ludzie, ale tak inni, że aż wydają się nimi nie być. Trzeba by wśród nich dłużej pobyć, aby znaleźć do nich drogę, zrozumieć na czym polega ich człowieczeństwo, wiem to bo 5 lat temu, kiedy zostałem tu na chwilkę dłużej zaczynałem już rozumieć tą układankę i zmienił się mój odbiór pakistańskiej prowincji Beludżystanu.
      Noc upłynęła spokojnie, chociaż ujadanie psów, hałas jeżdżących samochodów, głośne rozmowy ludzi i męczący odór z kuchni kantyny dla celników, nie pozwalał nazywać tej nocy przyjemnej.
      Wstaliśmy o świcie, przygraniczne miasteczko Taftan jeszcze rozprostowywało nogi. Tomek od przydrożnych handlarzy kupił cztery litry paliwa. Aż do Quety nie ma stacji paliw z benzyną, a jedynie z paliwem diesela dla ciężarówek. Tubylcy radzą sobie z tym problemem całkiem sprawnie. W każdej miejscowości, przy głównej drodze, na długości ponad 650 kilometrów, można kupić benzynę z beczki lub butelki plastykowej, litr za niecałego dolara. Jakością niewiele odbiega od paliwa z Iranu. Każdy sprzedawca ma lejek z gazą, aby podczas nalewania odcedzić brudy. Tomek przy okazji wymiany pieniędzy i tankowania, demonstrował swoje talenty handlarza. Najważniejsze w sytuacji ustalania ceny transakcji to złamanie sztywności jaka powstaje między kupującym a sprzedającym. Kiedy powstanie pewna zażyłość, łatwiej ustalić pułap satysfakcjonujący obie strony, bo żadna ze stron nie traktuje targów jak walki na śmierć i życie ale jak spotkanie towarzyskie. Tomek łamał tą sztywność żartem na granicy kpiny. Działało i jednocześnie rozbawiało publiczność, która zawsze licznie dopisywała.
      Szwajcara i Niemkę dogoniliśmy po trzydziestu kilometrach od granicy. Dopiero zbierali manele po noclegu na posterunku wojskowym. Zjedliśmy razem śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Do Nuk-Kundi krajobraz się nie zmieniał. Żwirowa, szara pustynia, ograniczona na południu i północy, majaczącymi w zamglonej dali szczytami gór. Z tej płaskiej jak stół pustyni szczyty wyrastały jak czarne, wulkaniczne wyspy na suchym bezmiarze oceanu. Czasami sięgały ponad 3000m n.p.m. Poziom pustkowia po którym jechaliśmy to około 720-820m n.p.m. Miejscami żwir, o jednolicie szarym kolorze, pokrywały piaskowe, jasnożółte wydmy. Niekiedy wdzierały się na asfaltową drogę i trzeba było je omijać. Pustynia często zalewana jest przez deszcze. Można to wywnioskować po głębokich korytach wyżłobionych przez wodę. W kilku miejscach woda podmyła asfalt.
      Droga miała dobrą nawierzchnię, przynajmniej od granicy do przejazdu kolejowego, za miasteczkiem Dalbandine. Potem asfalt zrobił się wąski na jedną ciężarówkę i miejscami silnie dziurawy. Wzdłuż całej trasy przez pustynię, ciągnie się niezelektryfikowana, jednotorowa linia kolejowa. Rzadko jest wykorzystywana, podobno raz na tydzień lub dwa.
      Przed Nuk-Kundi mijaliśmy kilka posterunków wojskowych, gdzie wpisywaliśmy swoje dane do zakurzonej księgi. Przy okazji przeglądając poprzednie wpisy podróżników sprzed kilkunastu dni. Ich liczba znacznie się powiększyła odkąd tędy jechałem pięć lat temu. Chyba Talibowie nie robią już tak negatywnego wrażenia na gościach z Europy. Ten odcinek drogi z granicy do Quety opisywany jest w przewodnikach i przez lokalnych przedstawicieli władzy, jako nieprzyjemny i niebezpieczny. Ze względu na dziury w jezdni i mityczne zagrożenie ze strony przemytników i uchodźców afgańskich, odradza się nocowanie na pustyni i podróż nocą. Wielu tak zwanych podróżników uważa Beludżystan - wschodni Pakistan, za najmniej przyjemny etap podróży do Indii. Ja jak zwykle, mam zupełnie odmienne zdanie. Tutejsza pustynia, z tymi czarnymi skałami, jest całkiem ładna, zwłaszcza o wschodzie i zachodzie słońca. Droga nie jest taka zła ani tak bardzo zatłoczona. A niebezpieczeństwo ze strony bliskiego na 30-50 kilometrów Afganistanu... No cóż tak samo pięć lat temu jak dziś czuję i sądzę, że jest mniejsze niż prawdopodobieństwo uczestniczenia w wypadku samochodowym na europejskich drogach.
      Za Nuk-Kundi nie ma już posterunków wojskowych, aż do gór przed Quetą. Po dojechaniu do Dalbandine, zatankowaliśmy motocykle z beczki, a potem poszliśmy do restauracji z Walterem i Sabine. Oni postanowili zostać tu na noc w hotelu, a my, skoro do zachodu zostało jeszcze ponad cztery godziny, ruszyliśmy dalej, w pustynię. Początkowo chcieliśmy odbić w góry, na południe. Ale nie mogliśmy znaleźć żadnej drogi. Nie mogliśmy także skorzystać z punktów z GPSa, bo one wskazywały drogę nad Morze Arabskie, a my najpóźniej za dwa dni, musimy być w Quecie, w środkowym Pakistanie. Ujechaliśmy więc wolnym tempem, ze względu na dziury w jezdni, coś około 140 kilometrów i zjechaliśmy na pola uprawne. Bowiem wschodnia część pustyni jest nawadniana i uprawiana. Pełno tu wiosek i trudno znaleźć nocleg. Ale jakoś dopisało nam szczęście. Ciekawe czy rano też tego będziemy pewni? Jakiś tam lęk o własną skórę do serca się zakradł.
      Przez całą noc nic się nie wydarzyło. Rano wstałem wypoczęty, ale lekko zmarznięty. Różnica temperatur między dniem a nocą wyniosła ponad dwadzieścia stopni. Przed świtem było tylko 8oC. W tumanach kurzu wyjechaliśmy na główną drogę. Ostatni etap pustyni, przed górami, nie był przyjemny. Większą część asfaltu remontowano i musieliśmy jechać szutrem. Duża liczba samochodów i mopedów wzbijała z ziemi ogromne ilości pyłu. Dopiero za Nushki droga się poprawiła. Wjechaliśmy serpentynami na płaskowyż 1500m n.p.m.
      W jednej z wiosek Tomek zatankował motocykl z beczki, a ja zrobiłem zakupy. Oczywiście od razu mieliśmy wokół siebie wielką asystę gapiów. We wioskach po drodze spotykaliśmy dzieci i młodzieńców wołających za nami - pen please! Wykonywali przy tym wymowne gesty rysowania palcem jednej dłoni na wnętrzu otwartej drugiej. Nic tu się nie zmieniło.
      Ruch lewostronny przestał sprawiać nam problemy. Przyzwyczailiśmy się nawet do lewostronnych rond. Czasami tylko nowe nawyki poddawali pod wątpliwość niezdyscyplinowani kierowcy pakistańscy, którzy jeździli równie dobrze po lewej jak i po prawej stronie.
      Tuż przed Quetą zawróciliśmy na południe, w kierunku Sukkur. Oddalaliśmy się teraz od miejsca do którego powinniśmy zawitać w pierwszej kolejności. Tam bowiem czekał na nas kurier z naszymi paszportami. Ale jak się ma w sercu tą lekkość ducha, swoistą podróżnikom, to czasami płynie się pod prąd, nie wiedząc dlaczego, zupełnie jak łosoś. Szukaliśmy mitycznego wręcz miejsca w górach, coś w rodzaju oazy. Czytałem kiedyś o tym w gazecie podróżniczej. Palmy, źródło bijące ze skały, jezioro i w ogóle to co Europejczycy na wakacjach lubią najbardziej.
      Pokonaliśmy przełomy rzeki Bolan, jadąc wzdłuż linii kolejowej, którą wytyczyli jeszcze za czasów kolonialnych. Potwierdzeniem były żelazne mosty budowane z pieczołowitością godną dawnych inżynierów i zachowaniem poczucia estetyki jaką mieli niegdyś inwestorzy. Bo czy dziś buduje się tunele dla linii kolejowej stawiając portyki w stylu wiktoriańskim? Przecież to zawyża koszty i niczemu nie służy. A mosty? Te z czasów gdy istniały Wielki Indie przyciągają wzrok misterną robotą. Nitowane połączenia, sieć kratownic ze stali. Dziś załatwia się te sprawy łatwiej i taniej. Bo piękno tkwi w niskich kosztach a konsumpcjonizm odpowiada na wszystkie - ale.
      Droga walczyła o swoje miejsce w kanionie rzeki z trakcją kolejową i pionowymi skałami. To oczywiście budowało wspaniałą scenerię dla fotoamatorów, którymi mamy przyjemność być. Zrobiliśmy sobie nawet dłuższy postój na jednej z serpentyn, tuż nad przepaścią. Droga była wycięta w skałach. Było tam pół metra luzu, który wykorzystaliśmy aby zaparkować motocykle. Popijaliśmy wodę lub Pepsi, zależnie od humoru. Kolejne ciężarówki, obładowane towarami, jak samochód wielodzietnej rodziny zdążający nad morze, na wczasy, mijały nas hałasując klaksonami w geście pozdrowienia. Silniki pracowały na wysokich obrotach i niskich biegach. Ich huk zaglądał aż do samego środka czaszki. Niewiele trzeba by przesunąć swoją granicę akceptacji hałasu. Człowiek może uodpornić się na wszystko, jeśli tylko znajdzie odpowiednią motywację.
      Ciężarówki wiozły wszystko co potrzeba wielkiemu miastu Queta, aby żyć. Trzeba było wykazać się nie lada pomysłowością aby załadować na jedną ciężarówkę tyle towaru co zwykle w Europie ładuje się na dwie. Wystarczy trochę sznurka i nieskrępowanej przepisami wyobraźni. Nikt tu nie waży ani nie mierzy, po prostu kierowca i jego pomocnik wiedzą ile można wziąć towaru aby resory wytrzymały. Może gdyby zabrali mniej, dojechali by szybciej, ale kto by się przejmował, że przeciążone ciężarówki jadą najwyżej 40km/h, a pod górę tylko 5km/h. Szczególną uwagę przyciągały ciężarówki z bawełną albo słomianą sieczką, którą wykorzystuje się jako wypełnienie przy budowie domów z gliny. Były jak nadmuchane balony, spięte w talii paskiem dla uwydatnienia krągłości bioder. Górna część towaru wystawała poza ciężarówkę jak rondo kapelusza i tworzyła cień na dwa metry poza obrys samochodu. Tak, że wyprzedzając takiego delikwenta można było na chwilę przycupnąć w chłodnym schronieniu przed palącym słońcem.
      Wyjechaliśmy z gór wprost w objęcia upału. Zrobiło się duszno i wilgotno. Powietrze stało w miejscu, razem z unoszącym się w nim kurzem, wznoszonym przez koła ciężarówek. Niby słońce zasłaniały cienkie, rozsmarowane na niebie jak zamarznięte masło na kromce chleba, chmury, ale jak tylko zatrzymaliśmy się na odpoczynek i zdjęliśmy kaski, to paliło żywym ogniem.
      Wtedy dopadła nas pierwsza eskorta policji. Przyjechali pick-upem, coś tam nieśmiało mamrocąc, że od teraz będą strzegli naszego bezpieczeństwa. Tak coś przeczuwałem, że łatwo nie będzie. Nie żeby nas aresztowali, mogliśmy wybrać sobie kierunek w jakim chcieliśmy podążać, ale nie mogliśmy być sami. Bo oczywiście dwóch żołnierzyków, w otwartym pick-upie, z bronią sprzed wojny, to nie lada obstawa. Od razu poczułem się bezpiecznie jak w kaftanie dla szajbusów. No bo policja dbała abyśmy nie robili nic nieprzewidzianego, a my ze swej strony zachowywaliśmy się tak, że wykraczaliśmy poza wszystkie normy obowiązujące w Pakistanie. Na przykład szukaliśmy w monolitycznych, piargowych, żółtych górach dziury z której bije źródło. I mimo oporów policji znaleźliśmy. Siedem kilometrów na zachód, w bok od głównej. Tak zmęczyliśmy naszą eskortę, że zrezygnowali z asystowania nam w poszukiwaniach. Bo my się beztrosko bawiliśmy ich kosztem, a oni byli w pracy i pod jednoznacznie brzmiącymi rozkazami - nie odstępować turysty na krok, w razie czego zasłonić własnym ciałem.
      Odnaleźliśmy 'ziemię obiecaną' turystów wysuszonych pakistańskim słońcem. Źródło bijące wprost z litej skały, tworzące wodospad, a poniżej kanion, a w nim małe jezioro zdatne do kąpieli i otoczone palmami. A wszystko to na kompletnym bezludziu, w ciszy i z dala od zgiełku głównej drogi. Byłoby pięknie gdyby nie liczne znaki Partii Walczącego Beludżystanu, wymalowane na skałach i budynkach dawnego ośrodka wypoczynkowego, dziś w ruinie i w zapomnieniu. Ławki, balustrady, schody wprost pod wodospad, spalone budynki i zupełna pustka. Razem z ostrzeżeniami policjantów z eskorty, tworzyło to atmosferę ciszy przed burzą, albo zagładą. Jak w amerykańskim horrorze. Niewinny spacer z aparatem fotograficznym w ręku, wąchanie kwiatków, skakanie z kamienia na kamień ponad szemrzącym strumieniem, a tu nagle kolbą kałacha w potylicę i ryjem w błoto. Następne ujęcie to palące słońce prosto w oczy i związane ręce na plecach.
      Ale nie daliśmy się zastraszyć naszej wyobraźni. Zjechaliśmy w dół kanionu karkołomną ścieżką i rozbiliśmy obóz nad strumieniem ciepłej wody. Zrobiliśmy przepierkę, wieczorną zupę i zaległem na macie, na kamienistej plaży, licząc gwiazdy na czarnym niebie. Pomyślałem, że to ostatni taki spokojny nocleg. Cisza, bezludzie, ciepło, czy można chcieć coś więcej.
      Można chcieć aby na tą chwilę, ten jeden wieczór, wszyscy pakistańscy policjanci w Beludżystanie, mieli wychodne. Na drodze powyżej naszego obozu, pojawiły się światła samochodu. Zgasiliśmy latarki i zastanawialiśmy się kto, w nocy, może chcieć odwiedzać to bezludzie. Jechać drogą, która kończy się u stóp wodospadu. Po chwili przyjechał drugi samochód i byliśmy już pewni, że to musi być jakieś tajne spotkanie. To był odpowiedni czas aby narobić w gacie.
      Trzeba było trzymać gardę wysoko, cokolwiek się wydarzy. Więc leżałem nadal na plaży i liczyłem gwiazdy na niebie. Jeszcze zanim zobaczyłem światełko latarki na ścieżce schodzącej na dno kanionu, pomyślałem że siedzimy tu jak kury na jajach w otwartym na oścież kurniku.
      Zeszło do nas jedenaście osób. Dwóch po cywilnemu i dziewięcioro z kałachami w rękach. Policja przyjechała nam na odsiecz. Byli pewni, że już nas Walczący Beludżystan zjadł na kolację. Opowiedzieli historyjkę o zamordowanym w tym miejscu policjancie i rolniku. Zapytałem czy słyszeli coś o zjedzonym turyście. Ale nie znali się na żartach. Swój wyjazd w góry wyraźnie traktowali jak zbrojny wypad na tyły wroga, cały czas strzygli oczami dookoła. Oczywiście zabrali nas pod eskortą i skierowali na posterunek policji, bo tam jest bezpiecznie?!
      Pojechaliśmy główną na południe, czyli wprost przeciwnie niż do Quety. Miały być trzy kilometry, a zrobiło się 28. W nocy, po dziurawym asfalcie i szutrach. Wymijając tabuny ciężarówek, obklejonych odblaskami i lampkami jak noworoczne choinki. Byłoby ciekawie gdyby nie zmęczenie, nerwy i ilość kilometrów w kurzu. Dwa razy zatrzymywałem konwój aby zrobić karczemną awanturę. Przypomniałem sobie wszystkie niecenzuralne słowa i wycelowałem je w prowadzącego eskortę.
      Policjant tylko się skulił i coś tam tłumaczył. Żołnierze zareagowali bardziej naturalnie, bo wybuchnęli śmiechem. W ich oczach robiłem z siebie turystycznego idiotę. Nic się nie zmieniło od czasów kolonialnych. Biały może otwarcie zwymyślać dzikiego, nawet oficera policji, a ten tylko pokornie się ukłoni. Kiedyś robili to z wyniosłością, dziś kulą się w sobie jak kundle. Czy nadal biały jest nadistotą rzeczy? Dlaczego poczułem, że mogę sobie na to pozwolić? Może ta ich uległość, proszący ton głosu, brak asertywności, nadskakiwanie. Traktują nas jakbyśmy byli zagubionym sahibem na własnej plantacji trzciny cukrowej. A ja ich siekę słowem jak batem, bo mi popsuli humor i spokój wieczoru. Chyba nic się nie zmieniło. Obie strony weszły w swe role jak samochód w błotniste koleiny. Ktoś je kiedyś wycisnął w gruncie jak matrycę i nie można ich ominąć. Tylko wyjątkowi ludzie wymykają się tym prawidłom, ale ja do nich nie należę.
      Ostentacyjnie hałasując rozłożyłem namiot na zaśmieconym podwórku posterunku policji. Nikt do mnie nie podszedł, o moje dane do 'książki gości' wypytali Tomka. Dziś robił za tego dobrego turystę. Czy bali się moich krzyków, czy byli ponad moją złość i chcieli zaczekać do rana aż mi przejdzie, czy po prostu tkwili w swej służalczej roli? Nie wiem. Prosty umysł jest trudniejszy do analizy, bo nie odpowiada znanym standardom. Ja mogłem tylko łykać wyrzuty sumienia i roztrząsać co tak naprawdę się stało.

Mariusz Reweda

ogólne założenia podróży dookoła świata
pierwszy etap podróży dookoła świata
drugi etap podróży dookoła świata
artykuł z motoVoyagera o etapie przez Iran

Zobacz inne artykuły.