Azja 2007 artykuł Ałtaju z Off-road PL
index witryny
strona główna
wstecz








      Nocowaliśmy na ponad 1000m n.p.m., na zielonych połoninach przecinanych szemrającymi strumieniami. Strome szczyty nachylały się nad nami i ogradzały naszą kotlinę dookoła. W nocy było chłodno, ale rano słońce znowu mocno zaświeciło, niestety drgające powietrze rozmyło obraz najwyższych szczytów i cedrów porastających łagodne przełęcze. Wyruszyliśmy na południowy wschód do wioski Jeło. Miały się tam odbywać zawody jeździeckie. Po drodze minęliśmy posterunek DPS, który jeszcze do niedawna spełniał ważne funkcje inwigilacji społecznej. Dziś jest w nim bar dla kierowców.
      Za wioską Jeło skręciliśmy w rozległą dolinę, po środku której zbudowano duże trybuny i zagrody dla koni oraz pomieszczenia gospodarskie. Plac z rzadką trawą naprzeciw trybuny był sceną tradycyjnej zabawy jeźdźców. Polega ona mniej więcej na tym, że grupa jeźdźców galopując po rozległym terenie próbuje odebrać prowadzącemu bezgłowego kozła lub barana. Sędzia liczy czas, wygrywa ten zespół, któremu uda się wrzucić kozła na szeroką i wysoką bazę przeciwnika. Futrzane, czarne zwierze trzymane jest zwykle za tylnie nogi i sporo waży. Z daleka cała zabawa wygląda dość chaotycznie i komicznie. Jeźdźcy gnają bez sensu ocierając się o siebie i co chwilę zmieniając kierunek. Nie ma tu jednak żadnej prowizorki. Porządku pilnuje dwóch sędziów, jeden na koniu i drugi na trybunie z mikrofonem w ręku. Obok stoi wóz policji i karetka z lekarzem. Każdy zawodnik ma swój numer, odpowiednie ubranie oraz kask.
      Prowadzący sędzia, przez mikrofon, emocjonował się wykrzykując nazwiska najbardziej aktywnych graczy. Szczególnie jeden, Genek Sałdanow, często dawał znać o sobie brawurową przepychanką pośród walczących zaciekle o truchło kozła jeźdźców. Jego białą koszulkę znaczyło logo adidasa. Sądzę, że ta najbardziej znana marka obuwnicza świata pięknie kontrastowała z butami gumowymi Genka, imitującymi skórzane cholewki odpowiednimi przetłoczeniami. Szerokie spodnie, nakładane na nogawki zwykłych jeansów, zrobione były z brunatnego wojłoku. Niektórzy zawodnicy wyraźnie nie przykładali się do roboty, jakby czekali na odpowiednią chwilę by tylko swym ciałem i masą wierzchowca, osłonić uciekającego z kozłem lidera grupy.
      Pojechaliśmy dalej na południe by skręcić w Kurganie na zachód do Kuada. W tej okolicy odnaleźliśmy wiele pozostałości dawnych cywilizacji. Iwona biegała w upale po łąkach fotografując rozgrzebane przez archeologów kurhany, wyrastające z ziemi, pomalowane i opatrzone wzorami pionowe, sterczące kamienie z czasów Scytów. We wioskach natomiast mogliśmy oglądać stare i całkiem nowe koniowiązy. Takie drewniane, bogato rzeźbione, z przelotkami do wiązania uzd koni, kolumny na metr do trzech wysokie. Niektóre malowane, reprezentacyjne i nowoczesne inne koślawe i przydomowe. Spełniają tu rolę akcentu architektonicznego, albo urbanistycznego, coś jak u nas kiedyś ozdobne pompy wodne na rogach ulic.
      Popołudniowy upał wygonił nas nad rzekę z zimną, górską wodą. W cieniu limb syberyjskich zjedliśmy obiad i odczekaliśmy aż słońce trochę mniej będzie grzać. Podróż przyzwyczaiła nas do tego, że ciągle spotykamy pomocnych ludzi. Tak było odkąd zaczęliśmy wyjeżdżać na wyprawy. Tym razem przyjechali do nas robotnicy ze wsi, zażyć ochłody po całym dniu zbierania siana. Zapytaliśmy ich o nową religię - burchanizm (Ak Dian) albo białą wiarę, jaka narodziła się w 1904 roku we wsi Kuada. Biała ponieważ odrzucała krwawe ofiary jakie stosuje szamanizm. Stworzył ją Czet Czelpan z mieszaniny różnych religii, prawosławia, buddyzmu i szamanizmu. Coś podobnego do ruchu Sikhów w Indiach, który jednak przetrwał do dziś i przeobraził się w religię. Ak Dian trafił na podatny grunt, ale na złe czasy. Po rewolucji Lenina zlikwidowano nowy kościół, a że dopiero się rodził i miał mało wyznawców, do dziś prawie nikt nie przetrwał. Oleg - robotnik wiejski, opowiadał, że z nowej wiary nic nie wyszło, a ludzie we wiosce przypisywali wszelkie anomalie gniewowi boskiemu. Na przykład w tym samym roku - 1904, grad wytłukł wszystkie, co dopiero wyrosłe, ziemniaki na polach.
      Pojechaliśmy dalej aż na przełęcz Cziketaman - 1287m n.p.m. Wjechaliśmy nową, asfaltową drogą, a zjechaliśmy wąską, starą szutrówką. Na przełęczy spotkaliśmy kolejnych ciekawych ludzi. Młode małżeństwo Ałtajczyków wracało z rodzinnego spotkania. Zauważyliśmy, że w luźnej rozmowie na temat naszych podróży i ich kraju, podkreślają że mąż ma imię rosyjskie a żona ałtajskie. Biali, którzy też chcieli z nami porozmawiać, czekali z boku, jakby nie chcąc się mieszać w rozmowę z żółtymi. Bardzo rzadko, jeśli w ogóle, widywaliśmy w Ałtaju rozmawiających ze sobą przedstawicieli różnych ras. Ale nawet na zapadłych wsiach widać domy z białymi.
      Na noc zjechaliśmy do urokliwego kanionu za wioską Jałoman. Wjechaliśmy tam w poszukiwaniu kamiennych figur, ale zamiast nich znaleźliśmy zieloną polankę pośród modrzewi nad hałasującym potokiem. Jutro chcemy wyruszyć wcześnie rano aby w środku dnia zrobić sjestę gdzieś w cieniu, aby nie mordować się w te upały, co podobno najstarsi Ałtajczycy takich nie pamiętają.
      Rano szukaliśmy jeszcze kamiennych figur, ale z marnym skutkiem. Ani wioskowa nauczycielka, ani uzdrowicielka, która dla mieszkańców była najlepszym autorytetem, nic o figurach nie wiedziały. Pojechaliśmy dalej. Kiedy droga dołączyła ponownie do szerokiej Katuni, okolica stała się bardziej widowiskowa. Gdyby nie wysokość 750m n.p.m. mógłbym przysiąc, że to jedna z nieznanych mi dolin Laddaku czy Zanskaru w indyjskich Himalajach. Piargowe zbocza nagich gór stromo obsuwały się do rzeki. Wąska droga wiła się wciśnięta w szare usypisko. Dojechaliśmy do Inji, dla nas kluczowej miejscowości, w niej mieliśmy skręcić na południe z głównej. Najpierw jednak przejechaliśmy nowym mostem nad wzburzoną Katunią. Obok wisiał stary, stalowy most. O wiele piękniejszy, ale wąski i nie na dzisiejsze czasy. Za wioską wyglądającą zupełnie jak wysokogórskie osiedla tybetańskich uciekinierów, stały kamienne słupy. Postawiono je tu wieleset lat temu, z jakiegoś ważnego, dziś zupełnie nieznanego powodu. Dalej odbijała nasza droga. Znak informował, że do najbliższej i jedynej na tym szlaku miejscowości, Inegin, jest dwanaście kilometrów. Pojechaliśmy jednak dalej jeszcze kilka kilometrów główną drogą, do przydrożnego baru, gdzie za małym murkiem, na wzniesieniu można zobaczyć pradawne rysunki naskalne. Na pierwszy rzut oka wyglądały zupełnie jakby kilka lat temu wystukało je z nudów młotkiem jakieś dziecko. Ale dla białego człowieka wszystko co ma dużo lat jest cenne, nawet jeśli nic nie oznacza, albo jest to kupa mamuta. Chcemy wiedzieć wszystko. Taki okres przeżywa nasza cywilizacja. Wiedzieć wszystko, sfotografować i opisać wszystko, znaczy nad wszystkim panować. Sami robimy zdjęcia każdego ładnego widoczku, a jeśli zdjęcia nie zrobimy, czujemy się jakbyśmy coś zgubili.
      Wróciliśmy do naszej drogi na Inegin. Zjechaliśmy prawie do lustra wody z wysokiego w tym miejscu zbocza kanionu Katuni. Tam wisiał most. Takiego jeszcze w życiu nie widziałem, a oglądałem już kilka karkołomnych kładek. Na siedmiu stalowych linach i dwu pomocniczych, zawieszonych na przyporach na brzegu, leżały deski przytwierdzone do poprzeczek. Z wysokiej ściany kanionu most prezentował się jak stara kładka dla pieszych, nisko i ociężale zawieszona nad kotłującą się szarą wodą. Most miał około stu metrów długości. Na jednym z odciągów wisiały jakieś długie trawy, jakby je tam wysoka woda Katuni zawiesiła, ale wtedy znalazł by się pod wodą cały most. Gdyby nie ślady samochodów i normalne znaki drogowe z oznaczeniem nośności mostu na 7t, pewnie bym na niego nie wjechał, a tak z lękiem w oczach przejechałem go cztery razy pozując do zdjęć. Bohdan święcie wierzył w swój atlas samochodowy Rosji i był przekonany, że zaznaczona na żółto i z oznaczeniem numeru droga nie może tak wyglądać. Jednak nie chciał sam szukać innej.
      Kilometr dalej wjechaliśmy w wykutą w pionowej skale dróżkę. Nad nami i z prawej była skała, a obok po lewej, sto metrów niżej buszowała Katuń. Bohdan wzdragał się przed kontynuowaniem podróży tą drogą. Trochę się zdenerwował i zahaczył dachem o skałę. Droga niewątpliwie jest super egzotyczna dla każdego Europejczyka. Zjeździłem wiele dróg w Himalajach i takich jak ta niewiele widziałem. Nie jest ona opisana w żadnym przewodniku, nie istnieje w wielu wspomnieniach podróżników. Może dlatego bo prowadzi do małej wioseczki, a dalej... jak się okazało nie ma przejazdu. W sklepie, w Ineginie dowiedzieliśmy się od miłej pani, że widywała różnych turystów, na różnych samochodach przypominających potwory, nikt jej nie wierzył, że drogi dalej nie ma, jechali dalej i zaraz wracali. Japończycy mieli nawet tą drogę w całości w GPSie, ale nic to nie pomogło. Jak ZSRR się rozpadł, zlikwidowano masowe hodowle bydła i droga przestała być potrzebna. Kiedyś jeździły tędy ciężarówki, ale od piętnastu lat nikt jej nie remontował i woda w niektórych miejscach ujęła trochę z jej szerokości. Można ją przejechać motocyklem lub konno, albo z grupą robotników z kilofami dla mocniejszego podcięcia skały. Bardzo nam przypadła do gustu ta wioseczka na końcu świata, ze swym spokojem, biedą, ale jednak bez pijaków, jak w Tuwie. Co było jednak robić, zawróciliśmy i pojechaliśmy z powrotem trzysta kilometrów objazdem. Jedyna pociecha, że całość jest po asfalcie.
      Przed Ust Kan wjechaliśmy na płaskowyż powyżej 1000m n.p.m. Krajobraz niewiele się zmieniał, ciągle otaczały nas zielone, łagodne wzgórza i iglaste lasy. Czasami wychynęła gdzieś naga skała. Tuż przed skrzyżowaniem na Karagaj i nasze domniemane przejście graniczne do Kazachstanu trafiliśmy wreszcie na posterunek DPS gdzie nas wpisano do księgi. Dwóch młodych, białych żołnierzy zachowywało się zupełnie nie jak Rosjanie. Byli mili, na luzie, uczynni i chętni do pomocy w znalezieniu drogi. Jednakże powiedzieli nam, że przejście graniczne niedaleko Karagaja zostało zlikwidowane z powodu zniszczenia drogi dojazdowej.
      Od żołnierza przywiązanego słuchawką telefonu komórkowego do ucha, dowiedzieliśmy się, że drogę którą rano próbowaliśmy sforsować i z której zawróciliśmy, w zeszłym roku przejechało kilka samochodów terenowych z grupy, jak to powiedział, extrem. Mieli podwieszane mosty, i kupę nieznanego zastosowania sprzętu. 41 kilometrów przejechali w kilka dni, trasę tą robi się na koniu w trzy godziny, motocyklem pewnie jeszcze szybciej.
      Jak już wszystkiego się dowiedzieliśmy, otworzyli szlaban i pojechaliśmy do miasteczka Ust Koksa. Dziś pogoda nas rozpieszczała od rana. Temperatura nie przekroczyła 30oC, a teraz spadła nawet do 16oC i przyszedł orzeźwiający deszcz. W Ust Koksa zameldowaliśmy się na posterunku DPS, tak jak nam kazano. Tam wyjątkowo uczynny porucznik powiedział nam, że dziś już komendanta nie ma i przepustek nam nie wyda, ale i tak możemy jeździć sobie po dolinie Koksy i Katuni, a zameldować możemy się rano. Ciekawe czy tym żołnierzom wraz z przepisami zmieniają też głowy, czy oni tacy mili zawsze byli, tylko przepisy im wcześniej na to nie pozwalały. A może w Ałtaju przechodzą specjalne szkolenie, jak należy rozmawiać z zagranicznymi turystami.
      Na nocleg zjechaliśmy za wioskę starowierców - Wierchni Jałon. Znaleźliśmy nieco miejsca na rozległych, trawiastych, cyklicznie koszonych przez krowy łąkach nad Katunią. Było tak samo pięknie jak nieprzyjemnie. Stojąca w rozlewiskach woda to wylęgarnia komarów.
      Kilka słów o starowiercach, albo raskolnikach (raskol - odszczepieniec), albo staroobrzędowcach. To ruch religijny powstały w XVII wieku po reformach metropolity Diakona. Prawosławie zostało, w swych obrzędach i tłumaczeniach słów biblii, zbliżone do kościoła greckokatolickiego. Były to nieznaczne zmiany, ale wystarczyły za pretekst szerokim rzeszom zagorzałych wiernych by wypowiedzieć posłuszeństwo znienawidzonemu przywódcy. Wielu emigrowało wówczas do Polski, a potem kiedy znaleźli się w zaborze rosyjskim, na wschód na Syberię. Znane jest odkrycie francuskiego podróżnika przemierzającego północną Syberię, który w okolicach rzeki Tungusja odkrył wioskę starowierców, której mieszkańcy nie mieli kontaktu ze światem zewnętrznym od XIX wieku. W Wierchnim Jałonie jednak komunizm dotknął starowierców dość mocno. Najpierw zesłano na północ Syberii co znaczniejszych gospodarzy - kułaków, a potem zabrano ponad dwustu mężczyzn na II wojnę światową, wróciło 29. Raskolnicy podzielili się na wiele odłamów. W swym bytowaniu przypominają amiszów, mormonów albo menonitów. Przywiązani bezkrytycznie do tradycji i własnych, hermetycznych obyczajów, dzięki dyscyplinie, zakazowi picia i palenia, tworzyli zdrowe społeczności i szybko się bogacili.
      W Wierchnim Jałonie zlokalizowano dwa muzea. Jedno przy głównej drodze, w wystawnych, dobrze utrzymanych, piętrowych domkach, to przybytek ku czci poszukiwaczy prawdy ostatecznej, rosyjskiego guru new age - Rericha. Pisałem o nim w poprzedniej książce o Syberii. Drugie muzeum poświęcone jest tradycji starowierców, trzeba go już trochę bardziej poszukać pośród szutrowych uliczek wioski.
      Pojechaliśmy dalej w stronę Tjunguru, niedługo zaczęła się szutrówka i piękne widoki na ośnieżone szczyty. Raz wydawało mi się, że widzę lodowiec. Tuż obok nas płynęła Katuń. W górnym biegu o wiele spokojniejsza, a jej wody były turkusowe, tak jakby dopiero dalej chwytały szary muł i nabierały prędkości.
      W Tjungurze przejechaliśmy wiszący most nad rzeką. Cały pordzewiały, ale o wiele solidniejszej konstrukcji niż ten koło Inji. Zbudowany zgodnie ze sztuką, podwieszony pod luźno opuszczone liny, kołysał się i falował podczas przejazdu. Deski trzeszczały, a w jednym miejscu sterana nawierzchnia przekrzywiała się na bok. Jednak tubylcy jeździli po nim szybko i w kilka samochodów na raz. Za mostem rozpoczyna się teren turystyki pieszej. Kilka baz namiotowych, hoteli, barów i masa wałęsających się z plecakami turystów. Pod Biełuchę, najwyższy szczyt Ałtaju, skamieniały według legendy czubek jurty zgniewanego władcy tej krainy, można pojechać konno, UAZem lub GAZem66 jak autobusem. Dwa dni idzie się pieszo. Dalej to już wspinaczka. Przyjeżdża tu wiele Rosjan, także wycieczki szkolne, ale też turyści zagraniczni. My spotkaliśmy grupkę Polaków. Przyjechali tu pociągiem i autobusem w sześć dni. Następnym razem - mówią - zrobią to samolotem, bo zbyt długo to trwa. Słuchałem ich wrażeń na temat rosyjskich wiosek, zasięgu telefonów komórkowych, pracy milicjantów i całej tej rosyjskiej codzienności. Pomyślałem sobie jakie to szczęście, że mam własne koła i mogę pojechać tam gdzie chcę, dzięki temu zobaczyć więcej, zrozumieć więcej.
      Wróciliśmy do Ust Koksy aby zarejestrować się na posterunku DPS i spróbować wymienić dolary u cinkciarza. To drugie się nie udało. Prócz lokalnego biznesmena w kapciach i ze złotym łańcuchem, który chciał się popisać przed rodziną i zahandlować z turystami, nikt nie chciał słyszeć o dolarach. Biznesmen w kapciach chciał kupić nasze dolce po 26 rubli sztuka, więc Iwona z wrodzoną uczciwością zaczęła mu tłumaczyć, że kurs jest 25 rubli, a jak kupi po 26 to straci. A on na to, że po 26 i koniec. Jednak wreszcie się zorientował przy czym się upiera, zawstydzony odjechał swoim samochodem. Zostaliśmy z dolarami, wartymi tutaj tyle co nic. Za komuny amerykańskie pieniądze były jak narkotyki, można było za nie iść siedzieć.
      Drugiego pociesznego człowieka spotkaliśmy na posterunku DPS. Komendant o twarzy tyle stanowczej co tępej, akurat wychodził do domu. Zagaił od pytania - kto u nas jest starszym grupy. Potem z twarzą nie rozumiejącego w co się gra pokerzysty, solił kolejne androny, w stylu - jaki jest cel wizyty grupy. Na koniec zapytaliśmy go czy przypadkiem nie wie gdzie można wymienić pieniądze. Stanowczo zakazał nam rozmawiać z kimkolwiek o wymianie dolarów, rzucając na odchodnym - cel... bezpieczeństwo! Tu jednak nie wytrzymał i lekko się uśmiechnął. Ciekawe czy zdawał sobie sprawę z tego jak my go rozumiemy. Chociaż przy całej tej jego zaciętości w naśladowaniu kwadratowych w prostackim myśleniu amerykańskich żołnierzy z filmów, nawet go polubiłem za ten ostatni uśmiech. Może śmiał się z nas, że nas nabrał.
      Przez cały dzień zbierało się na burzę. Tu, w górach chmury są leniwe i potrzebują wiele czasu aby zaowocować deszczem. Błyskało się i grzmiało już rano, jakby niezadowolone, ciemne obłoki marudziły, że znowu muszą się zbierać na wiec. Ociągały się w swej wędrówce, łapiąc się rękami każdego szczytu. Ale jakiś magnes ciągnął je nad granicę z Kazachstanem, jak wir wylatującej z wanny brudnej wody, ściągały się w jedno skupisko. Potem radziły i dyskutowały by wzmóc swój gniew, bo tak im kazano, bo w przyrodzie każda rzecz jest potrzebna, nawet gniew obłoków. Kiedy wracaliśmy do Ust Kany, chmury ściągnęły swe ciemne brwi i lunęły ostrym deszczem. Nie długo to trwało, za to przyniosło wspaniały spektakl granatu i żółci na zachodnim niebie, gdzieś w oddali nad wschodnimi szczytami Ałtaju. Długo go kontemplowaliśmy stojąc obok samochodu na naszym dzisiejszym kempingu, na rozległych, zielonych od traw i pachnących ziół halach okolonych modrzewiami na skalistych szczytach. Jak zwykle zadam to samo pytanie retoryczne - jaki dom mógłby się równać z naszą Toyotą w tej chwili pośród przedgórza Ałtaju, gdzie step się podnosi i marszczy aby wypuścić góry spod siebie? Jedna z chmur z tego wiecowania obraziła się na inne i poszybowała nad naszymi głowami na północ, zraszając naszą plandekę - dach przy samochodzie, deszczem. Na chwilę zaczepiła się o szczyt ponad nami pokazując swój brzuch w którym kotłowało się jak w cielsku Lewiatana, gniew i dzikość w tak prostej i naturalnej formie, że aż piękne.

mariusz reweda

strona główna wyprawy Azja2007
artykuł o Uzbekistanie z Off-road Pl
artykuł o tuwińskim szamaniźmie z Czwarty wymiar
artykuł o Samarkandzie z Czwarty wymiar

Opis innych podróży do Azji Indie1999, Azja2005, Azja2003, Azja2008, motocyklem 2008, motocyklem 2009, Indie2010 znajdziecie również na tej witrynie.

Zobacz inne artykuły.